Z górnych mieszkań czteropiętrowych bloków widać już Rosję. Nie okupowane przez Rosjan ziemie ukraińskie, ale właśnie tereny Federacji Rosyjskiej. Przed wojną miasteczko liczyło 20 tysięcy mieszkańców, teraz żyje tam kilkaset osób. Kilka razy na godzinę słychać jakiś wybuch, zazwyczaj to jakiś pomniejszy pocisk spada na miasto. Ulice - puste, część domów - nadgryziona dawniejszym ostrzałem, sklepy pozamykane, rzadko kiedy widać szybę w oknie. Rosja jest tak blisko, że miasteczko zajęła kilka kwadransów po rozpoczęciu „specoperacji”, czyli pełnoskalowej wojny. Ci mieszkańcy, których nie obudziły odgłosy artylerii, wstali rano już pod rosyjską okupacją. Po mieście chodziły uzbrojone patrole a na budynkach administracji publicznej wisiały rosyjskie flagi. Główną ulicą jechały na południowy-zachód, w stronę Charkowa, kolumny czołgów i ciężarówek z piechotą. Paradoksalnie miejscowość wówczas nie ucierpiała tak bardzo - w okolicy nie było ukraińskich wojsk, więc nie było komu bronić tych terenów, a główne natarcie poszło na stolicę obwodu. W przeciwieństwie do miast położonych głębiej i stawiających opór nie doszło tutaj do masowych mordów czy aktów ludobójstwa - jedynie paru ukraińskich patriotów torturowano w lokalnym komisariacie. Mieszkańcy żyli biednie, ale stabilnie - panowanie agresora zdawało się umacniać, aż jakoś na początku wiosny zeszłego roku okupanci zaczęli już powtarzać, że „Rosja tu już będzie na zawsze”. Niektórzy uwierzyli. Rzeczy trochę pokradziono, ale paradoksalnie to założenie, że okolica jest już włączona do państwa Putina, sprawiło, że mieszkańców i ich dobytek traktowano o niebo lepiej niż w Buczy czy Irpieniu.
„Będzie znowu najazd?”
Spotkanie dwóch mężczyzn naprawiających sieć energetyczną było jak z scena z jakiegoś horroru, gdy ciszę pustki co chwilę przerywały wybuchy pocisków, w mieście przecież prawie nikt nie mieszka, a tutaj pracownicy poprawiają druty na słupie jak gdyby nigdy nic, jak gdyby nic się wokoło nie wydarzyło. Ta ich naturalność w tak bardzo wojennych okolicznościach wydawała się najbardziej nienaturalna. „No, robimy, zniszczenia trzeba usunąć” - rzucił 70-letni elektryk, który dawno mógłby być na emeryturze, ale ręce i umysł ma nadal sprawne i chce mu się pracować. Trochę źle słyszy przez co rozmowa jest nieco jednostronnym krzykiem. Okolica żyje niczym wioski na Podolu w XVII wieku. „Będzie najazd tatarski w tym roku? Nie będzie?” - głowiono się przy każdym większym ruchu ord za południową granicą. Tak samo tutaj, wieści o nowych czołgach czy każdy silniejszy ostrzał sprowadza mieszkańców do piwnic, gdzie są już zebrane zapasy na kilka, kilkanaście dni. Na co dzień ludzie żyją w swoich mieszkaniach, nawet w blokach, gdzie ewentualne uderzenie pocisku groziłoby szczególnie dużymi zniszczeniami. Na wojnie jednak naprawdę można do wszystkiego przywyknąć, tylko te plotki o „najeździe” niektórych poruszają mocniej.
W cieniu Rosji
Nie ma ludzi, nie ma ruchu na ulicach, tylko prąd dla duchów naprawiają dwaj spokojni panowie. Nawet nie ma tu administracji. W takim Kupiańsku, dwa kilometry od frontu, w jednym budynku zainstalowano siedzibę lokalnych władz, klawiatury aż furczą od stukotu palców. Gdzie indziej administracja się ukrywa w bunkrze, ale jest. Tutaj, w cieniu rosyjskiego giganta, mer i jego biuro urzędują w wiosce kilka kilometrów dalej. Rosja jest jak wyjęta z opisów historyków cywilizacji „państwem-barbarzyńcą”, chanatem tatarskim, który może wpuścić swoje ordy na grabieże, wzięcie w jasyr i gwałty. Mężczyźni zapraszają nas na kawę w podziemnej siedzibie. Blokowa piwnica przerobiona na gabinet trochę jest zapylona, ale można tam wypić kawę rozpuszczalną, czarną herbatę z cukrem, choć bez cytryny. Panowie zostali tutaj jak ostatni ludzie na ziemi, stoją na swoim osobliwym posterunku dbających o sieć energetyczną, z której i tak nikt nie korzysta.
Jak zwykle w takich miejscowościach ludzie nie chcą wypowiadać się do kamery, na widok aparatu fotograficznego nawet uciekają. To nie jest tak, że boją się odwetu. Oni tutaj po prostu mają najważniejszego, tak trudno osiągalnego patrona: święty spokój.
Rosjanie zniknęli stąd tak szybko, jak się pojawili. Gdy latem rozpoczęła się kontrofensywa Ukraińców w obwodzie charkowskim i przerwano linie okopów, Rosjanie uciekali na wszystkim na czym się dało: na samochodach, czołgach, a nawet na rowerach i pieszo. I znowu - ci mieszkańcy, którzy zaspali od rana kilka godzin za długo obudzili się w mieście, gdzie znów wisiały ukraińskie flagi. Niepojęta i niewyobrażalna jest codzienność ukraińska w dobie rosyjskiej inwazji.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/641860-ukraina-jak-sie-zyje-trzy-kilometry-od-rosyjskiej-granicy