Holman W. Jenkins, stały komentator The Wall Street Journal napisał, że po roku wojny na Ukrainie można zacząć wyciągać wnioski. Po pierwsze, konflikt nie eskalował do poziomu starcia nuklearnego, co jego zdaniem dowodzi, że „ostrożne podejście Zachodu na swój sposób uczyniło wojnę bezpieczną dla rosyjskiego prezydenta.” W opinii Jenkinsa Putin w gruncie rzeczy nie ma planu wojny, jego działanie ma charakter doraźny, trudno w tym wypadku mówić o dłuższym horyzoncie planowania i jest on motywowany przede wszystkim sytuacją wewnętrzną, napięciami w obozie rosyjskiej władzy.
Z tej perspektywy ostrożna polityka Joe Bidena, wielokrotne powtarzane deklaracje o „nie eskalowaniu” w gruncie rzeczy ułatwiają Putinowi życie, bo sytuacja na ukraińskim froncie, choć zmienia się często na niekorzyść Rosji, jest jednak „kontrolowalna”, tzn. nie ma perspektywy przekształcenia się w dramatyczną porażkę. Gdyby - taką hipotezę formułuje komentator amerykańskiego dziennika - w kwietniu ubiegłego roku, kiedy Rosjanie zmuszeni zostali do wycofania się spod Kijowa w obliczu wielkich strat, strona ukraińska miała potencjał aby „iść za ciosem”, ale w efekcie ostrożnej polityki Bidena takowego nie miała bo pomoc wojskowa była skalowalna i mierzona kroplomierzem, to wówczas w kwietniu, może maju, kiedy rosyjski prezydent zwlekał z niewygodną dla siebie decyzją o mobilizacji, można byłoby zmusić go do rozmów pokojowych i zakończyć wojnę na korzystnych, albo akceptowalnych warunkach dla Ukrainy. „Gdyby USA i NATO mocniej się zaangażowały w tych dniach jego (Putina – MB) porażki – pisze Jenkins – to w szoku i zamieszaniu, Putin mógłby równie dobrze zaakceptować odwrót na warunkach, które teraz są poza naszym zasięgiem. Warunki te mogą nie być ponownie dostępne, dopóki Ukraińcy nie wykrwawią się na tyle, by rozbić kolejną rosyjską armię na kawałki, być może nawet na tyle, by doprowadzić do wymiany Putina w Moskwie.”
Biden przeoczył dogodny dla Ameryki moment
Hipoteza amerykańskiego publicysty jest interesująca co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, coraz częściej w amerykańskich mediach, rozlegają się głosy, że pomoc wojskowa dla Kijowa jest zbyt mała, dawkowana kroplomierzem, i jeśli Stany Zjednoczone chcą wygrać tę wojnę, a po roku jej trwania i po tym jak wiele politycznie i wojskowo zaangażowały nie mogą jej przegrać, to należy odejść od dotychczasowej linii politycznej Białego Domu. Ten pogląd podziela też składająca się zarówno z Demokratów jak i z Republikanów grupa kongresmanów która dopiero co wezwała Joe Bidena aby ten wydał zgodę na przekazanie Ukrainie, co Jenkins również postuluje, myśliwców F-16. Drugim powodem dlaczego warto na wystąpienie Jenkinsa zwrócić uwagę jest to, że jego krytyka dotychczasowej polityki obecnej administracji w kwestii wspierania Ukrainy pisana jest z pozycji oceny szans na zakończenie wojny. Logika jest tutaj oczywista – przez swoje kunktatorstwo Biden stracił dobrą okazję aby „posadzić Putina” przy stole rokowań i zakończyć konflikt w dogodnym dla Ameryki momencie. Okazja ta została przeoczona, wojna się przedłuża, zmienia charakter i teraz jej zakończenie będzie tylko trudniejsze. Oznacza, to, że część amerykańskich komentatorów jest zdania, iż przedłużający się konflikt nie służy dobrze pozycji Stanów Zjednoczonych. W związku z tym warto zwrócić uwagę na wypowiedź demokratycznego kongresmana Adama Smitha, wpływowej postaci Komisji Obrony, którą przytacza politico.com. Otóż w kuluarach Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa miał on powiedzieć, że „w tym gronie panuje konsensus, iż Ukraina nie będzie dążyła do odzyskania Krymu przy użyciu siły”. W jego opinii jakaś formuła „porozumienia pokojowego” będzie musiała zostać opracowana, ale to co jest w całej sprawie najistotniejsze to pytanie „czy możemy uzyskać dla Ukrainy takie gwarancje bezpieczeństwa”, które umożliwiłyby Stanom Zjednoczonym i innym sojusznikom Ameryki kontynuować politykę wsparcia wojskowego dla Kijowa i szkolenia sił zbrojnych Ukrainy po to, aby Rosjanie nie wykorzystali pauzy strategicznej celem wzmocnienia się i podjęcia za jakiś czas rozgrywki od nowa. Słowa Smitha potwierdzają zarówno to, że w Waszyngtonie już poważnie myśli się jak zakończyć wojnę jak fakt, iż należy o tym myśleć razem z poszukiwaniem docelowego modelu bezpieczeństwa w regionie.
