Rocznica wybuchu wojny na Ukrainie zaowocowała w zachodnich mediach falą artykułów pisanych przez ekspertów na temat nauk, które powinniśmy - analizując przebieg i skutki konfliktu - wyciągnąć.
Amerykańska obecność w Europie
Taką próbę, na którą warto zwrócić uwagę podjął też na łamach The National Interest Jay James Carafano, wiceprezydent konserwatywnej Heritage Foundation, odpowiadający w tym think tanku za badania nad bezpieczeństwem i polityką międzynarodową. Jego uwagi są tym istotniejsze, że jak wiadomo, w 2024 roku w Stanach Zjednoczonych odbędą się kolejne wybory prezydenckie i jeśli do Owalnego Gabinetu 1 stycznia 2025 roku wejdzie Republikanin, to wówczas tezy formułowane dziś przez Carafano mogą zacząć być wcielane w życie. Wojna na Ukrainie ma, jego zdaniem, czego zresztą dziś już chyba nikt nie kwestionuje, „charakter transformacyjny” dlatego, że zmienia geostrategiczną rzeczywistość, w której się znajdujemy i zmusza do przemyślenia wielu fundamentalnych kwestii od nowa. Amerykański ekspert jest przekonany, że „Władimir Putin osłabia swoją konwencjonalną siłę militarną. W rezultacie przyszła obecność USA w Europie nie powinna być taka, jaką była w przeszłości, ani nie musi być tak solidna, jak kiedyś uważano. Czas zacząć mówić o tym, jak powinno wyglądać nowe oblicze obecności Stanów Zjednoczonych w Europie”. Carafano zaczyna od sformułowania fundamentalnych zasad amerykańskiej projekcji siły i systemu sojuszniczego. Otóż, jego zdaniem, Stany Zjednoczone są mocarstwem globalnym i aby utrzymać w przyszłości ten status muszą być obecne wojskowo w trzech kluczowych obszarach – w Europie, w rejonie Indo-Pacyfiku i na Bliskim Wschodzie. Nie oznacza to oczywiście, że projekcja siły Ameryki w tych regionach świata musi być identyczną, trzeba brać pod uwagę rysujące się zagrożenia i funkcjonalność systemu sojuszniczego. Ten drugi element staje się coraz ważniejszy, bo - jak zauważa Carafano - „nie możemy chronić wszystkich tych interesów i wypełniać obowiązków bez partnerstwa z podobnie myślącymi sojusznikami, którzy ponoszą sprawiedliwy udział w ryzykach i w korzyściach”. A zatem, przesunięcia w tym, co określamy mianem projekcji siły, a w praktyce dotyczy to skali i charakteru obecności wojskowej Stanów Zjednoczonych, muszą być dostosowywane do sytuacji i reagować na wyzwania, a także winny uwzględniać sprawności systemu sojuszniczego. Tam gdzie amerykańscy partnerzy mogą w większym stopniu polegać na własnych możliwościach albo strategiczni rywale słabną, tam nie ma potrzeby utrzymywania wielkiego kontyngentu wojskowego. Dodatkowo, o czym Carafano nie pisze wprost, ale co jest oczywiste, tak kształtując swoją obecność wojskową Ameryka uzyskuje strategiczną elastyczność, zarówno jeśli chodzi o możliwość reagowania odwołując się do siły militarnej (jej zasadnicze siły są wojskami drugiego rzutu) oraz zdolność do manewru politycznego i dyplomatycznego w sytuacjach konfliktowych.
