Nowy układ sił w Europie już się kształtuje. Zmiany są rezultatem wojny na Ukrainie i działań, które w następstwie tego konfliktu, trzeba będzie podjąć. To oczywiste, ale mniej czytelne są różnice w strategii dostosowania się do nowych realiów największych państw z grona naszych sojuszników. Z tego tez względu warto choćby w podstawowych zarysach zrekonstruować kierunki i sposoby działania największych graczy – Stanów Zjednoczonych (Anglosasi), Niemiec i Francji, bo ich aktywność buduje ramy nowego ładu.
Kształtowanie się w Ameryce nowego konsensusu
Zacznijmy od Ameryki, bo tu słychać coraz więcej głosów na temat konieczności uwzględnienia w polityce Waszyngtonu nowej sytuacji w Europie. Pisze o tym otwarcie na łamach Foreign Policy Mike Rogers, kongresman z Alabamy. Jego głos jest podwójnie, a może nawet potrójnie istotny, bo mamy do czynienia z politykiem republikańskim, wymienianym nawet w gronie możliwych pretendentów w nadchodzących wyborach prezydenckich, a przy tym trzeba pamiętać, że obecnie kieruje on Komisją Obrony w Izbie Reprezentantów, w której większość mają Republikanie. Oznacza to, że mają oni, w tym Rogers osobiście, wpływ na politykę administracji Bidena wobec Ukrainy i docelowego ładu w zakresie bezpieczeństwa w Europie, bo bez ich współpracy Demokratom trudno będzie przeforsować znaczące regulacje. Co pisze Rogers? Otóż jego zdaniem „Kręgosłup NATO, niegdyś znajdujący się w Paryżu i Berlinie, przesuwa się na wschód i rozciąga się teraz od Helsinek po Morze Czarne. Narody Europy Wschodniej – a mianowicie Polska, Rumunia, Finlandia i kraje bałtyckie – lepiej niż ich zachodni sąsiedzi rozumieją zagrożenie ze strony Rosji i konieczność zbiorowej determinacji wobec niej”. Polska i nasze plany w zakresie rozbudowy i modernizacji sił zbrojnych stawiana jest przez Rogersa za przykład i w jego opinii, tego rodzaju polityka winna być wspierana przez Waszyngton. Jak pisze, wywierał on osobiście presję na administrację Bidena, aby przyspieszyć dostawy czołgów Abrams dla Warszawy, ale tego rodzaju działania, choć korzystne są niewystarczające. Trzeba czegoś więcej. Potrzebna jest polsko–amerykańska koprodukcja przemysłowa, taka jak choćby zapowiedziana niedawno współpraca w zakresie budowy fabryki mającej produkować rakiety do systemów HIMARS, ale też trzeba pomyśleć o innych przedsięwzięciach. Generalnie celem Ameryki winno być wzmocnienie państw NATO znajdujących się na wschodniej flance, które poważnie traktują zagrożenie ze strony Rosji. Rogers pisze zarówno o modernizacji stacjonujących w naszym kraju i w Rumunii systemów rakietowych Aegis Ashore, tak aby w efekcie wzmocnić ich zdolności do przechwytywania rosyjskich rakiet. Amerykański kongresman proponuje też przesunięcie sił wojskowych ze „starej Europy do nowej”, jasne stwierdzenie, że Akt Stanowiący Rosja – NATO z 1997 roku nie obowiązuje i popiera zapowiedzianą przez Brytyjczyków budowę w Polsce wspólnej fabryki broni. Wzywa też do zbudowania wspólnej, tj. atlantyckiej, polityki wobec Chin i co ciekawe, argumentuje, że stanowisko Macrona wobec Pekinu „jest w Europie odosobnionym głosem”. Przywołuje zresztą na poparcie swych słów opinie premiera Morawieckiego, wypowiedziane w trakcie jego niedawnej wizyty w Stanach Zjednoczonych. Stanowisko Rogersa jest o tyle istotne, iż może wskazywać na kształtowanie się w Ameryce nowego konsensusu, łączącego zarówno Demokratów jak i Republikanów, na temat pożądanego kształtu polityki wobec Europy. Jego elementami są po pierwsze budowanie przekazu, iż nie będzie żadnego „porzucenia strategicznego” w związku z koniecznością koncentracji Waszyngtonu na rywalizacji z Chinami, Europę Wschodnią trzeba wyraźnie wojskowo umocnić, ale też, na co warto zwrócić uwagę, tej linii działania Waszyngtonu musi towarzyszyć znacząco większy wysiłek finansowy i organizacyjny państw regionu.
