Graham Allison, profesor politologii na Uniwersytecie Harvarda, a w przeszłości z-ca sekretarza obrony (za administracji Clintona), pisze na łamach Foreign Policy, że Chiny i Rosja działając konsekwentnie, choć nie rozgłaszając tego faktu, zbudowały trwały sojusz, który staje się we współczesnym świecie związkiem o większym ciężarze gatunkowym niźli amerykański system sojuszniczy.
Związki Rosji i Chin
W jego opinii niedawna podróż Xi Jinpinga do Moskwy i podpisane w toku tej wizyty dokumenty dla każdego, kto śledzi rozwój współpracy między Chinami a Rosją, nie powinny być zaskoczeniem. Mamy, jak argumentuje Allison, do czynienia z konsekwentnie realizowaną przez chińskiego przywódcę polityką zbliżenia z Rosją, co potwierdza zarówno intensywność osobistych kontaktów (40 spotkań bilateralnych od 2011 roku), jak i stale rosnące związki ekonomiczne. Jak przekonuje amerykański badacz, „Chiny stały się nie tylko największym na świecie eksporterem do Rosji w 2022 r., ale także odpowiadały za największy roczny wzrost wolumenu eksportu do Rosji ze wszystkich krajów na świecie. W zeszłym miesiącu juan po raz pierwszy w historii wyprzedził dolara jako najczęściej wymieniana waluta na moskiewskiej giełdzie, reprezentując prawie 40 procent całkowitego wolumenu obrotu”. Warto zapamiętać ten ostatni fakt, bo mamy do czynienia z procesem o charakterze strategicznym, polegającym na „wypieraniu” dolara, a skutki długofalowe tego zjawiska będą istotne. Pekin nie zwraca też uwagi na wezwania do technologicznego izolowania Rosji i odcięcia jej dostępu do podzespołów krytycznych, o czym świadczy fakt, że eksport ich obwodów scalonych dla rosyjskich odbiorców w 2022 roku podwoił się. Stale też rozszerzaniu podlegają rozmaite formaty współpracy wojskowej – od wspólnych manewrów, wymiany informacji, eksportu przez Rosję technologii, których w przeszłości Moskwa nie chciała udostępniać Pekinowi, po deklaracje współpracy w domenie kosmicznej i w budowie nowych rodzajów broni. Allison jest zdania, że w gruncie rzeczy na polu wojskowym mamy do czynienia „z funkcjonalnym sojuszem”, który tylko dla maskirowki nie został w ten sposób nazwany. Ton artykułu Grahama Allisona, który jest alarmistyczny, dobrze oddaje ostatnie zdanie, w którym ten amerykański ekspert przestrzega elity waszyngtońskie pisząc, że „ponieważ Xi i Putin są nie tylko obecnymi prezydentami swoich dwóch narodów, ale także przywódcami, których kadencje faktycznie nie mają dat wygaśnięcia, Stany Zjednoczone będą musiały zrozumieć, że stoją w obliczu najważniejszego nieogłoszonego sojuszu na świecie”.
