W amerykańskiej debacie strategicznej kluczową kwestią, o której się dyskutuje, jest pytanie o priorytety. Uczestnicy dyskusji poszukują odpowiedzi na pytanie, czy należy koncentrować się na przygotowaniach do ostrej fazy rywalizacji z Chinami, w której może dojść do wybuchu wojny o Tajwan, czy kontynuować obecną politykę, w której próbuje się blokować ekspansjonizm Rosji Putina, pamiętając o zagrożeniu ze strony Chin.
Wybór, przed którym stoi Ameryka
To ostatnie uznaje się za strategicznie istotniejsze, a na dodatek, obydwa teatry wojny – chiński i europejski - z militarnego punktu widzenia wymagają zupełnie innych zdolności, a to oznacza, że Ameryka, zdaniem części uczestników dyskusji, stoi wobec konieczności dokonania bolesnego wyboru, przede wszystkim dlatego, że dalsze zaangażowanie w bezpieczeństwo starego kontynentu może oznaczać niewystarczające przygotowania do nadciągającego starcia z Pekinem. Z naszej środkowoeuropejskiej perspektywy rozstrzygnięcie przez Waszyngton tego strategicznego dylematu jest kluczowym czynnikiem wpływającym na bezpieczeństwo regionu w przyszłości. Jeśli bowiem Stany Zjednoczone podjęłyby decyzję o koncentrowaniu swej uwagi, również wojskowej, na Pacyfiku, to wówczas musiałoby to oznaczać, tak się uważa, zmniejszenie zaangażowania w Europie. Przede wszystkim z tego powodu, że obecnie, a tę opinię podziela zdecydowana większość ekspertów uczestniczących w tej debacie, Stany Zjednoczone nie są w stanie prowadzić dwóch równoległych wojen o podobnym stopniu intensywności na odległych teatrach działań, a z pewnością z taką sytuacją mielibyśmy do czynienia, gdyby w sytuacji trwającego konfliktu na Ukrainie wojna wybuchła również wokół Tajwanu.
Luis Simon, profesor strategii w Brussels School of Governance i dyrektor brukselskiego biura Royal Elcano Institute, hiszpańskiego think tanku strategicznego i Zack Cooper z American Enterprice Institute poszukują odpowiedzi na pytanie, jaki kształt powinna przybrać amerykańska i sojusznicza polityka w kwestiach zarysowanych powyżej. Piszą oni, że zamiast dyskutować, czy Ameryka powinna wybrać między zaangażowaniem w Europie lub obroną Tajwanu, rzeczywisty dylemat strategiczny, przed którym stoi Waszyngton i sojusznicy, wygląda w gruncie rzeczy zupełnie inaczej. Otóż ich zdaniem to nie jest kwestia wyboru albo Europa, albo rejon Indo–Pacyfiku, ale zbudowania prawidłowego „mixu” zaangażowania. „Właściwym pytaniem jest – dowodzą - jak najlepiej to zrobić. Europa i Indo-Pacyfik to oddzielne, ale w coraz większym stopniu powiązane ze sobą teatry, które wymagają ustalenia priorytetów w trzech wymiarach: czasu, zdolności i obszarów polityki”. Co to w praktyce oznacza? Zacznijmy od kwestii priorytetów w czasie. Jak argumentują Simon i Cooper, należy zastanowić się, jakie strategiczne zmiany już nastąpiły w związku z wojną na Ukrainie. Z pewnością możemy mówić o zbliżeniu państw atlantyckich, mniej jest obecnie widocznych podziałów i współpraca jest bardziej harmonijna niż przed wybuchem konfliktu. Mamy też do czynienia z oczywistym zbliżeniem między państwami NATO a azjatyckimi sojusznikami Stanów Zjednoczonych. Istotnym zmianom podlega też potencjał rosyjski, bo wydaje się, że słabnąca Moskwa nie będzie w stanie doprowadzić w najbliższym czasie do fundamentalnej rewizji porządku w Europie. Tu kwestia czasu jest najistotniejsza, bo mimo osłabienia, Rosja jest nadal potężnym państwem mającym nienaruszone zdolności w niektórych domenach (np. jądrowa), zdolnym do szkodzenia amerykańskim oraz europejskim interesom w wielu regionach świata. Słabnięcie Moskali, co jest bezpośrednim efektem wojny na Ukrainie, pociąga też za sobą zasadnicze zmiany. Izolowana i słabsza Rosja jest w coraz większym stopniu zdana na Chiny, a nie budzące wątpliwości zacieśnianie się ich kontaktów wzmacnia Pekin i negatywnie - z perspektywy Zachodu - wpływa na globalną relację sił. Ale to nie jedyny skutek. Jeśli bowiem mówimy o chińsko – rosyjskim zbliżeniu, to trzeba postawić pytanie o zachowanie Moskali w sytuacji wybuchu wojny o Tajwan. To, że Pekin nie uderzył w momencie, kiedy Putin zaatakował Ukrainę nie oznacza, że Rosja nie wykorzysta sytuacji odwrotnej rozpoczynając ponownie lub intensyfikując, jeśli konflikt zostałby zamrożony, wojnę z Ukrainą w chwili starcia w regionie Indo–Pacyfiku. „Chiny mogą kalkulować – argumentują Simon i Cooper - że przedłużająca się wojna na Ukrainie może skłonić Stany Zjednoczone do koncentrowania się na Europie, co może w efekcie podważyć polityczną spójność między światem atlantyckim i regionem Indo-Pacyfiku oraz osłabić zdolności przemysłu obronnego Ameryki. Nie jest to jednak przesądzone. (…) Ostatecznie na kluczowe pytanie, czy Stany Zjednoczone, Chiny lub Rosja odniosą więcej korzyści z wojny, czy też stracą, nie można odpowiedzieć z żadną dozą pewności”. Co zatem należałoby zrobić, aby to świat atlantycki w ostatecznym rachunku wyszedł zwycięsko z wojny na Ukrainie, tym bardziej w sytuacji, kiedy niekwestionowany jest trend polegający za rosyjsko – chińskim zbliżeniu i uzyskaniu przez Pekin dominującej roli w tym tandemie? Głównym ryzykiem jest współwystępowanie konfliktów, sytuacja jednoczesnej wojny na Ukrainie i rozpoczęcia starcia na Pacyfiku. Wówczas, argumentują Simon i Cooper, Stany Zjednoczone najprawdopodobniej wybrałyby rejon Indo–Pacyfiku, redukując swoje zaangażowanie w Europie. To zaś oznacza, że należy możliwie szybko rozstrzygnąć wojnę na Ukrainie (zakończyć aktywną fazę konfliktu) i również szybko przystąpić do odbudowywania zdolności wojskowych Europy. Jest to o tyle istotny, że wybuch wojny o Tajwan oznaczać będzie, iż w Europie trzeba będzie „utrzymać pozycje”, co w większym stopniu niż obecnie będzie zadaniem Europejczyków.
Czy Amerykanie wycofają się z Europy?
Często w związku z tym mówi się o „porzuceniu” naszego kontynentu przez Amerykanów. Tego rodzaju obawy są zrozumiałe, ale jeśli postawi się kwestie priorytetów o charakterze militarnym, to wówczas jasnym okaże się to, że o żadnym porzuceniu nie może być mowy. Amerykanie nie wycofają się z Europy, mają bowiem znaczący potencjał, który rozbudowywali przez lata zimnej wojny po to aby bronić starego kontynentu. Ten potencjał, określany też mianem legacy forces (siły odziedziczone w wolnym tłumaczeniu) przede wszystkim w zakresie lądowym, jest zupełnie nieprzydatny w wojnie o Tajwan. W Europie będziemy mieć intensywną wojnę o charakterze lądowym z istotnym zaangażowaniem potencjału lotniczego i rakietowego, a w przypadku starcia o Tajwan wojnę morską, w której lotnictwo również będzie miało dużo do powiedzenia. To oznacza, że z wojskowego punktu widzenia, co najwyżej możemy obawiać się przesunięcia w amerykańskiej hierarchii priorytetów. Nacisk może w najbliższych latach, i zapewne tak się stanie, zostać położony na te domeny, które są bardzo kosztowne (okręty, lotnictwo, postęp technologiczny w wojskowości) i w pierwszym rzędzie przydatne w wojnie o Tajwan. Nie oznacza to „porzucenia” Europy, ale przeniesienie części niezbędnych ciężarów z ramion podatnika amerykańskiego na państwa naszego kontynentu. To my będziemy zmuszeni, chcąc myśleć o polityce skutecznego odstraszania Rosji. Amerykanie tego za nas nie zrobią, ich priorytety nie będą koncentrować się na rozbudowie potencjału sił lądowych i znaczącym wzmocnieniu wschodniej flanki NATO. Znaczące wzmocnienie oznacza w tym wypadku dyslokację wojska. Z pewnością Waszyngton będzie, argumentują Simon i Cooper, zainteresowany rozwojem zdolności sojuszników europejskich i „dostarczy” nam niektóre kluczowo istotne zdolności (zwiad, rozpoznanie, łączność etc.), będzie też wspierał wspólne planowanie wojskowe, integrację sił państw członków NATO, może nawet wspólną albo regionalną politykę zakupów i odbudowy potencjału przemysłu pracującego na rzecz sił zbrojnych. To wszystko leży w interesie Stanów Zjednoczonych, oznacza bowiem rzeczywisty „podział