Warto też zwrócić uwagę na ważne wystąpienie Michaela J. Mazarra, analityka RAND wcześniej pracującego w Army War College, który na łamach Foreign Affairs udowadnia, że żadnego wycofania się Stanów Zjednoczonych nie będzie bo „Ameryka potrzebuje Europy”. Powód jest prosty. Zdaniem Mazarra nie można porównywać jabłek i pomarańczy, co oznacza, że ewentualne wycofanie się z naszego kontynentu po to aby skoncentrować amerykańskie wysiłki na rywalizacji z Chinami, co proponuje duża grupa realistycznie nastrojonych ekspertów, wcale nie przyniesie pożądanego efektu, ale odwrotnie osłabi Stany Zjednoczone i zmniejszy szanse na pokonanie Pekinu. Po pierwsze ewentualna wojna o Tajwan wymaga zupełnie innych zdolności wojskowych, użycia innych sił zbrojnych niż konflikt w Europie. W Azji liczyła się będzie przede wszystkim marynarka wojenna, lotnictwo i zdolności rakietowe, na naszym kontynencie dominujące znaczenie ma potencjał lądowy. To oznacza, że ewentualne korzyści z wycofania się wojskowego z Europy, są w opinii Mazarra ograniczone. Jak przypomina przeprowadzane jeszcze w 2018 roku obliczenia wykazały, iż amerykańska obecność wojskowa w Europie kosztuje ok. 36 mld dolarów rocznie, co w porównaniu z 842 mld budżetem Pentagonu jest tylko niewielkim ułamkiem wydatków. Tymczasowo (warto zwrócić uwagę, na podkreślanie tymczasowej obecności – MB) Waszyngton w związku z wojną na Ukrainie dyslokował do Europy dodatkowe 20 tys. żołnierzy ale nie zmienia to znacząco tego rachunku kosztów. Tym bardziej, że ewentualna ewakuacja nie oznacza redukcji wydatków do zera, część infrastruktury trzeba będzie przecież pozostawić i utrzymywać. Jak zauważa, finansowa korzyść z ewentualnego wycofania się wojskowego Ameryki to „drobniaki”, a ryzyko poniesienia znakomicie większych kosztów w przyszłości, jeśli Rosja zaatakowałaby Państwa Bałtyckie lub Polskę, jest oczywiste. Ameryka, argumentuje Mazarr, nie siedziałaby wówczas z założonymi rękami, a to oznacza, że najbardziej korzystną, również z finansowego punktu widzenia, strategią Waszyngtonu jest umocnienie sojuszników na wschodzie Europy, co winno iść w parze ze wzrostem ich wysiłków na rzecz obronności. Nie oznacza to redukcji amerykańskiej obecności, wręcz przeciwnie można mówić nawet o czasowym wzroście, ale nie zmienia to faktu, że główny ciężar winien spoczywać na barkach państw europejskich. To jest, jak się wydaje, idealny model, którego kontury kreśli Mazaar – Ameryka pozostaje w Europie, choć raczej jako siła wspomagająca, wspierająca wysiłek sojuszników na rzecz uzyskania większych zdolności do obrony i do prowadzenia długotrwałej wojny o wysokim poziomie intensywności. Strategia wobec Europy, którą proponuje amerykański ekspert zawiera się w sloganie – „My też, ale nie my pierwsi”.