Europa Zachodnia a Chiny
Wystąpienie Allisona warto zestawić z ostatnimi deklaracjami polityków europejskich, którzy przygotowują się do odwiedzenia Pekinu. Tym bardziej, że o ile w Ameryce na politykę Pekinu patrzy się z rosnącą obawą, o tyle nastroje w Europie wydają się być zupełnie inne. W stolicy Chin był niedawno kanclerz Scholz, w przyszłym tygodniu udaje się tam premier Hiszpanii Pedro Sanchez, potem jedzie Emmanuel Macron, zapowiadana jest też wizyta szefowej Komisji Europejskiej. Niewątpliwie mamy do czynienia, o czym zresztą piszą media na całym świecie, z chińską ofensywą dyplomatyczną, bo między wizytami polityków europejskich, w stolicy Chin pojawi się jeszcze prezydent Brazylii. Mówi się też o ewentualnym telefonie Xi Jinpinga do prezydenta Zełenskiego, który mógłby, jak się spekuluje, przybliżyć nas do w jakiejś formuły zawieszenie broni na froncie wojny rosyjsko – ukraińskiej. To, co jest uderzające, kiedy porówna się stanowiska formułowane przez Amerykanów i przedstawicieli Europy, to fakt, iż mamy do czynienia z zupełnie odmiennym postrzeganiem Chin i roli tego państwa w świecie. O ile w Stanach Zjednoczonych na politykę Pekinu patrzy się z rosnącą podejrzliwością i spekuluje na temat szybko przybliżającej się perspektywy wojny, o tyle ton wypowiedzi polityków z Europy Zachodniej jest zupełnie inny. Pisze o tym portal politico, przywołując słowa anonimowego przedstawiciele Komisji Europejskiej, który powiedział dziennikarzom, że „Chiny nie są idealne, ale pewnego dnia możemy ich potrzebować” i dodał, że „kilka państw członkowskich podziela tę ocenę”. Chodzi w tym wypadku zapewne o Francję, której prezydent deklarował niedawno, że jednym z celów jego wizyty, które zresztą konsultował z kanclerzem Niemiec, będzie próba skłonienia Pekinu, aby ten aktywniej zaangażował się w misję pokojową na Ukrainie i nie myślał o rozpoczęciu wspierania rosyjskiej machiny wojskowej. W podobnym tonie wypowiadał się ostatnio premier Luksemburga Xavier Bettel, zdaniem którego Europa powinna dążyć do „zbliżenia z Chinami”. Co ciekawe, Emmanuel Macron zaproponował Ursuli von der Layen, aby ta towarzyszyła mu w podróży do Chin po to, aby „mówić jednym głosem”. Jak zauważa Politico, Francja nie ma mandatu od innych członków Wspólnoty, aby realizować jakąś wspólna misję, a nawet przedstawiciele Szwecji, Łotwy i Litwy wyraźnie dystansowali się od wizji „wciągnięcia” Pekinu w plan pokojowy dla Ukrainy, co jednak nie zmienia faktu, iż wspólna podróż szefowej Komisji i prezydenta Francji jest próbą polityki faktów dokonanych. Macron zapowiedział „współpracę z Chinami, aby wywrzeć presję na Rosję”.
Wyobrażenia Pekinu
Czy mamy do czynienia w tym wypadku z politycznym majstersztykiem przedstawicieli stolic europejskiego Zachodu, czy może raczej kolejnym złudzeniem, wiarą w to, że Europa może przekonać Pekin, aby ten realizował politykę korzystną dla państw starego kontynentu? Obecne nastawienie zachodnioeuropejskich stolic wobec Chin trochę przypomina niedawne złudzenia co do tego, iż „Rosję można cywilizować” zwiększając współpracę gospodarczą i kulturalną z Moskwą. Najwyraźniej w Paryżu, Berlinie czy w Madrycie tamtejsze elity nie rozstały się też z myślą, iż wojnę na Ukrainie należy zakończyć możliwie szybko, nawet jeśli jej przerwanie oznaczałoby straty terytorialne dla Ukrainy i brak stabilizującego sytuację systemu bezpieczeństwa w naszej części Europy. Liderzy Europy Zachodniej nie są jednak w stanie przeforsować swego stanowiska w Waszyngtonie i to niewątpliwie frustruje mówiących o suwerenności strategicznej Europy polityków Zachodu. Jeśli nie udało się w Waszyngtonie, to może Pekin będzie chętniej słuchał propozycji francusko – niemieckich, co umożliwi położenie kresu wojnie osłabiającej starą Europę? Problem wszakże polega na tym, że przedstawiciele Chin zupełnie inaczej wyobrażają sobie relacje na linii Pekin – Europa w przyszłości. Pisze o tym hiszpański liberalny dziennik El Mundo, przytaczając wypowiedź Wang Wenbina, rzecznika chińskiego MSZ-u, który mówił o „zdrowo rozwijających się stosunkach Chin i