W podobnym tonie wypowiadała się ostatnio Victoria Nuland odpowiadająca za amerykańską politykę wobec Rosji i całego naszego regionu. Jej opinie na ten temat są niezwykle interesujące. Otóż występując na spotkaniu w Centrum Carnegie zaznaczyła ona, że kwestią zasadniczą nie jest to czy Ukraińcy zdecydują się na odbicie z rąk Rosjan półwyspu, ale fakt, że nie mogą się oni czuć bezpieczni o ile „nie będzie on zdemilitaryzowany”. Tę wypowiedź należy połączyć z deklaracjami tych przedstawicieli amerykańskiej administracji, którzy jak Blinken mówili niedawno, że cele na Krymie są uprawnionymi celami ataków ukraińskich i ich niszczenie nie może być traktowane w kategoriach eskalacyjnych, bo nie jest to obszar Federacji Rosyjskiej a Ukrainy. Mamy zatem do czynienia z wyraźnym, wysłanym pod adresem Moskwy sygnałem strategicznym co może stać się następnym celem wojny. Oczywiście po tym jak rosyjska ofensywa zostanie zatrzymana, a ukraińskie kontruderzenie zostanie skutecznie przeprowadzone. Jeśli wówczas Putin nie zdecyduje się usiąść do stołu rokowań, to może spodziewać się ataków na Krym, z pewnością przy użyciu amerykańskich rakiet o większym zasięgu.
Konferencja monachijska
Dziennikarze The New York Times napisali, powołując się na rozmowy z przedstawicielami administracji Bidena, że w otoczeniu amerykańskiej głowy państwa zaczyna być coraz popularniejszym pogląd, że dopiero ukraiński atak na Krym może „zmiękczyć” nieprzejednaną w kwestii rozmów pokojowych postawę Putina. Jeśli Rosjanie zrozumieją, że wojna wkracza na „ich terytorium”, bo w ten sposób traktowany jest okupowany półwysep, to wówczas wsparcie dla agresji może zacząć maleć, a w efekcie być może Moskwa będzie bardziej skłonna zacząć rokowania na rozsądnych warunkach. Jeśli nie, to idziemy dalej i nie tylko atakujemy Krym, ale również stawiamy warunek demilitaryzacji półwyspu. Za element tej kampanii nacisku na Rosję trzeba też uznać bardzo stanowcze w tonie wystąpienie Camalli Harris w toku Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa. Było ono bardzo dobrze skonstruowane. Amerykańska wiceprezydent zaczęła od oskarżenia Moskwy o zbrodnie wojenne, których sprawcy i zleceniodawcy muszą być ukarani, aby przejść do kwestii sojuszu atlantyckiego. Moralne oburzenie na to, co Moskale robią na Ukrainie, ma być uzasadnieniem i spoiwem mobilizującym sojuszników do działania i utrzymania obecnego kursu z wyraźnie zaznaczonym przywództwem Stanów Zjednoczonych. Oburzenie Harris na barbarzyństwa Rosjan jest z pewnością autentyczne, co nie zmienia faktu, że wprowadzenie narracji moralnej do kwestii związanych z wojną zarówno umacnia sojusz zachodu, co jest na rękę Waszyngtonowi, jak i stanowi wyraźne przesłanie i sygnał wysyłany rosyjskim elitom. Jeśli nie zejdą z obranej przed rokiem drogi to muszą się liczyć z Norymbergą. Co prawda Emmanuel Macron mówił w Monachium, że Rosja musi zostać zwyciężona a nie pobita i nadal pozostanie, z powodów geograficznych, częścią europejskiego systemu bezpieczeństwa, ale jednocześnie mówił on o perspektywie długiego konfliktu. Organizatorzy konferencji w Monachium podjęli decyzję, o której zakomunikował Christoph Heusgen, były ambasador Niemiec przy ONZ (ten sam który w 2018 roku siedział obok Heiko Maasa i śmiał się ze słów Donalda Trumpa przestrzegającego Berlin przed zbytnim uzależnieniu energetycznym od Rosji) a obecnie przewodniczący Konferencji, nie zaproszenia przedstawicieli władz Rosji. Jednocześnie do Monachium przyjechali reprezentanci rosyjskiej opozycji – Chodorkowski, Nawalna, Niemcowa, Kasparow, co też jest czytelnym sygnałem, iż Zachód, może Berlin, zaczynają myśleć „co dalej”. W tym kontekście monachijskie wystąpienie Scholza jest bardzo ciekawe. Mówił on dużo o potrzebie konsolidacji i lepszego przygotowania Europy do obrony, jednocześnie, co przecież nie jest kwestią przypadku, zawsze akcentując te wspólne projekty wojskowe, w których zaangażowany jest niemiecki sektor przemysłowy. Przy okazji wspomniał on, że polityka decouplingu z Chinami „nie jest dobrym pomysłem” ale nie wykluczył „zmniejszenia uzależnienia” w niektórych krytycznych obszarach. Ale jednocześnie, chwaląc sam siebie, mówił o potrzebie rozważnej, ostrożnej ale konsekwentnej polityki wobec wojny na Ukrainie.
