Słowa Emmanuela Macrona na temat potrzeby budowania przez Europę swej suwerenności strategicznej wobec Stanów Zjednoczonych wywołały za oceanem spory rezonans i falę sarkastycznych komentarzy przede wszystkim dlatego, że nie korelują - najłagodniej sprawy ujmując - z codziennym przekazem na temat polityki państw „starej Europy” i ich możliwości.
„Stara Europa” to w oczach Amerykanów „kulawa kaczka”?
Amerykanie mówią w takich przypadkach o „lame duck”, co dosłownie można przetłumaczyć jako „kulawa kaczuszka” a mniej dosłownie: „ofiara losu” i taką, w ich oczach, jest właśnie „stara Europa”. Niewiele może, żyje przebrzmiałą sławą, wspomnieniem o czasach minionych, stroi miny, przybiera wyuczone pozy, ale przypomina bardziej zaawansowaną w latach lwicę salonów ze śladami przebrzmiałej urody, a z pewnością nie jest atrakcyjną debiutantką. Przyjrzyjmy się, jaki jest codzienny „przekaz informacyjny”, z którym stykają się przedstawiciele anglosaskiej klasy politycznej i środowiska opiniotwórcze, na temat Niemiec i Francji - państw dominujących w Unii Europejskiej.
Niemieckie zmagania z własnym potencjałem wojskowym
I tak niesłabnącym zainteresowaniem anglojęzycznych mediów cieszą się niemieckie zmagania z własnym potencjałem wojskowym. Portal Politico przywołuje ujawniony przez „Bild” list Alfonsa Maisa, niemieckiego generała, głównego inspektora sił zbrojnych, który ocenia zaawansowanie przyjętych przez Berlin zobowiązań w zakresie obronności.
Chodzi o to, że na niedawnym szczycie NATO w Madrycie Niemcy zadeklarowały, iż do 2025 roku będą miały przynajmniej jedną „zdolną do walki” dywizję, kolejną w roku 2027 a trzecią w nieco późniejszym terminie. Pierwotnie Niemcy planowali posiadać choć jedną „w pełni wyekwipowaną” dywizję w roku 2027 (przypominam, że my mamy 4, choć kwestia ich gotowości bojowej pozostaje przedmiotem ożywionych debat wśród fachowców), ale na fali uniesienia związanej z deklaracjami w zakresie Zeitenwende termin ten skrócono i Berlin zadeklarował przyspieszenie wykonania planów o 2 lata.
Dziś euforia wywietrzała i, jak argumentuje Mais. „armia nie będzie w stanie utrzymać się w walce o dużej intensywności, a także będzie w stanie jedynie w ograniczonym stopniu wypełniać zobowiązania wobec NATO”. Ten ezopowy język ma skryć nieprzyjemną prawdę, iż Niemcy nie będą w stanie desygnować odpowiednich sił do NATO-wskiego kontyngentu o podwyższonej gotowości, który docelowo, jak zdecydowano w Madrycie, miałby liczyć 300 tys. żołnierzy. Wkład Berlina miał wynosić 3 dywizje, a jak widać, nawet z jedną będzie problem.
Zbyt ambitne plany Unii Europejskiej?
Ale to nie koniec nieprzyjemnych wiadomości. Dziennik The New York Times zastanawia się, czy Unia Europejska jest w stanie (o czym niedawno postanowili politycy) wyprodukować i dostarczyć Ukrainie w ciągu roku milion pocisków artyleryjskich kalibru 155 mm, na co przeznaczono 2 mld euro. Zdaniem dziennika, plany są ambitne, i niewiele wskazuje na to, aby europejskie firmy były w stanie się z nich wywiązać.
Realia, które opisują dziennikarze, wyglądają następująco: w Europie jest obecnie 11 fabryk w których produkuje się amunicje artyleryjską. Z nich 6 należy do norwesko – fińskiego koncernu Nammo. Nawet jeśli główny zakład tego producenta, mieszczący się w środkowej Norwegii, zwiększy swoją produkcję do 200 tys. sztuk amunicji rocznie, co planuje się osiągnąć w 2028 roku, to i tak nie będzie w stanie pokryć jednocześnie zapotrzebowania Ukrainy i innych państw europejskich, które muszą uzupełniać zapasy magazynowe, tak aby wywiązać się ze standardów NATO mówiących o 30-dniowym zasobie. W porównaniu ze stanem sprzed wojny zamówienia z państw europejskich wzrosły 20-krotnie, a producenci nie mają ani linii, ani kadr, ani zapasów, aby się z nich wywiązać.