Nowa sytuacja w Europie, zdaniem amerykańskiego eksperta, skłania do przemyślenia skali obecności sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych na starym kontynencie. Jest to możliwe dlatego, że po pierwsze, Rosjanie są słabsi, co jest oczywistym skutkiem strat w wyniku wojny. Ukraina się broni i jeśli przetrwa jako państwo zdolne do utrzymania dużej armii, to z pewnością będzie czynnikiem odstraszania i powstrzymywania Rosji w przyszłości. W środowisku amerykańskich sojuszników też nastąpiły pozytywne zmiany – część już podjęła decyzję o przekroczeniu pułapu wydatków na swe bezpieczeństwo w wysokości 2 proc., inni, jak Polska, nawet w większym stopniu, Europa odbudowuje swą energetyczna niezależność i z pewnością dziś na kontynencie dominują znacznie bardziej - niż przed wojną - nastroje proamerykańskie. Co prawda, jak trzeźwo zauważa Carafano, „niektóre główne mocarstwa europejskie, zwłaszcza Niemcy, nadal pozostają w tyle. Ale nasi najwierniejsi sojusznicy nie tylko robią więcej dla samoobrony; są bardziej proamerykańscy, pro-natowscy, antyrosyjscy i antychińscy”. Wszystkie te pozytywne, z punktu widzenia amerykańskich interesów, zmiany nastąpiły bez konieczności bezpośredniego angażowania się w działania wojenne sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych, ale także bez znaczącego wzrostu obecności wojskowej na wschodniej flance. Kluczowym w tym opisie jest oczywiście słowo „znaczącego”, bo siły, które Amerykanie przysłali, mają charakter pomocniczy i tego rodzaju obecność wojskową w naszym regionie Carafano popiera pisząc, że „rozmieściliśmy trochę dodatkowych żołnierzy celem szkolenia, dla wsparcia logistycznego oraz wzmocniliśmy niektóre misje bezpieczeństwa, ale są to w zasadzie dyslokacje tymczasowe i, co najważniejsze, nie było wymogu, aby Amerykanie angażowali się w walkę”. Na marginesie muszę stwierdzić, że opinia Carafano, który nie tylko jest „jastrzębiem”, jeśli chodzi o politykę wobec Rosji, ale również trzeźwo analizuje postawę Berlina i Paryża, co skłania go do popierania Polski i państw naszego regionu Europy, nie jest w amerykańskim establishmencie strategicznym odosobniona. Właściwie brak jest poważniejszych głosów, które nawoływałyby do znaczącego zwiększenia misji wojskowych Stanów Zjednoczonych na wschodzie, nie mówiąc już o rezygnacji z formuły rotacyjnej. Oznacza to, że ci nasi politycy i publicyści, którzy uporczywie piszą i mówią o zwiększeniu obecności Amerykanów na wschodniej flance po to, aby skutecznie powstrzymywać Rosję, formułują nierealistyczne oczekiwania - nadzieje, które nigdy się nie ziszczą. Nie będzie 300 tys. amerykańskich wojskowych w Polsce, Państwach Bałtyckich i na Bałkanach, nie zobaczymy nawet 100 tysięcznego kontyngentu. Jeśli zatem hołdować będziemy nierealistycznym oczekiwaniom, bez związku z rzeczywistością, to nietrudno o kolejne rozczarowania w związku z faktem, że „Biden znów nic konkretnego nie powiedział”.
Polska najważniejszym „punktem”
Ale wróćmy do rozważań Carafano, bo on jest zwolennikiem zmiany formuły amerykańskiej obecności w Europie, nie zaś strategicznego porzucenia naszego kontynentu po to, aby koncentrować się na rejonie Indo-Pacyfiku. Proponuje, aby pozostawić 173. Brygadę Powietrzno-Desantową stacjonującą we Włoszech oraz kontyngent sił szybkiego reagowania. Po to, aby szkolić sojuszników i ćwiczyć razem z nimi w Europie winny być stale obecne dwie amerykańskie brygady w skład których winny wchodzić również siły wysuniętej obecności w Europie Środkowej, a dodatkowo sztab jednego z amerykańskich korpusów, po to aby przygotować i szybko przeprowadzić, jeśli to będzie konieczne, mobilizację i dyslokację dodatkowych sił. Obecność lotnictwa amerykańskiego w Europie winna być „skonsolidowana i przemyślana”, Carafano uważa zresztą, że propozycje formułowane za czasów Trumpa „mają sens”, a obecność marynarki wojennej winna się - jego zdaniem - koncentrować na Morzu Śródziemnym i Północnym Atlantyku (GIUK). Jeśli chodzi o kluczowe placówki, to Polska - w opinii amerykańskiego eksperta - winna być najważniejszym „punktem” jeśli chodzi o wysuniętą obecność, Niemcy i Wielka Brytania z punktu widzenia logistyki a pozostałe kraje, w tym Włochy, Turcję, Bałkany i Gruzję trzeba traktować w kategoriach „punktów dostępowych” do strategicznie istotnych lokalizacji. Carafano, co warto zauważyć, jest zwolennikiem przemyślenia amerykańskiej polityki w zakresie tzw. parasola nuklearnego, bo jak zauważa osłabienie Rosji jeśli chodzi o potencjał sił konwencjonalnych, co jest jednym z oczywistych skutków obecnej wojny, prowadzi do wzrostu znaczenia odstraszania nuklearnego. Jeśli mówimy o przyszłości, to z perspektywy amerykańskich planistów wojskowych kluczową kwestią jest „partnerstwo strategiczne” z najbardziej wiarygodnymi, sprawdzonymi i leżącymi w najistotniejszych punktach kontynentu sojusznikami. Carafano pisze wprost - „Stany Zjednoczone mogą również zacieśniać stosunki dwustronne z krajami, które mogą przynieść realne korzyści poprzez podział obciążeń i partnerstwo. Doskonałymi przykładami są Włochy, Grecja, Rumunia i Polska”. Równolegle Waszyngton powinien wspierać wysiłki państw europejskich w zakresie budowania regionalnych systemów bezpieczeństwa, będących częścią większej całości, tu wymienia on obszar bałtycki, Azję Środkową, państwa Kaukazu, centralną i południową Europę. Amerykański ekspert nie ma też większych złudzeń jeśli chodzi o Niemcy i wobec nich postuluje i innych „wahających się sojuszników” politykę wywierania stałej presji po to aby ci nie odstawali zbytnio od „peletonu”. Swe rozważania na temat zakresu i form obecności wojskowej Stanów Zjednoczonych w Europie kończy ogólną sentencją, iż siły zbrojne mają służyć realizacji amerykańskich interesów w skali globalnej, zaś dyslokacja odzwierciedlać mapę istniejących zagrożeń a zwłaszcza reagować na rozwój sytuacji w przyszłości.