Zmiana polityki niemieckiej przyjęta z aplauzem przez USA
Mamy w tym przypadku do czynienia z ciekawym zwrotem w niemieckiej narracji na ten temat. Otóż Berlin, po zmianie ministra obrony buduje swój wizerunek, który z grubsza można opisać następującymi słowy – może i Niemcy wolno podejmują decyzję, może są ostrożni, ale jak już o czymś postanowią, to z żelazną konsekwencją będą to realizować i na politykę Berlina trzeba patrzeć jak na postawę maratończyka, a nie sprintera. Tym bardziej, że jeśli wojna będzie długa to raczej mamy do czynienia z maratonem, co też skłania niemieckich polityków do formułowania tezy, tak jak niedawno zrobił to były niemiecki ambasador w Warszawie, że nasze, czyli Polski, „5 minut przeminie”. Dlatego Scholz w swoim wystąpieniu mówił, iż Berlin nie odejdzie od polityki wydawania na bezpieczeństwo 2 % PKB (niemiecki kanclerz zapomniał dodać, że Niemcy jeszcze do tego pułapu nie doszli), a minister Pistorius zaczął nawet krytykować europejskie państwa, iż zbyt wolno dostarczają Leopardy. W Monachium powiedział on zresztą , co zaraz zostało dostrzeżone, że 2 % „nie wystarczą” jeśli mamy realizować stojące przed nami - czyli Zachodem - zadania.
Niedługo możemy się też spodziewać opublikowania przez Berlin pierwszej strategii bezpieczeństwa Niemiec. Uzgodnienia między partiami tworzącymi koalicję zostały zakończone, a w ostatnich dniach upadł projekt, forsowany przez Scholza powołania, na wzór amerykańskiej, niemieckiej Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Szczególnie ostro pomysł ten krytykowali Zieloni, którzy byli zdania, iż kanclerz buduje specjalny urząd dla swojego bliskiego doradcy w sprawach międzynarodowych – Wolfganga Schmidta, który przekształci go w drugie ministerstwo spraw zagranicznych, marginalizując w ten sposób resort kierowany przez Annalenę Baerbrock. Jeśli konsensus został osiągnięty, to oznacza to, znając podstawę Zielonych i FDP, że linia polityczna Berlina ulegnie pewnej korekcie – zapewne zwiększy się zaangażowanie we wspieranie wysiłku wojennego Kijowa i korekcie będzie podlegała też polityka wobec Pekinu. Przełomu nie będzie, ale zmiana, o czym świadczą słowa Scholza i Pistorisa, nastąpi.