Berlin dobrze odczytuje nastroje w Waszyngtonie
Warto spojrzeć w związku z tymi propozycjami na ostatnie posunięcia Niemiec, bo wydaje się, że Berlin dobrze odczytuje nastroje w Waszyngtonie. Spiegel informuje, że w związku z wizytą Zełenskiego rząd chce ogłosić kolejny, rekordowo wysoki bo wart 2,7 mld dolarów, pakiet pomocy wojskowej dla Kijowa. Towarzyszą temu inne, niezwykle interesujące informacje. Otóż Handelsblatt donosi o zawiązaniu przez Rheinmetall i Ukroboronprom wspólnego przedsięwzięcia w zakresie budowy centrum remontu czołgów. Ma ono zostać zlokalizowane na Ukrainie a docelowo, bo o tym również się mówi, wzniesiona fabryka ma budować nowe czołgi na potrzeby ukraińskich sił zbrojnych. Niemcy mają mieć w tym przedsięwzięciu 51 proc. Co ciekawe jeszcze w kwietniu media informowały o budowie podobnego ośrodka w gliwickim Bumarze. Nie musimy doniesień o ukraińsko–niemieckim joint venture traktować w kategoriach porażki Polski w rywalizacji o umieszczenie takiego centrum. Może właśnie Niemcy rozpoczęli działania w zakresie umocnienia zdolności przemysłu obronnego na wschodniej flance NATO? Kroki te korespondują z wyraźnie sygnalizowanymi przez Kijów celami tej wojny. Generał Załużny, dowodzący ukraińskimi siłami zbrojnymi powiedział i warto przytoczyć jego słowa, że „zwycięstwo dla nas to wyzwolone terytorium i potężne ultranowoczesne i być może bardzo duże siły zbrojne, gotowe do walki, które nie pozwolą Federacji Rosyjskiej powtórzyć tego, co się stało i co dzieje się teraz”. Wypowiedź ta koresponduje ze słowami Borysa Pistoriusa, niemieckiego ministra obrony, który stwierdził, że w pierwszej kolejności sojusznicy Kijowa winni myśleć jak wzmocnić, również po wojnie, ukraińskie siły zbrojne aby były one w stanie odstraszać Rosję. Jego zdaniem potencjał odstraszania Ukrainy należy wzmacniać właśnie w ten sposób a nie przez przyjęcie Kijowa do NATO.
Jak wynika z nieoficjalnych wypowiedzi przedstawicieli ukraińskiego obozu władzy, na które powołuję się dziennik Financial Times władze Ukrainy doskonale zdają sobie sprawę, że wyzwalanie całego terytorium, ale również wejście do NATO, jest pewnym procesem, który może potrwać, w tym ostatnim przypadku nawet kilka dobrych lat. To czego chcą dziś to jaśniejsze niźli w Bukareszcie w 2008 roku określenie perspektywy członkostwa, ale doraźnie, w związku z trwającą wojną są bardziej zainteresowane dostawami sprzętu, czyli działaniem, które można opatrzyć hasłem „wzmacniania sił zbrojnych Ukrainy”. To jak sądzę zadowala też polityków niemieckich, bo w Berlinie muszą liczyć się z nastrojami własnej opinii publicznej, która jednoznacznie (54 proc. ankietowanych) wypowiada się przeciw ukraińskiemu członkostwu w Sojuszu Północnoatlantyckim. W efekcie możemy mieć do czynienia ze wzrostem niemieckiej pomocy dla Kijowa, planowaniem wspólnych przedsięwzięć w zakresie współpracy sektorów przemysłowych, ale też spowolnieniem ukraińskiego „marszu do NATO”. Nie ulega też wątpliwości, że Ukraina, dla której właśnie państwa G7 zwiększają pomoc finansową na ten i początek przyszłego roku do 44 mld dolarów nie jest państwem, które byłoby w stanie wyposażyć i otrzymać taką armię o której mówi generał Załużny. Oznacza to, że proces dochodzenia do standardów NATO (nawet abstrahując od trwającej wojny) może z powodów obiektywnych przedłużać się. Coraz większą rolę w tym układzie będą grać pieniądze i gotowość do angażowania się we wzmacnianie wschodniej flanki NATO tych, którzy jak Niemcy, pieniądze mają i są gotowi je wydawać. Taki scenariusz zadowala wszystkich – i polityków w Berlinie i długofalowo Waszyngton i Kijów, który bardziej martwi się dniem dzisiejszym niźli strategicznym uzależnieniem od Niemiec w dłuższej perspektywie. Ta strategia Niemiec podlegać będzie jeszcze modyfikacjom i zmianom, nie jest ostateczna, ale jej zasadniczy rys już, jak się wydaje, jest widoczny. Warto byłoby aby budując naszą politykę w kwestii nowego systemu bezpieczeństwa uwzględnić i te czynniki.