Hiszpanii”, a także - cytując anonimowego urzędnika chińskiego zaangażowanego w politykę zagraniczną swego kraju, który powiedział, że Hiszpania zawsze „udzielała wielkiego wsparcia” Pekinowi i zauważył, iż „pozostawała dość neutralna, chociaż niektórzy próbowali wciągnąć hiszpański rząd w wojownicze i antychińskie stanowisko Stanów Zjednoczonych i NATO. Bez wątpienia będzie ona kluczowym graczem w tym roku, który pomoże nam poprawić stosunki z UE”. W tym ostatnim przypadku chodzi o to, że po Szwecji to właśnie Hiszpania obejmie rotacyjne przywództwo w Unii Europejskiej, co może oznaczać, iż jesienią w Europie będziemy mieć do czynienia z formowaniem się obozu polityki prochińskiej, który jeszcze dodatkowo zostanie wzmocniony, jeśliby Pekinowi udało się doprowadzić do zawieszanie broni na Ukrainie. Wówczas Europa, przynajmniej ta jej część, która nie ma ochoty zrywać relacji gospodarczych z Chinami i obawia się zbytniego uzależnienia od Waszyngtonu, mogłaby starać się równoważyć wzrost wpływów amerykańskich stawianiem na związki z Pekinem, który stałby się czynnikiem wpływającym na stan relacji atlantyckich i kluczowy dla amerykańskiego bezpieczeństwa sojusz, jakim jest NATO. W całej sprawie jest jeszcze jeden czynnik, na który właśnie teraz warto zwrócić uwagę. Otóż Hiszpania, jak wiadomo, jest państwem, którego dług publiczny przekracza 100 proc. PKB. W ostatnim roku udało się zmniejszyć tę relację, ale nadal oscyluje ona wokół 115 proc. PKB. Warto też zwrócić uwagę na informacje Eurostatu, z których wynika, że struktura hiszpańskiego długu publicznego jest w gruncie rzeczy zbliżona do polskiego, choć my mamy w relacji do PKB przeszło dwukrotnie mniejsze zadłużenie, a i nasz produkt krajowy jest dwa razy niższy. Zatem ryzyko Hiszpanii jest znacznie większe niźli w naszym przypadku. Reszta długu publicznego, czyli ok 40 proc., znajduje się, w przypadku Hiszpanii, w rękach inwestorów zagranicznych. Ile z tego mają Chińczycy? Nie do końca wiadomo. Raporty sprzed 10 lat mówiły o tym, iż w ich portfelach znajduje się 20 proc. hiszpańskich papierów skarbowych, a od tego czasu pojawiały się też pogłoski, że inwestorzy z Państwa Środka kupują obligacje emitowane przez Madryt.
Kryzys w sektorze bankowym
Dlaczego to jest ważne zwłaszcza teraz? Przede wszystkim z tego powodu, że mamy właśnie do czynienia z początkiem kryzysu w światowym sektorze bankowym, którego skalę trudno dziś ocenić, nie wiadomo nawet czy czekają nas kolejne, po amerykańskich bankach i kryzysie szwajcarskiego Credit Suisse, spektakularne upadki znaczących instytucji finansowych. W piątek wartość tracić zaczęły akcje Deutsche Banku, którego kurs spadł w ciągu trzech dni nawet o 15 proc., by na zamknięciu odrobić nieco strat i zakończyć notowania tygodnia na poziomie minus 8,5 proc. Niewątpliwie da się zauważyć nieufność inwestorów do banków i zachowania mogące wskazywać na początki paniki. Wycofują oni wkłady z tych instytucji finansowych, które są postrzegane jako osłabione. Takie były źródła kryzysu Credit Suisse, który w ostatnich latach notował straty, takie też były źródła nieufności wobec Deutsche Banku, który z kolei w ostatnich latach był bohaterem licznych dochodzeń związanych z praniem brudnych pieniędzy i omijaniem sankcji. Jak zauważył Matthew Lynn, finansowy komentator brytyjskiego The Spectator, „wydaje się coraz bardziej nieuniknione, że Deutsche Bank będzie wymagać jakiejś formy ratunku, na czele którego stanie niemiecki rząd i Europejski Bank Centralny. Problem w tym, że będzie to zagrożenie dla całej strefy euro”. W opinii brytyjskiego analityka Deutsche Bank jest zbyt ważną instytucją finansową, aby ktokolwiek dopuścił do jego upadku, ale znacznie groźniejsze będą następstwa „akcji ratunkowej”, której przeprowadzenie wstrząśnie europejską walutą. To, co może dziwić, zauważył, to fakt, iż „zaufanie rynku do Deutsche Banku utrzymywało się tak długo” i jednocześnie przestrzegł swych czytelników pisząc, że „jeśli masz pieniądze w największym niemieckim banku, to jedynym rozsądnym posunięciem jest ich możliwie szybkie zabranie stamtąd”.
