Rosjanie co rusz zadziwiają świat swoim postępowaniem. Zadziwia już nie tyle reżim Putina, ile właśnie oni. Robią rzeczy zaprzeczające tak rozpowszechnionym na Zachodzie wyobrażeniom o szerokiej, niezgłębionej i zagadkowej rosyjskiej duszy. Choć, zdaniem niektórych, są to rzeczy jak najbardziej zgodne z kondycją ich duszy.
Trudno zrozumieć coś ze współczesnej Rosji, jeśli nie czyta się osobistych świadectw. Ostatnio natknąłem się na dwa takie teksty, które – moim zdaniem – rzucają trochę więcej światła na obecne wydarzenia. Chociaż dotyczą one niedawnej historii, to jednak historia ta nie przestaje oddziaływać na współczesność.
Pierwszym jest list Warłama Szałamowa (byłego więźnia łagrów i autora wstrząsających „Opowiadań kołymskich”) do Nadieżdy Mandelsztam, napisany w sierpniu 1965 roku; drugim – tekst z 2016 roku autorstwa Władimira Jakowlewa – założyciela, właściciela i dyrektora generalnego wydawnictwa „Kommiersant” w Moskwie, który 2014 roku (po agresji Rosji na Ukrainę) przeprowadził się na stałe do Izraela. Oba teksty podaję bez komentarza.
List Warłama Szałamowa do Nadieżdy Mandelsztam
Droga Nadieżdo Jakowlewno!
Mój kot Mucha został zabity. Strzał w głowę. Strzelał nie kryjąc się jakiś generał w moskiewskiej dżungli. Na Zachodzie wszędzie są Towarzystwa Ochrony Zwierząt, są jakieś podatki, w zamian za które państwo chroni zwierzęta – u nas tylko śmierć i morderstwo uznawane są za sprawę honoru, chwały. Masowe mordowanie kotów i ludzi – to jedna z charakterystycznych cech socjalizmu, socjalistycznej struktury. Zwierzęta z pewnością wkraczają w świat ludzi, uszlachetniają ten świat i rozumieją znacznie więcej, niż myśleli Pawłow i Durow. Zwierzęta zrobione są z lepszego materiału niż ludzie i wnoszą do naszego życia wiele dobra, nieporównywalnie więcej zdrowia psychicznego niż osławiony «zielony przyjaciel«.
A zwierzęce piekło jest straszne. Wczoraj udało mi się wywalczyć, by pokazano mi pomieszczenia dla bezpańskich psów, czyli «zdobyczy« polowań na moskiewskich ulicach, które przeprowadzają inspekcje weterynaryjne. Zniknęła moja kotka Mucha, w całym mieście rozwieszone są plakaty nawołujące do pomocy państwu w zabijaniu kotów – nawet domowy kot Mucha stał się przedmiotem walki w państwie. Nawet tutaj ostro ścierają się nasze interesy, poglądy i działania. Nasz rejonowy lekarz weterynarii powiedział, że koty nie są zabijane od razu po schwytaniu, są zabijane następnego dnia, «jedź do tej stacji, do tej moskiewskiej komory gazowej«. Udało mi się, po wielu staraniach i prośbach, wejść na tę «zwierzęcą kwarantannę«.
Byłoby lepiej, gdybym tam nie poszedł: ogromny kamienny wór, gdzie na dole, na pierwszym piętrze, są duże żelazne klatki z psami, pośrodku stożkowy odpływ moczu, a nad żelaznymi klatkami dla psów stoją żelazne pudła wielkości paczek, takich ośmiokilogramowych paczek na owoce, zakratowane pudła pełne kotów we wszystkich kolorach i odcieniach. One już pomodliły się do swojego zwierzęcego boga i oczekiwały na śmierć. Oczy wszystkich kotów, a kocie oczy znam bardzo dobrze, były obojętne, nieobecne. Żaden człowiek nie mógł ich już uratować od śmierci i od ludzi. Koty nie spodziewały się już niczego poza śmiercią. Jeszcze straszniejsza była specjalna skrzynia, do której wrzucano kocięta w różnym wieku, od nowo narodzonych do miesięcznych kociąt.