Dziś najwięksi optymiści są zdania, że europejskie armie mają amunicji co najwyżej na kilka dni wojny o podobnej intensywności jak w przypadku Ukrainy.
A co z zapotrzebowaniem Kijowa? Gabrielius Landsbergis minister spraw zagranicznych Litwy powiedział dziennikowi, że „możliwe, że nie uda nam się tego osiągnąć”. A zatem, Unia Europejska, tak się uważa za oceanem, składa ładnie wyglądające na konferencjach prasowych i w komunikatach medialnych (2 mld euro na amunicję dla Ukrainy) obietnice, wiedząc, że nie ma realnych gwarancji aby się z nich wywiązać.
Co ujawnił wyciek tajnych dokumentów z Pentagonu?
Ostatni wyciek tajnych dokumentów z Pentagonu rzucił nieco światła na jeszcze jedną sprawę związaną z kwestią amunicji dla Ukrainy.
Otóż, jak informuje „The New York Times”, Amerykanie starali się skłonić rząd Korei Płd. aby ten zaczął dostawy amunicji artyleryjskiej dla Ukrainy. Seul nie był chętny, tradycyjnie hołduje bowiem zasadzie niedostarczania broni państwom uczestniczącym w wojnie, ale jednym z rozważanych w tej materii wariantów był pomysł na sprzedaż 330 tys. pocisków Polsce. My mielibyśmy być „końcowym użytkownikiem”, a potrzebna Ukrainie amunicja i tak znalazłaby się tam, gdzie jest niezbędna.
Koncepcja upadła również i z tego względu, że Francuzi blokowali i nadal blokują, rozwiązania, w świetle których wyasygnowane przez Unię Europejską 2 mld. euro na zakupy amunicji mogłyby zostać wydane na zakupy poza obszarem Wspólnoty, czego zresztą bezskutecznie domagała się Warszawa. Chodzi w tym wypadku zarówno o dostawy z Korei, jak i z Turcji, i w obydwu tych przypadkach, kierując się swym partykularnym interesem, działanie blokują Francuzi.
Stawianie takich warunków, zwłaszcza w sytuacji, kiedy europejscy producenci nie są w stanie pokryć plasowanych zamówień, oznacza, że Ukraina nie otrzyma niezbędnych dostaw, a cała akcja pomocy Unii, w tym przynajmniej obszarze, jest raczej działaniem na pokaz.
Dużo gromkich deklaracji, niewiele realnych działań
Z tych doniesień (a przytoczyłem artykuły amerykańskich mediów tylko z ostatnich trzech dni) wyłania się dość ponury obraz europejskiej polityki w zakresie bezpieczeństwa. Dużo gromkich deklaracji, niewiele realnych działań, przynajmniej jeśli chodzi o kroki podejmowane przez największych europejskich graczy, jakimi są Francja i Niemcy.
W takiej sytuacji trudno uniknąć stawiania pytań (i dziennikarze amerykańskich mediów to robią), jakie są przyczyny polityki tego rodzaju. Skądinąd wiadomo, że jeśli jakieś działania nie są realizowane, albo realizowane opieszale, z niechęcią i powoli, to w grę wchodzą interesy.
I Amerykanie udzielają na tak stawiane pytania odpowiedzi. „The New York Times” informuje, że w tym samym czasie, kiedy Stany Zjednoczone chcą blokować rozwój Chin i izolować Pekin dyplomatycznie, Berlin i niemieckie firmy uprawiają zupełnie inna politykę. Skokowo zwiększają swoje inwestycje.
Dziennik posługuje się przykładem Volkswagena, który ma już w Chinach 40 linii montażowych i planuje zwiększenie inwestycji w ramach planu „w Chinach dla Chin”, który oznacza produkcję samochodów na rynek Państwa Środka w zakładach tam zlokalizowanych.
Podobną politykę realizuje BASF, niemiecki gigant chemiczny, który niedawno zapowiedział nowe, warte 10 mld euro, inwestycje. W artykule przywoływane są słowa Martina Brudermüllera, prezesa tego chemicznego giganta, który powiedział, że nie ma zamiaru rezygnować z ekspansji inwestycyjnej w Chinach, a nawet zadeklarował, że jest ona niezbędna, aby europejskie zakłady koncernu mogły w ogóle funkcjonować.