ciężarów” (burden sharing), ale ten kierunek rozwoju powodował też będzie powstanie istotnych kwestii o charakterze politycznym. I to jest trzeci (polityka) priorytet strategiczny, wokół którego winny koncentrować się wysiłki Stanów Zjednoczonych. Mówiąc o polityce, mamy w gruncie rzeczy do czynienia z budowaniem priorytetów w zakresie obszarów rywalizacji. Jeśli się mamy do wojny z Rosją przygotować, to trzeba osiągnąć zgodę wśród sojuszników, co jest w ramach wspólnej perspektywy strategicznej najważniejsze, a co mniej istotne. Bez tego nie zbuduje się czytelnej i niekwestionowanej hierarchii priorytetów o charakterze wojskowym. Jeśli nie mamy wspólnego poglądu na temat natury rysujących się zagrożeń, to trudno osiągnąć zgodę w zakresie tego, na które obszary wojskowe wydawać najwięcej. W efekcie wzrost wydatków wcale nie musi oznaczać wzrostu zdolności i większego bezpieczeństwa. Co gorsze, jak piszą Simon i Cooper, jeśli przyjąć, że Amerykanie skoncentrują w najbliższej przyszłości swe wysiłki na rozbudowie sił potrzebnych zarówno w wojnie europejskiej, jak i w konflikcie o Tajwan (np. lotnictwo lub siły rakietowe), a ich sojusznicy skoncentrują się wyłącznie na wzmocnieniu w „lokalnych” domenach (np. siły lądowe w Europie), to tego rodzaju decyzja musi zostać poprzedzona istotnymi rozstrzygnięciami politycznymi. Przyjęcie takiego modelu w oczywisty sposób oznacza postawienie na integrację pionową i scedowanie na rzecz sojusznika amerykańskiego niektórych newralgicznych zdolności (w zakresie świadomości sytuacyjnej), co oznacza zmniejszenie autonomii państw członkowskich. Im bardziej jesteśmy uzależnieni od naszych sojuszników, tym istotniejszym elementem całego równania sił stają się kwestie polityczne – jaka jest hierarchia celów, kto w ostatecznym rachunku decyduje, jaki jest poziom naszej autonomii. Bez tego nie będzie integracji i specjalizacji, wzrost nakładów na siły zbrojne nie przełoży się też na wzrost zdolności. Z naszej perspektywy ten dylemat wydaje się być może mało istotny, ale niektóre państwa NATO (np. Francja) od dziesięcioleci dążyły do uzyskania suwerenności w zasadniczych kwestiach o charakterze strategicznym. Oznacza to konieczność posiadania zdolności we wszystkich domenach i niechęć do wąskich wojskowych specjalizacji. Jeśli ten mechanizm nie zostanie przełamany to większe budżety wojskowe europejskich państw NATO nie muszą oznaczać lepszego przygotowania do wojny z Rosją.
Rola państw europejskich
Domena polityczna ma też zasadnicze znaczenie, jeśli chcemy, w ramach świata atlantyckiego, uprawiać politykę powstrzymywania Chin i budowania więzi strategicznych między azjatyckimi sojusznikami Stanów Zjednoczonych (Japonia, Korea Płd., Australia) a Europą. „Rzeczywiście, NATO może nie odgrywać zasadniczej bezpośredniej roli w regionie Indo-Pacyfiku – piszą Simon i Cooper - ale nie zaprzecza to znaczeniu reagowania na działania Chin w obszarze euroatlantyckim, potencjalnej wartości współpracy europejskiej z partnerami z regionu Indo-Pacyfiku ani wagi Europejskiego zaangażowania w dziedzinach pozamilitarnych”. Zatem to, że Europa i Indo-Pacyfik nie stanowią jednego teatru działań wojennych, nie oznacza, że współzależności między regionami są nieistotne. W praktyce Europa, poza dostarczeniem pewnych newralgicznych zdolności (np. w zakresie wymiany danych wywiadowczych, wykorzystania baz morskich czy działaniach sił specjalnych), nie będzie bezpośrednio angażowała się w politykę wojskowego powstrzymywania Chin w Azji. Nie oznacza to, że kwestie polityczne, głównie jeśli chodzi o relacje handlowe, współpracę technologiczną czy dyplomatyczną z Pekinem, będą bez znaczenia. W tym obszarze europejskie państwa NATO mają istotną rolę do odegrania a to oznacza, że z politycznego punktu widzenia mówienie o sile związków atlantyckich, od których zależy w dużej mierze bezpieczeństwo Europy, musi uwzględniać amerykańskie interesy w zakresie relacji z Chinami.