Amerykanie są moim zdaniem zainteresowani tego rodzaju ewolucją polityki niemieckiej, bo nie zrezygnowali z myśli, iż Berlin jest i powinien być ich głównym sojusznikiem w kontynentalnej Europie. Jak się wydaje Waszyngton dąży do zbudowania układu, w którym główni sojusznicy Stanów Zjednoczonych – Japonia w Azji i Niemcy w Europie, zmieniają wektor swej dotychczasowej polityki wobec Rosji i Chin i znacząco podnoszą wydatki na zbrojenia. Z Tokio poszło łatwiej, Berlin jest bardziej oporny, ale i w tym wypadku zmiany są widoczne i z aplauzem przyjmowane przez amerykańskich polityków. To dlatego Blinken występując w Monachium w panelu z ministrami Baerbrock i Kułebą zaczął swoje wystąpienie od stwierdzenia, że „Niemcy w ostatnim roku były absolutnie nadzwyczajne w swym przywództwie w zakresie pomocy dla Ukrainy” i zdecydowały się na działania, o których przed 26 lutego nikt nie podejrzewał, że będą w stanie realizować. Ale warto zwrócić uwagę też na to co Blinken powiedział chwilę później. Otóż pokój, jego zdaniem, musi być sprawiedliwym, a to oznacza, że ostatnie słowo będzie należało do Ukrainy i drugim elementem, na który amerykański Sekretarz Stanu zwrócił uwagę była kwestia ładu bezpieczeństwa po wojnie. Chodzi o taki system powojenny, obejmujący Ukrainę, który zagwarantuje, że obecna wojna nie powtórzy się za kilka lat, kiedy w Moskwie znów dojdą do wniosku, że warto spróbować. Słowa Blinkena na temat Niemiec odczytuję przez ten właśnie pryzmat. Tym bardziej, że w kwestii bieżącej strategii wypowiedział się on w wywiadzie dla stacji CBS. Nie skrywał, że obecnie chodzi o taką pomoc wojskową dla Kijowa która umożliwi Ukrainie powstrzymanie rosyjskiej ofensywy. W nieco dalszej, ale nie odległej perspektywie trzeba umożliwić Ukrainie przeprowadzenie kontrofensywy, jednocześnie dbając, aby inni gracze nie wpływali na koleje wojny. W tym wypadku amerykański polityk nie skrywał, że jeśli Chiny zdecydują się na dostawy broni dla Rosji, co podobno władze w Pekinie poważnie rozważają, to wówczas wpłynie to na relacje między obydwoma państwami. Mamy w tym wypadku do czynienia z czytelnym ostrzeżeniem, co jest o tyle ważniejsze, że chiński minister spraw zagranicznych Wang Yi występując w Monachium, zapowiedział wystąpienie Xi Jinpinga (ma mieć miejsce 24 lutego), w którym chiński przywódca miałby zaproponować plan pokojowy kończący wojnę na Ukrainie.
Berlin kluczowy dla amerykańskich planów
Wydaje się zatem, że polityka amerykańska w tej fazie wojny, jest już zaabsorbowana wizją jej końca, który nie nastąpi bez nowego regionalnego porządku w zakresie bezpieczeństwa, a tego nie uda się zbudować bez zaangażowania Niemiec. Przede wszystkim dlatego, że ktoś musi wyłożyć pieniądze na odbudowę Ukrainy, a może zrobić to tylko Unia Europejska, politycznie kontrolowana przez Berlin i do pewnego stopnia również Paryż. Deklaracje Pekinu też, obiektywnie rzecz biorąc, podnoszą wagę Berlina. Wzmianki zarówno Macrona jak i Scholza mówiących w Monachium, że na Ukrainie będziemy mieć do czynienia z długą wojną, która szybko się nie skończy, można traktować zarówno w kategoriach opisu sytuacji, jak również jako przypomnienie sojusznikowi amerykańskiemu, że takiej wojny nie wygra się bez europejskiego potencjału przemysłowego, a z pewnością będzie to trudniejsze. Z tego też powodu warto aby Waszyngton brał pod uwagę zarówno odważniejsze stanowisko wschodniej flanki NATO, jak i ostrożniejsze Paryża i Berlina. I to się już dzieje, Amerykanie podkreślając znaczenie wysiłku Berlina nie lekceważą Warszawy, ale sygnalizują, że sprawy wróciły ich zdaniem na właściwe miejsce.
Mamy do czynienia z przywódczą rolą Stanów Zjednoczonych w sojuszu, aktywną i mobilizującą postawą Warszawy i innych państw naszego regionu i fundamentalnie ważną, ze względu na wagę gospodarek i ciężar polityczny, polityką Niemiec i Francji. Te ostatnie państwa skorygowały swą linię w pożądanym przez Amerykanów kierunku, teraz pora aby wspólnie z udziałem Wschodu zacząć planować przyszłość Ukrainy. Gdybyśmy chcieli upraszczać złożoną rzeczywistość, to można byłoby utyskiwać, że Amerykanie znów postawili na Niemców. Ale to przecież nieprawda. Zmusili Berlin do korekty ich stanowiska i zmiany linii politycznej, wspierając się w tej materii aktywną postawą Warszawy i innych państw Europy Środkowej. To już jest istotna zmiana i sygnalizowanie kierunku ewolucji całego systemu sojuszniczego. Rewolucji nie będzie, liczą się potencjały, ale jak powiedział niedawno, słusznie zresztą John Kirby, Warszawa boksuje powyżej swojej wagi. Cały nasz wysiłek ostatnich miesięcy doprowadził do zmiany tektonicznej – nasz region zaczyna być traktowany po partnersku. Jeszcze partnerem nie jest, bo tu liczy się zarówno polityka jak i potencjał, ale weszliśmy na tę drogę. Wciągnięcie Ukrainy do Europy będzie kolejnym krokiem w pożądanym kierunku. Kiedy osiągniemy cel? W dniu gdy powstanie środkowoeuropejski system bezpieczeństwa gwarantujący stabilny pokój i odbudowę Ukrainy.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/635027-czy-amerykanie-znow-postawili-na-niemcow