Siły szybkiego reagowania
Innymi słowy, zwiększona obecność wojskowa Amerykanów w Polsce ma związek z zagrożeniem (wojna na Ukrainie) i potrzebami w zakresie logistyki oraz szkolenia, ale docelowo trudno liczyć na to, że te jednostki pozostaną, zupełnie. Póki co, wykluczone jest dyslokowanie w formule innej niż rotacyjna jeszcze większych sił do Polski i szerzej na wschodnią flankę. W przyszłości, jeśli nasz potencjał wzrośnie, a zagrożenie się oddali, nawet trzeba liczyć się ze zmniejszeniem amerykańskiej obecności wojskowej w naszym rejonie. Tego rodzaju perspektywa skłania nas z kolei do poszukiwania odpowiedzi na pytanie jak realizowane są zapowiedziane przez NATO na szczycie w Madrycie zmiany w zakresie wielkości sił szybkiego reagowania. Jest to tym ważniejsze, że w czasie 8 miesięcy, jakie upłynęły od tego spotkania państw Sojuszu Północnoatlantyckiego i na cztery przed kolejnym szczytem w Wilnie, ujawniły się kolejne, potencjalnie bardzo groźne braki w europejskim potencjale wojskowych. Choćby niezadowalający jest zasób magazynowy, jeśli brać pod uwagę amunicję wszystkich kalibrów. Można się spierać czy siłom zbrojnym naszego kontynentu wystarczyłoby jej na 3 dni walki czy może na dwa tygodnie, ale nie ma optymistów argumentujących, że moglibyśmy uczestniczyć długo w wojnie o takiej skali intensywności, jak na Ukrainie. Odpowiedzi na pytanie co NATO zrobiło, aby wzmocnić swój potencjał obronny przez ostatnie 8 miesięcy, poszukiwali analitycy think tanku strategicznego CSIS. Piszą oni, że efekty można uznać co najwyżej za „mieszane”. Autorzy materiału - Sean Monaghan i Gabriella Bolstad - są zdania, że obecna polityka państw NATO polegająca na wspieraniu wysiłku wojennego Ukrainy, patrząc na to z punktu widzenia odstraszania Rosji, jest słuszną, a osłabiając potencjał militarny Moskwy automatycznie zwiększamy siłę odstraszania Sojuszu Północnoatlantyckiego. Ale, jak zauważają „problemem jest wpływ transferów broni na własne zapasy sprzętu i amunicji NATO. Do tego dochodzi ograniczona zdolność przemysłowa sojuszników do szybkiego zwiększenia produkcji”. Jeśli wojna będzie się przedłużać, a stosowne decyzje co do wzrostu produkcji w sektorze przemysłowym nie zostaną podjęte lub opóźnią się, to wówczas może, jak piszą, dojść do sytuacji, w której kontynuowanie wsparcia dla Kijowa będzie prowadziło, w związku ze zmniejszeniem zasobów własnych państw NATO, do zmniejszenia sojuszniczej zdolności odstraszania Rosji. Ta ewentualność skłania autorów raportu do oceny jak zaawansowane są zapowiedziane przez NATO w Madrycie zmiany w projekcji siły na wschodniej flance. I tu nie mamy pomyślnych wiadomości. Jak przypominają, w Madrycie państwa NATO podjęły decyzję o rozbudowie swych sił będących na wschodzie w ramach tzw. wysuniętej obecności. Zdecydowano o rozbudowie sił sojuszniczych działających w tej formule z obecnego potencjału (ok. 1 tys. żołnierzy każda) do wielkości brygady (ok. 5 tys. personelu) i dodatkowo o utworzeniu nowych zgrupowań – m.in. Rumunia, Bułgaria, Słowacja. Jak zauważyli Autorzy „jeszcze żaden z istniejących kontyngentów” nie został rozbudowany. Francuzi, którzy są „państwem ramowym” w przypadku Rumunii wysłali tam ok. połowy docelowego kontyngentu, a Niemcy na Litwę przenieśli 100 osób personelu dowództwa. Druga ważna decyzja podjęta w Madrycie zakładała rozbudowę tzw. sił