Jednak w tym, co możemy określić mianem początku kryzysu bankowego istotne jest co innego. Jego źródłem, odmiennie niźli w 2008 roku, nie są toksyczne instrumenty finansowe, w które inwestowali żądni zysku bankierzy, ale rządowe papiery skarbowe, emitowane przez państwa, a robiły to w czasie pandemii Covid wszystkie państwa kolektywnego Zachodu, w ramach tzw. polityki luzowania ilościowego. Na czym polega kryzys obligacji rządowych, wyraźnie było widać na przykładzie upadłego Silicon Valley Banku, ale i inne instytucje finansowe - w tym duże fundusze hedgingowe - są obecnie w związku z tym w tarapatach. Jeszcze pod koniec ubiegłego roku wszystko było pod kontrolą, bank miał też korzystne oceny renomowanych instytucji ratingowych, ale problemy zaczęły się w IV kwartale ubiegłego roku, kiedy Joe Biden ogłosił rozpoczęcie aktywnej polityki walki z inflacją. W efekcie stopy procentowe Rezerwy Federalnej wzrosły z poziomu 0,25 proc. w styczniu 2022 roku do obecnych 5 proc. Podobnie szybko rosło oprocentowanie federalnych papierów skarbowych, których emisja, w związku z gigantycznym długiem skarbowym i ambitnymi planami socjalnymi rządu Bidena, nie maleje i skłania niektórych ekonomistów do wieszczenia bankructwa Stanów Zjednoczonych. W państwach europejskich mamy do czynienia z podobna polityką i podobnymi realiami makroekonomicznymi, co oznacza, że Ameryka była pierwszą, ale z pewnością nie będzie jedyną wyspą nowego kryzysu bankowego. Podnoszenie stóp procentowych stało się źródłem problemów Silicon Valley Bank, głownie z tego powodu, że miał on w swym portfelu 91 mld dolarów lokat w starsze papiery skarbowe o długiej zapadalności. Niepewna sytuacja na światowych rynkach związana zarówno z wojną, jak i deklaracjami niektórych rządów, na przykład Arabii Saudyjskiej o odchodzeniu od dolara w rozliczeniach handlowych z Chinami, spowodowała wzrost nerwowości depozytariuszy, którzy zaczęli się martwić, czy ich pieniądze, nie będąc objętymi gwarancjami rządowymi, są bezpieczne. W Silicon Valley Bank zaczął się powolny odpływ lokat i po to, aby być w stanie sprostać zapotrzebowaniu na wypłacane środki władze banku stanęły przed głównym problemem. Otóż, aby móc zaspokoić klientów likwidujących swe depozyty musieli sprzedać posiadane, bezpieczne papiery skarbowe. Tylko, że stare ich emisje kupowane, kiedy stopy procentowe były niskie, nie są dziś atrakcyjne dla inwestorów, którzy mogą nabyć nowe obligacje FED o znacznie wyższym oprocentowaniu. W rezultacie rynkowa wartość portfela SVB, teoretycznie bezpiecznego i płynnego, zaczęła szybko topnieć. W tych niekorzystnych warunkach, w związku z wycofywaniem depozytów, bank został zmuszony do pozbycia się części obligacji federalnych o wartości 21 mld dolarów, na czym stracił (w porównaniu do wartości zapisanej w księgach) 1,8 mld. To zjawisko w skali całego amerykańskiego sektora bankowego jest bombą zegarową, która w każdej chwili może wybuchnąć, tym bardziej, jeśli zaczną rozchodzić się w mediach społecznościowych pogłoski, iż dana instytucja