Do Stanów Zjednoczonych przyjechał prezydent Korei Południowej Yoon Suk-yeol z pierwszą od 12 lat oficjalną wizytą. Ta sześciodniowa podróż związana jest z uroczystościami 70-lecia stosunków między obydwoma państwami, ale jej geostrategiczna ranga jest na tyle duża, że jej przebieg i rezultaty winniśmy uważnie obserwować w Warszawie i koncentrować naszą uwagę nie tylko na zapowiedziach Netflixa o przeznaczeniu 2,5 mld dolarów na produkcję południowokoreańskich filmów i programów.
W zakresie bezpieczeństwa wizyta jest ważna co najmniej z dwóch powodów – Seul domaga się od Waszyngtonu rozszerzonych gwarancji, w tym o charakterze jądrowym, a po drugie cały czas „w grze” jest sprawa dostaw amunicji i być może broni na Ukrainę. Korea Płd. tradycyjnie uprawiała politykę nie wysyłania zaopatrzenia wojskowego do krajów prowadzących wojnę, ale ta linia może podlegać w najbliższym czasie rewizji, szczególnie jeśli chodzi o zaopatrzenie dla Ukrainy. Obie sprawy – rozszerzonych gwarancji bezpieczeństwa i dostaw broni dla Kijowa wiążą się i obie strony, zarówno Waszyngton jak i Seul, grają tymi kwestiami chcąc realizować swoje cele państwowe. Od wyniku tego przetargu zależy do pewnego stopnia kształt amerykańskiego systemu sojuszniczego, niewykluczone, że również przebieg i finał wojny na Ukrainie i to powoduje, że również z naszej perspektywy mamy do czynienia z istotnym wydarzeniem.
Kim Tae-hyo, doradca koreańskiego prezydenta powiedział Reutersowi mając na myśli amerykańskie gwarancje dla Seulu, w tym jądrowe, że w czasie ostatniego roku „przeprowadzono kilka rzeczy w zakresie wymiany informacji, planowania i wykonania”. O tym, że w czasie wizyty Yoon Suk-yeol mają zostać ogłoszone przez Bidena „istotne” zmiany w zakresie amerykańskich gwarancji dla Korei Płd. powiedział też dziennikarzom anonimowy, wysokiej rangi przedstawiciel administracji Bidena. Ma to oczywisty związek z agresywną polityką Północy, zwłaszcza kolejnymi próbami rakiet dalekiego zasięgu i deklaracjami na temat gotowości do rozpoczęcia wojny, w tym nuklearnej. Ale nie tylko. Otóż wszystkie ostatnie sondaże przeprowadzane w Korei Płd. pokazują, że obywatele tego kraju nie bardzo wierzą w siłę amerykańskich gwarancji nuklearnych. 54 proc. ankietowanych jest zdania, że Stany Zjednoczone nie zaryzykują własnego bezpieczeństwa po to aby bronić Korei Płd. W wymiarze polityki jądrowej takie przekonanie sprowadza się do twierdzenia, że „Ameryka nie wymieni Seulu na Waszyngton” to znaczy nie zaryzykuje wojny jądrowej w toku której mogłyby zostać zaatakowane duże ośrodki miejskie w Stanach Zjednoczonych. To osłabia skuteczność odstraszania jądrowego Waszyngtonu i w związku z identyczną kalkulacją strategiczną przeprowadzoną przed laty prezydent de Gaulle (tylko, że on mówił o „wymianie” Paryża na Waszyngton) podjął decyzję o budowie francuskiego potencjału jądrowego.