Wizja, którą francuski prezydent „kusi” Niemców
Warto jeszcze poświęcić nieco uwagi wizji francuskiej, która zaczyna się „rozjeżdżać” z myśleniem niemieckim, nie mówiąc już o amerykańskim. Emanuel Macron opublikował właśnie kolejny artykuł, w którym proponuje Europie zasadniczą zmianę jej polityki. Tym razem wzywa do ograniczenia uzależnień naszego kontynentu od kooperantów i do forsownej reindustrializacji. Proponuje wspólną, europejską politykę przemysłową, której zasadniczym celem miałaby być nie tylko poprawa konkurencyjności, ale przede wszystkim przeciwdziałanie nadmiernemu uzależnieniu od państw nieeuropejskich, bo takie zjawisko prezydent Francji uważa za element słabości. Pisze on, że jako Europejczycy nie „jesteśmy już naiwni” i nie chcemy polityki uzależniania się od innych (czytelna aluzja do niemieckiej polityki energetycznej ostatnich lat) a także proponuje zbudowanie „europejskiego konsensusu” w kwestii suwerenności. W opinii Macrona winien on być zbudowany w oparciu o 5 filarów – pogłębienie integracji europejskiej połączone z polityką budowanie liderów w nowoczesnych dziedzinach przyszłości – np. w zakresie sztucznej inteligencji czy technologii ekologicznych. Drugim elementem tego konsensusu winna być „polityka przemysłowa” w intencjach, wspólna i europejska, co jednak należy rozumieć w kategoriach ochrony wspólnego rynku przed konkurencją zewnętrzną. Trzecim jest „ochrona żywotnych interesów europejskich i aktywów strategicznych” (znów czytelna aluzja do niedawnej dyskusji w Niemczech na temat sprzedaży Chińczykom jednego z terminali portu w Hamburgu), zaś czwartym „stosowanie zasady wzajemności”. A zatem jeśli Biden w swej antyinflacyjnej legislacji ogranicza otwartość rynku amerykańskiego dla europejskich towarów, to w świetle tej zasady restrykcje miałyby być wzajemnymi. Podobną zasadę należałoby stosować również wobec Chin. „Ostatnim filarem – pisze Macron - jest wielostronna solidarność. Suwerenność nie oznacza samowystarczalności, a UE może się rozwijać tylko w kontekście globalnego rozwoju”. Prezydent Francji pisze w związku z tym o potrzebie intensyfikacji współpracy z krajami światowego południa. Co ciekawe, choć jak się wydaje symptomatyczne, nie wspomina on zupełnie o kwestiach wojskowych. Europejska suwerenność definiowana przez Emmanuela Macrona najwyraźniej nie obejmuje wprost tego obszaru. Choć pośrednio oczywiście tak, bo jeśli mówimy o nadmiernym uzależnieniu od państw pozaeuropejskich i postrzegamy to w kategoriach jednego ze źródeł słabości, to dominację amerykańskiego, ale również choćby koreańskiego czy izraelskiego, sprzętu wojskowego w Europie należałoby uznać z przejaw występowania niekorzystnych zjawisk. Można powiedzieć, że jest to wizja, którą francuski prezydent „kusi” Niemców, zwłaszcza jeśli mowa o zasadzie wzajemności. Jest w gruncie rzeczy deklaracją gotowości do rozpoczęcia wojny handlowej z Ameryką o ile Biden nie otworzy szerzej swojego rynku na europejskie towary. Jeśli zaś mówimy o modelu bezpieczeństwa w naszej części Europy, to też trzeba mieć świadomość, że pójście drogą, którą proponuje Macron może wpływać negatywnie za skłonność Waszyngtonu aby angażować się w wojskowe wzmacnianie wschodniej flanki NATO, co jest z pewnością perspektywą negatywną.