„Bez biznesu w Chinach niezbędna restrukturyzacja nie byłaby możliwa” – miał on powiedzieć na dorocznej prezentacji wyników BASF w lutym br. „Wymieńcie mi choć jedną inwestycję w Europie, na której moglibyśmy zarobić”.
Niemcy upatrują w obecności na rynku chińskim jedynej możliwości utrzymania swojego modelu gospodarczego?
Tego rodzaju nastawienie, oznacza, zdaniem amerykańskiego dziennika, że Niemcy upatrują w obecności na rynku chińskim jedynej możliwości utrzymania swego modelu gospodarczego, silnie zorientowanego na eksport, którego konkurencyjność stanęła pod znakiem zapytania w związku ze skokowym wzrostem cen energii na rynkach europejskich.
W podobnej sytuacji jest też przemysł francuski, a to oznacza, że amerykańskie nadzieje na bardziej stanowczą postawę „starej Europy” wobec Chin, są w gruncie rzeczy złudzeniem, bo strukturalne interesy będą pchać Europę w ramiona chińskie a nie amerykańskie, tym bardziej, że w podstawowych obszarach producenci niemieccy i francuscy konkurują z Amerykańskimi.
Administracja Bidena postawi na Europę Środkową?
Tego rodzaju oceny mogą zarówno skłonić administrację Bidena do „postawienia na Europę Środkową” i dlatego w amerykańskich mediach tak dużo w ostatnim czasie głosów o „przesuwającym się punkcie ciężkości na wschód Europy”, żeby wymienić tylko niedawne wystąpienie Ishaana Tharoora z The Washington Post,jak i wspierać opcję znacznie mniej z naszej perspektywy korzystną. Mowa o perspektywie „strategicznego porzucenia”, zostawienia egoistycznej Europy samej sobie, w swej istocie izolacjonistyczną, której zwolennicy zaczynają zyskiwać przewagę wśród wyborców republikańskich.
W takich realiach, aby uniknąć ewolucji amerykańskiej polityki w złym kierunku, należy wypracować stanowisko, które byłoby zarówno proatlantyckie, jak i uwzględniało interesy przemysłu europejskiego w Chinach. Nie jest to łatwe, ale wydaje się możliwe.
Chciałbym zwrócić uwagę na wystąpienia Thorstena Bennera, współzałożyciela i dyrektora think tanku Global Public Policy Institute z siedzibą w Berlinie, który napisał , że „Europa jest katastrofalnie podzielona w kwestii polityki wobec Chin”.
Benner zwraca uwagę na niespójność europejskiej polityki wobec Pekinu. wyrażającej się skrajnie odmiennym stanowiskiem Ursuli von der Leyen i prezydenta Macrona. W jego opinii francuski prezydent, który przywiózł do chińskiej stolicy delegację biznesu czterokrotnie większą od tej, która towarzyszyła kanclerzowi Scholzowi, chciał „przebić” Berlin i uruchomić coś na kształt europejskiego wyścigu o względy chińskiego prezydenta. Zauważa też, że „wyrażona w demokratycznych wyborach wola większości Tajwańczyków, by nie być rządzonymi przez Pekin, nie pojawia się w jego (Macrona – MB) myśleniu. Pomimo tego, że Xi wyraźnie dał do zrozumienia, że jest zdeterminowany, by kontrolować Tajwan za pomocą coraz bardziej agresywnych działań, Macron wydawał się obciążać Stany Zjednoczone wyłączną odpowiedzialnością za wzrost napięć w Cieśninie Tajwańskiej. Macron wydaje się niemądrze zakładać, że Europa może odizolować się od wojny między Chinami, Tajwanem i Stanami Zjednoczonymi, a zatem nie musi nawet próbować odstraszać Pekinu od użycia siły. Ale Europa, która nie może sobie poradzić nawet z dużo mniejszą wojną toczoną na wyciągnięcie ręki bez pomocy USA, nie ma możliwości ucieczki przed znacznie poważniejszymi konsekwencjami wojny amerykańsko-chińskiej”.