Konkludując swoje rozważania Simon i Cooper piszą, z czym trudno się nie zgodzić, że „najwyższy czas przenieść dyskusję z tego, czy Europa i Indo-Pacyfik są współzależne, czy też nie, na to, jak współzależność w różnych obszarach powinna zmienić podejmowanie strategicznych decyzji. Może to pomóc w podjęciu decyzji o tym, jak znaleźć odpowiednią równowagę między potrzebą ustalenia priorytetów z jednej strony, a istnieniem synergii między obszarami działania z drugiej strony”.
Nie ulega wątpliwości, że dziś mamy do czynienia z jednym. ze strategicznego punktu widzenia, obszarem. Polityka wobec rosyjskiego zagrożenia musi uwzględniać „czynnik chiński” i to. jak sytuacja może rozwinąć się w rejonie Indo–Pacyfiku. Niedostrzeganie czy ignorowanie tej relacji, a z tym mamy do czynienia jak się wydaje choćby w przypadku Francji, oznacza przyzwolenie na potencjalnie groźną sytuację sprowadzającą się do stawiania Ameryki wobec konieczności dokonania strategicznego wyboru. Może on spowodować skokową redukcję obecności na wschodniej flance NATO, niekoniecznie w postaci porzucenia czy wycofania sił, ale zmniejszenia nacisku na tempo odbudowy potencjału państw europejskich, a to już może być groźne.
Warto zwrócić uwagę na jeszcze jeden wątek w rozważaniach Simona i Coopera. Otóż w ostatnim akapicie swego wystąpienia piszą oni, że „jak dotąd analitycy zrzucali zbyt dużą odpowiedzialność na Stany Zjednoczone, nie zwracając należytej uwagi na to, w jaki sposób sojusznicy z Europy i Indo-Pacyfiku mogą pomóc złagodzić wyzwania „strategicznej równoczesności” przez zwiększenie ich roli w swoich regionach i wzajemne wspieranie wysiłków w regionach drugiej strony . Aby uzyskać odpowiednią mieszankę i równowagę, przywódcy w Stanach Zjednoczonych, Europie i regionie Indo-Pacyfiku powinni wspólnie zastanowić się, jak najlepiej ustalić priorytety w tych dwóch regionach pod względem czasu, możliwości i obszarów polityki. Nie jest to łatwe zadanie, ale czas na takie debaty jest teraz, zanim podobnie myślące kraje staną w obliczu poważniejszego ryzyka jednoczesnego wystąpienia dwóch wojen”. Mamy w tym wypadku do czynienia zarówno z przekonaniem, że czas dyskusji się skończył i trzeba przystąpić natychmiast do działania, zanim nie będzie zbyt późno, jak i wyraźnie akcentowaną tezą, iż strategię wojskowo – polityczną winny zacząć budować państwa podobnie oceniające sytuację (like-minded countries). Jest to w gruncie rzeczy odwołanie się do modelu, w którym amerykański system sojuszniczy (NATO jest jego częścią) przeobraziłby się z kolektywnego w układ dwóch prędkości, zbudowanego wokół tych, którzy chcą działać i pozostałych, przyjaźnie kibicujących, ale angażujących się zapewne w mniejszym stopniu. W gruncie rzeczy i w przeszłości mieliśmy do czynienia z podobnym modelem, teraz tylko, w obliczu wagi podejmowanych decyzji i presji czasu, te różnice są bardziej widoczne. To oznaczałoby, że realną perspektywą nie jest możliwość „porzucenia Europy” przez Stany Zjednoczone, ale przekształcenia NATO w sojusz dwóch prędkości, w którym ton, prócz Ameryki, nadawałyby te państwa, które poważnie traktują obydwa zagrożenia – zarówno rosyjskie, jak i chińskie.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/645890-nato-moze-ewoluowac-w-sojusz-dwoch-predkosci