Francuscy eksperci, w związku z tak definiowanymi interesami Europy, budują też argumentację, która wyraźnie jest widoczna w wystąpieniu Mathieu Droina z CSIS i Jamesa Townsenda z CNAS, dwóch liczących się amerykańskich think tanków strategicznych. Piszą oni, że Europa winna dążyć do „strategicznego pojednania” przez co rozumieją oni wspólne działanie na rzecz odbudowy europejskich zdolności obronnych. To co w tym wystąpieniu jest ciekawe, to wyraźnie akcentowane przekonanie, że takie działanie jest konieczne, bo ryzyko związane z odejściem Ameryki z Europy wcale nie zostało zredukowane do zera. Argumentują oni, że państwa naszej części Europy znalazły się w sytuacji kogoś, kto może pod adresem swych partnerów z Zachodu powiedzieć „a nie mówiłem”, co wpływa na charakter relacji politycznych. Europa Środkowa boi się w związku z tym, że zdanie się na przywództwo Zachodu będzie oznaczało w efekcie decopuling z Ameryką i w efekcie sprzeciwia się idei „autonomii strategicznej”. Tylko, że, jak dowodzą, nasz kontynent może w pewnym momencie, jeśli w Stanach Zjednoczonych zwycięży opcja izolacjonistyczna, co nie jest wykluczone, zostać pozostawionym samemu sobie. „Co najważniejsze – argumentują - ta debata na temat autonomii strategicznej nie powinna być uwarunkowana tym, jak bardzo chcemy obecności USA w Europie, ponieważ na dłuższą metę liczy się to, jak bardzo USA chcą być obecne w Europie”. A to ostatnie nie jest pewne i dlatego lepiej przygotować się na gorszy scenariusz a nie liczyć, iż wszystko będzie dobrze. Jak argumentują Europa Wschodnia nie powinna zakładać, że ostatni wzrost zaangażowania Ameryki w sprawy naszego kontynentu jest wyrazem polityki, która nie będzie podlegać rewizji bo równie dobrze „może być epilogiem”. Biorąc pod uwagę ryzyko tego rodzaju również w interesie Europy Środkowej, dowodzą, jest budowa suwerenności strategicznej, silnego wspólnego filaru bezpieczeństwa, bo może w pewnym momencie historii okazać się, że jest to jedyne na co możemy liczyć.
Te czytelne różnice sprowadzają się w gruncie rzeczy do jednego. Otóż jak się wydaje zwolennicy strategii, którą najgłośniej artykułuje Emmanuel Macron są przekonani, że najpierw należy postawić na Europę, w każdym również wojskowym ale także przemysłowym wymiarze a po tym jak zbuduje się własne zdolności będzie można na nowo ułożyć relacje z Ameryką. Niemcy wydaje się, raczej zmierzają w stronę odmiennego modelu. Pozytywnie reagując na wezwania płynące z Waszyngtonu działają jednocześnie na rzecz umocnienia więzi atlantyckiej, nadania jej nowego, bardziej partnerskiego charakteru ale także dbają o własną pozycję, wiodącego państwa europejskiego w relacjach z Waszyngtonem. Różnica między linią Berlina i Paryża jest zasadnicza. O ile Francja buduje na opozycji Europa–Ameryka, o tyle Niemcy wydają się nie dążyć do wojskowego uniezależnienia się od Ameryki, a raczej liczą na tradycyjne związki i siłę własnego kapitału. Berlin chce przywództwa w Europie z poparciem Waszyngtonu, a Francuzi chcieliby aby niemiecki kapitał budował europejską suwerenność od Waszyngtonu w pierwszym rzędzie. Nie da się tego zrobić bez osłabienia więzi atlantyckich i jednoczesnego lekceważenia militarnych zagrożeń ze wschodu. Model niemiecki nie jest idealny z naszej perspektywy, jego realizacja może też oznaczać szereg zagrożeń dla naszych interesów, ale wizja francuska zupełnie te interesy lekceważy.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/646393-starcie-miedzy-francuska-i-niemiecka-wizja-relacji-z-usa