jest zagrożona. Analitycy tygodnika The Economist obliczyli, że na początku 2022 roku, kiedy stopy procentowe były niewiele wyższe niż zero, amerykańskie banki miały aktywa o wartości 24 bilionów dolarów. Z tego 3,4 biliona to była gotówka, a 6 bln stanowiły - uchodzące za bezpieczne - lokaty w federalne papiery skarbowe i instrumenty, których zabezpieczeniem były hipoteki. Na rachunkach bankowych depozytariusze umieścili środki o wartości 19 bln dolarów, z czego tylko połowa była objęta rządowymi gwarancjami wypłacalności. Gdyby na rynku wybuchła panika i banki zostały zmuszone do sprzedaży posiadanych papierów wartościowych, w tym obligacji skarbowych, po to, aby być w stanie zaspokoić depozytariuszy, to wówczas straty banków w związku z posiadanymi obligacjami rządu federalnego (różnica między ich wartością rynkową a księgową) wyniosłyby co najmniej 620 mld dolarów. Jeszcze bardziej ponury obraz wyłania się z badań ekonomistów Uniwersytetu Stanford i Columbia. Ich zdaniem, już obecnie 10 proc. z ponad 5000 amerykańskich banków ma nieujawnione straty na poziomie wyższym niż upadły SVB. Gdyby, jak napisali w opublikowanym w połowie marca opracowaniu, tylko połowa nie objęta gwarancjami wypłaty depozytów została wycofana, to wówczas straty całego amerykańskiego systemu bankowego zamknęłyby się kwotą 2 bln dolarów a 519 banków stałoby się bankrutami, zaś depozytariusze straciliby nie mniej niż 300 mld dolarów. Cały system jest zatem bardzo kruchy, a jego wrażliwość zwiększa jeszcze, jak zauważył Martin Wolf, komentator finansowy dziennika The Financial Times, zaawansowanie elektronicznych systemów rozliczeniowych i dominacja informacyjna sieci społecznościowych.
Gołym okiem w tym wypadku widać zarówno to, że system bankowy świata zachodniego jest kruchy i na dodatek osłabiony - najpierw polityką emisji taniego pieniądza (po to, aby w czasie pandemii gospodarki nie załamały się), a teraz forsowną walką z inflacją. Na dodatek wojna, dominacje sieci społecznościowych i procesy związane z odchodzeniem od dolara, co jest zamierzonym działaniem państw takich jak Chiny i Rosja, dążących do rewizji porządku globalnego, powoduje nerwowość, zarówno po stronie konsumentów, jak i rządów. Panikę łatwo wywołać, a władze mają ograniczone możliwości przeciwdziałania rysującym się zjawiskom. System finansowy jest słabym punktem świata Zachodu, paradoksalnie, w związku z sytuacją na rynku surowców energetycznych, żywności i wpływem wojny, bardziej zagrożona jest Europa. W Pekinie doskonale zdają sobie sprawę z tego stanu nastrojów, próbują je zatem wykorzystać, pogłębiając podziały atlantyckie. Różnice poglądów między stolicami „starej Europy” a Waszyngtonem w kwestii pożądanego kształtu polityki wobec Chin ulegają pogłębieniu i grożą trwałym podziałem. Gdyby Xi Jinpingowi udało się doprowadzić do zawieszenia broni na Ukrainie, to wówczas perspektywy geostrategicznego „odwrócenia Europy” jeszcze by wzrosły.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/639929-chiny-chca-obrocic-europe-zachodnia