Seul naciska na Waszyngton
Amerykanie pamiętają do czego może prowadzić zachwianie u ich sojuszników przekonania o skuteczności parasola jądrowego i na tej pamięci historycznej grają politycy południowokoreańscy. W styczniu br. Yoon Suk-yeol zasugerował, że w związku z narastającym zagrożeniem nuklearnym ze strony Korei Płn. Seul może rozważyć dwie opcje – wystąpienie do Waszyngtonu aby ten dyslokował na półwysep swoją broń jądrową, albo, w razie odmowy lub niezadowalającej reakcji, rozpocząć własny program nuklearny. W przeszłości jeszcze w latach sześćdziesiątych Seul dążył do zbudowania własnej broni atomowej, więc słowa te nie zostały wypowiedziane ot tak sobie. Mamy w tym wypadku do czynienia z oczywistą próbą nacisku Korei Płd. na Waszyngton po to aby ten zmienił swoją dotychczasową politykę. Tego rodzaju nacisk buduje się, ujmując sprawę w pewnym uproszczeniu na podstawie sekwencji wydarzeń – rosnące zagrożenie agresywną polityką sąsiada – zaniepokojenie opinii publicznej potwierdzonej sondażami, która opowiada się aby „coś z tym zrobić” – jasny komunikat pod adresem Waszyngtonu jakich działań oczekujemy – krótkie oczekiwanie na reakcję, poparte pokazaniem własnych zdolności. Ten model relacji nie budzi oburzenia w amerykańskim środowisku politycznym, a nawet, o czym wyraźnie pisze Reuters, skłania Waszyngton do wyjścia naprzeciw oczekiwaniom sojusznika, który nota bene komunikuje, że „jeśli wy tego nie zrobicie to zrobimy to sami” i pokazuje zdolności w tym zakresie. Seul ma też „marchewkę” i bardzo zręcznie się nią posługuje. Otóż w ubiegłotygodniowym wywiadzie Yoon Suk-yeol zasugerował, że może odejść od polityki, potwierdzonej zresztą w ubiegłorocznej deklaracji, nie dostarczania broni dla Ukrainy. Powiedział on - „Wierzę, że nie będzie ograniczeń w zakresie wsparcia w obronie i odbudowie kraju, który został nielegalnie najechany, zarówno zgodnie z prawem międzynarodowym, jak i krajowym” – i zaraz potem dodał - „Jednak biorąc pod uwagę nasze stosunki ze stronami zaangażowanymi w wojnę i rozwój sytuacji na polu bitwy, podejmiemy najbardziej odpowiednie środki”.
Koreańska broń trafi na Ukrainę?
Maestria tej wypowiedzi nie budzi wątpliwości. Seul rozważa decyzję o dostawach broni i amunicji dla Kijowa, ale sprawa nie jest łatwa, ryzyko jest duże i cena, jaką sojusznicy będą musieli „zapłacić” za rewizję dotychczasowego kursu musi być wysoką. Aby uwiarygodnić gotowość do zmiany kursu władze Korei Płd. podjęły decyzję o wypożyczeniu Stanom Zjednoczonym 500 tys. sztuk pocisków kalibru 155 mm. Korea Płd. mająca jeden z najlepiej rozwiniętych na świecie sektorów przemysłowych produkujących dla wojska, ale też olbrzymie zapasy sprzętu i amunicji (czego nota bene nie ma Europa) może być w obecnej wojnie na Ukrainie „game changerem”, jeśli oczywiście rozpocznie dostawy. Niektórzy amerykańscy komentatorzy są zdania, że sugestie Yoona Suk-yeol w kwestii dostaw dla Ukrainy należy też odczytywać w innych kategoriach, jako wyznaczenie czerwonych linii, których adresatem miałaby być Moskwa i jego wypowiedzi odczytują jako wyraźną przestrogę pod adresem rosyjskich polityków przed eskalacją wojny. W takim ujęciu wypowiedź koreańskiego prezydenta należałoby wpisać w ostatnie rozważania na temat perspektyw pokoju na Ukrainie po oczekiwanej ofensywie. Jeśliby Moskwa nie chciała usiąść wówczas do stołu negocjacji, to Seul mógłby zacząć dostawy dla Kijowa a to znacząco zmniejsza szanse Kremla na złamanie oporu Ukrainy. I w tym obszarze deklaracje południowokoreańskiego polityka trzeba uznać za przejaw dyplomatycznej przebiegłości i finezji.
Czego możemy nauczyć się od Seulu?
Polska polityka, której kierunek uznaję generalnie za słuszny, mogłaby sporo skorzystać obserwując pragmatyzm i umiejętności Koreańczyków. My raczej najpierw się angażujemy, idziemy do przodu a potem „w ramach wdzięczności” oczekujemy ważnych dla nas decyzji. Ta wdzięczność rzadko kiedy ma miejsce, czego najlepszym przykładem jest kwestia embarga na ukraińskie artykuły rolne. Kwestię ograniczeń należało załatwić zanim Unia Europejska otworzyła swój obszar dla importu z tego kierunku, a nie teraz, bo to daje Brukseli możliwość rozgrywania Warszawy przeciw Kijowowi z czego brukselscy urzędnicy skwapliwie korzystają oskarżając nas o upór i nieustępliwość.