szybkiego reagowania z obecnego potencjału 40 tys. żołnierzy do 300 tys. Na marginesie warto zauważyć, że określenie „szybkie reagowanie” nie oznacza tego co się potocznie na ten temat w Polsce myśli, bo w świetle planów NATO-wskich 100 tys. żołnierzy winno być w stanie wejść do akcji w terminie do 10 – 15 dni, kolejne 200 tys. docelowo musi być gotowe do 30 dnia, a główne siły – 500 tys. mają od 30 do 180 dni na osiągnięcie gotowości. Tyle plany, a jak wygląda ich, po 8 miesiącach realizacja? Nie najlepiej, bo jak argumentują „niektórzy sojusznicy zostali zaskoczeni rozmiarem NATO-wskich ambicji” i „niewiele jest przesłanek aby sądzić, że w tym roku cele zostaną zrealizowane”. Monaghan i Bolstad powołują się na ciekawy raport Fundacji Adenauera, który opublikowany został w grudniu 2022 roku i wart jest szczegółowego omówienia przy innej okazji, którego autor jest zdania, że dla Budeswehry będzie „nadludzkim wysiłkiem” wywiązanie się z przyjętego zobowiązania w zakresie zbudowania jednej brygady mającej stanowić trzon NATO-wskich sił na Litwie, a raczej nie ma co liczyć, iż wcześniej niż dopiero za kilka lat Berlin będzie w stanie zbudować kolejne dwie brygady mające, w świetle ustaleń madryckich, wejść w skład sił „szybkiego reagowania”. Trzecia bolesna luka, czy raczej opóźnienie, jak zauważają eksperci CSIS, związane jest z obszarem „planowania strategicznego”. Dopiero na niedawnym spotkaniu ministrów obrony, państwa NATO zgodziły się na przyjęcie zasady brania pod uwagę „maksymalnych intencji i możliwości” Rosji w toku procesu planowania obecności wojskowej na wschodniej flance i zdolności do odstraszania Moskwy. To opóźnienie w praktyce oznacza, że dopiero teraz będzie mógł ruszyć trudny i czasochłonny proces planowania projekcji siły, który ma w efekcie dać odpowiedź jaki potencjał winniśmy zbudować, aby skutecznie odstraszać Rosję. Tego nie da się osiągnąć bez znacznego zwiększenia wydatków państw członkowskich na bezpieczeństwo. Jak zauważają eksperci CSIS przed nami kolejny szczyt NATO, który tym razem odbywał się będzie w Wilnie, a następnie będzie miało miejsce spotkanie w Waszyngtonie w związku z 75-leciem utworzenia Paktu Północnoatlantyckiego. Sojusz się zmienia, Joe Biden mówił w Warszawie, że jest on w punkcie przełomowym, ale niestety realizacja zapowiedzianych w Madrycie zmian idzie wolniej niż powinna a osiągnięte efekty trzeba uznać za niezadowalające. Mamy w gruncie rzeczy do czynienia, mówiąc obrazowo, z pociągami o różnej prędkości. Wojna wymusza podjęcie szybkich decyzji i tym bardziej oznacza nacisk na szybsze ich wdrożenie. Ameryka chciałaby już zacząć się przygotowywać do rywalizacji z Pekinem w rejonie Indo – Pacyfiku i z nadzieją spogląda na ukształtowanie się w Europie grupy państw poważniej traktujących kwestie bezpieczeństwa. Ale w NATO, sojuszu traktowanym jako pewna polityczno-wojskowa całość, zmiany postępują bardzo wolno, zbyt wolno. Na poziomie deklaracji i planów widzimy postęp, z wdrożeniem przyjętych zobowiązań jest już gorzej. Ten rozziew między zapewnieniami a działaniami i różne tempo zbrojenia się państw członkowskich będzie czynnikiem znacząco zmieniającym geografię amerykańskich sojuszy, w tym znaczenie poszczególnych państw.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/635902-zmieniajaca-sie-geografia-amerykanskiej-obecnosci-wojskowej