Benner jest też zdania, że w gruncie rzeczy francuski prezydent nie ma żadnej pozytywnej wizji europejskiego wkładu w stabilizowanie sytuacji wokół Tajwanu, co powoduje, że jego koncepcja „balansowania” sprowadza się niemal wyłącznie do wizji w swej istocie antyamerykańskiej, co nie może zostać zaakceptowane przez wschód Europy.
Ale w artykule niemieckiego analityka pojawia się jeszcze jeden ciekawy wątek, który powoduje, że właśnie z tego powodu winien on zostać dostrzeżony w Warszawie. Otóż, krytykując politykę Macrona, Benner wprowadza rozróżnienie między decouplingiem, czyli rozluźnianiem więzi kooperacyjnych z Chinami i deriskingiem, który należy interpretować w kategoriach budowania zachodnich zdolności w sektorach wrażliwych, w których postęp technologiczny będzie miał wpływ na relację sił. Otóż o ile, jego zdaniem, Niemcy, troszcząc się o swoje interesy przede wszystkim natury gospodarczej, nie powinni rozrywać więzów gospodarczych z Chinami w domenach bezpiecznych czy neutralnych dla trwającego wyścigu technologicznego, o tyle polityka deriskingu jest znacznie rozsądniejszą, a może nawet konieczną opcją.
Zakłada ona ograniczony do sektorów wrażliwych decoupling i wzrost nakładów na budowę własnych zdolności, w tym postęp technologiczny. Benner wzywa nawet minister Baerbock, aby w czasie zbliżającej się wizyty w Pekinie zadeklarowała tego rodzaju nastawienie Berlina. W sposób oczywisty taka deklaracja, sformułowana w stolicy Chin, zostałaby odczytana jako chęć obrony status quo Tajwanu, państwa produkującego 60 proc. chipów konsumowanych przez europejski przemysł, a nawet 90 proc., jeśli chodzi o te najbardziej zaawansowane.
W środowisku eksperckim deklaracje Macrona nie są przyjmowane z entuzjazmem
Wystąpienie Thorstena Bennera jest o tyle godne uwagi, że pokazuje, iż w niemieckim środowisku eksperckim deklaracje Macrona nie są przyjmowane z entuzjazmem, a nawet nie z aprobatą.
Otwiera to pewne możliwości gry, która winna obejmować obydwa opisywane obszary, łączyć wzrost europejskich możliwości w zakresie obrony z klarowną wizją polityki wobec Chin, która będzie uwzględniała realnie istniejące interesy. A zatem nie będzie pełnego zerwania relacji gospodarczych, ale ich selektywne i uzgodnione z naszym amerykańskim sojusznikiem ograniczenie.
Można też wyobrazić sobie inną opcję, polegającą na próbie wymuszenia stanowiska antychińskiego przez Waszyngton nawet kosztem europejskiej jedności. Jest kwestią otwartą, czy administracja Bidena poszłaby na tego rodzaju ryzyko, dziś niewiele na to wskazuje, ale do tego scenariusza będziemy się zbliżać, jeśli nie wypracujemy stanowiska w duchu propozycji Bennera.
Można tego rodzaju opcję umownie określić mianem osi Berlin – Europa Środkowa. Jej wypracowanie wydaje się w obecnych realiach niezbędne, bo brak naszej aktywności na tym polu i odwoływanie się wyłącznie do podkreślania wagi więzi atlantyckich, co oczywiście trzeba robić, uruchamia potencjalnie inny, groźny z naszej perspektywy scenariusz.
Jeśli Niemcy, zmuszani do poświęcenia swych interesów gospodarczych, przyjmą kurs na politykę w stylu Macrona, to możemy mieć do czynienia z decyzją Waszyngtonu o „pozostawieniu Europy samej sobie”, tym bardziej jeśli władzę po przyszłorocznych wyborach przejmą politycy nastrojeni bardziej izolacjonistycznie. Chcąc uniknąć takiego scenariusza, musimy pokonać Macrona na jego własnym boisku – po pierwsze: skokowo zwiększając możliwości wojskowe Europy Środkowej, Bałtów i państw skandynawskich, a po drugie, budując wizję polityki wobec Chin, która nie będzie oznaczała zerwania relacji handlowych, ale - w ramach deriskingu - takie ich ukształtowanie, aby stabilizować sytuację Tajwanu i gwarantować technologiczną przewagę Zachodu.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/642324-suwerennosc-strategiczna-europy-w-innym-wydaniu