Zostawmy kwestie artykułów rolnych z Ukrainy (choć nawiasem mówiąc chciałbym poznać uzasadnienie objęcia embargiem wina), bo w grze są sprawy znacznie poważniejsze. Otóż eksperci amerykańscy zastanawiają się w jaki sposób zareagować na deklaracje Putina w kwestii przeniesienia broni jądrowej na Białoruś. William Courtney, obecnie analityk RAND a w przeszłości z-ca szefa amerykańskiej delegacji na rozmowy rozbrojeniowe z Rosjanami napisał, że najlepszą odpowiedzią na pogróżki Putina byłoby powielenie kroków podjętych przez Waszyngton za czasów Reagana, kiedy Moskwa potajemnie dyslokowała mobilne wyrzutnie SS-20 w pobliże granicy z Niemcami Zachodnimi i Japonią. Wówczas kanclerz Niemiec Helmut Schmidt zaapelował do sojuszników, głównie Stanów Zjednoczonych, aby ci w odpowiedzi przesunęli na teren Republiki Federalnej część swojego potencjału jądrowego. W odpowiedzi zapadła decyzja o dyslokacji 572 amerykańskich rakiet średniego zasięgu (108 Pershingów 2 i 464 GLCM) do pięciu państw europejskich, w tym do Niemiec Zachodnich. Teraz, w opinii Courtneya reakcja na słowa Putina powinna być lustrzana, tzn. trzeba zapowiedzieć przesunięcie części potencjału nuklearnego do Polski. Oczywiście skala wyzwania jest mniejsza, ale generalny kierunek, w opinii amerykańskiego eksperta, winien być właśnie taki. Można też nic nie robić uznając, że potencjał jaki mają Amerykanie i ich europejscy sojusznicy wypełnia swą misję odstraszania jądrowego, ale tego rodzaju podejście, zdaniem Courtneya będzie z zawodem przyjęte w Europie Środkowej. Pozostają zatem, w jego opinii, w grze dwie pozostałe opcje – poleganie na potencjale „off shore” czyli rakietach znajdujących się na okrętach podwodnych i zamontowanych w samolotach (nawiasem mówiąc taka właśnie polityka jest obecnie realizowana przez administrację Bidena), niekoniecznie bazujących w Europie oraz odwołanie się do możliwości jakie dają wyrzutnie lądowe. „Niektórzy sojusznicy z pierwszej linii – dowodzi Courtney - tacy jak Polska, mogą preferować systemy lądowe, częściowo dlatego, że są one bardziej widoczne niż broń morska i mogą mieć silniejszy efekt odstraszający. Jeśli chodzi o przeżywalność, pociski lądowe mogą częściowo polegać na mobilności”.
W tym miejscu dotykamy istoty problemu. Otóż dyslokacja amerykańskiej broni jądrowej do Polski nie zwiększa zagrożenia rosyjskim atakiem, zwłaszcza w sytuacji kiedy Kreml ma systemy podwójnego przeznaczenia zarówno w Kaliningradzie jak i na Białorusi i od lat zapowiada gotowość wykonania uderzeń na polskie cele. W tym obszarze ewentualna decyzja amerykańska o przeniesieniu części własnego potencjału nuklearnego na nasz teren jest, ujmując sprawę w uproszczeniu, bez znaczenia. Jednak decyzja o dyslokacji jest istotną deklaracją o charakterze politycznym z pewnością ma też wzmacniający efekt jeśli chodzi o potencjał odstraszania. A wiadomo, że im większa siła odstraszania tym mniejsze ryzyko wojny. To zaś oznacza, iż przyjęcie amerykańskich ładunków jądrowych zwiększa a nie zmniejsza nasze bezpieczeństwo. Zwiększa też gwarancje wojskowego zaangażowania sojuszników po naszej stronie, jeśli wojna wybuchnie. Ewentualny komunikat w tej sprawie, wydany przez Waszyngton, ma też znaczenie w innej kwestii. Rosyjscy dyplomaci, zarówno wiceminister Riabkow, jak i Władimir Jermakow kierujący departamentem rozbrojenia i kontroli zbrojeń MSZ-u sygnalizują zarówno gotowość odejścia od dotychczasowego moratorium na rozmieszczenie rakiet średniego i pośredniego zasięgu jak i brak podstaw aby myśleć o powrocie do negocjacji rozbrojeniowych z Ameryką. Bardziej stanowcza postawa Waszyngtonu byłaby być może narzędziem skutecznie zwiększającym skłonność Moskwy do rozmów.
A zatem obserwując efekty wizyty prezydenta Korei Płd. w Waszyngtonie winniśmy zwrócić nie tylko uwagę na fakt, iż rozszerzeniu ulega zachodni system bezpieczeństwa a losy wojny na Ukrainie są bezpośrednio powiązane z sytuacją w Azji. Nie mniej ważne jest obserwowanie „mechaniki” amerykańskiego systemu sojuszniczego, bo dobre rozeznanie w tym jak on funkcjonuje, z jakimi zmianami i napięciami mamy do czynienia, pozwoli, być może, w przyszłości, zabiegać o nasze interesy. Życzyłbym sobie aby Polska i w tym obszarze pobierała nauki w Korei Południowej.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/644271-czego-polska-moze-nauczyc-sie-od-korei-poludniowej