Wyszedłem, dziękując władzom za ich człowieczeństwo, za «ludzkie« podejście do mnie, nie do kotów, bo na początku nie chciano mi nic pokazać: «nie, to wszystko«. A potem udało mi się zobaczyć to piekło: te żelazne klatki mają podwieszenia do zamocowywania tego pojemnika do komory gazowej. Grzebałem w tych pudłach przez pół godziny, ale nie znalazłem Muchy: chciałem wskazać jakiegoś kota do uwolnienia z tego piekła, ale potem zmieniłem zdanie.
Najstraszniejsze jest właśnie to. Idąc korytarzem myślałem, że w ryku, wrzasku, wyciu i pisku, z jakim na pewno powita mnie ta sala, będzie ostatnia zwierzęca nadzieja, bajkowe zdarzenie, że te wszystkie duchowe siły kotów i psów napną się w tym ostatnim mgnieniu ostatniej nadziei… Zwierzęta przywitały mnie śmiertelną ciszą. Żadnego pisku, żadnego szczeknięcia, żadnego miauczenia.
Władimir Jakowlew „Wszyscy jesteśmy wnukami ofiar i oprawców”
Dano mi imię na cześć dziadka. Mój dziadek, Władimir Jakowlew, był mordercą, krwawym katem, czekistą. Wśród wielu jego ofiar byli także jego rodzice. Swojego ojca dziadek rozstrzelał za spekulację. Jego matka, moja prababcia, kiedy się o tym dowiedziała, powiesiła się.
Moje najszczęśliwsze dziecięce wspomnienia związane są ze starym, przestronnym mieszkaniem na Nowokuźnieckiej, z którego byliśmy w naszej rodzinie bardzo dumni. To mieszkanie, jak się dowiedziałem, nie było kupione ani wybudowane, ale zarekwirowane – czyli zabrane – pewnej kupieckiej rodzinie z Zamoskowia.
Pamiętam stary rzeźbiony kredens, do którego wchodziłem po konfitury. I dużą wygodną kanapę, na której wieczorami z babcią, owinięty w koc, czytaliśmy bajki. I dwa ogromne skórzane fotele, które zgodnie z rodzinną tradycją służyły tylko do rozmów na ważne tematy. Kanapy, na której słuchałem bajek, i foteli, i kredensu, i całej reszty mebli w mieszkaniu, dziadek z babcią nie kupili. Po prostu wybrali je dla siebie w specjalnym magazynie, do którego dostarczano mienie z mieszkań rozstrzelanych moskwiczan. Z tego magazynu czekiści za darmo wyposażali swoje mieszkania.
Jak się dowiedziałem później moja babcia, którą bardzo kochałem, przez większość życia z sukcesami pracowała jako zawodowa agentka-prowokatorka. Urodzona szlachcianka, wykorzystywała swoje pochodzenie do budowania więzi i prowokowania znajomych do szczerości. Na podstawie tych rozmów pisała służbowe donosy.
Pod cienką warstwą niewiedzy moje szczęśliwe wspomnienia z dzieciństwa przesycone są duchem rabunków, morderstw, przemocy i zdrady. Przesiąknięte krwią.
Tylko, czy jestem jedyny? My wszyscy, którzy dorastaliśmy w Rosji, jesteśmy wnukami ofiar i oprawców. Wszyscy absolutnie, wszyscy bez wyjątku.
Nie było ofiar w twojej rodzinie? Byli więc kaci. Nie było oprawców? Były więc ofiary. Nie >było ofiar ani oprawców? To znaczy, że są tajemnice. Nie powinieneś w to wątpić!
Wydaje mi się, że bardzo nie doceniamy wpływu tragedii rosyjskiej przeszłości na psychikę dzisiejszych pokoleń. Naszą i waszą psychikę. Do dziś, żegnając się, mówimy sobie „Do widzenia!”, nie zdając sobie sprawy, że „widzenie” to tak naprawdę więzienne słowo. W zwykłym życiu bywają spotkania, widzenia bywają w więzieniu.
Do dziś z łatwością piszemy w SMS-ach: „Napiszę, kiedy będę wolny!” Kiedy BĘDĘ WOLNY…
Oceniając skalę tragedii rosyjskiej przeszłości, zwykle liczymy zmarłych. Ale żeby ocenić skalę wpływu tych tragedii na psychikę przyszłych pokoleń, trzeba policzyć nie zmarłych, ale tych, którzy przeżyli. Umarli są martwi. Ci, którzy przeżyli, stali się naszymi rodzicami i rodzicami naszych rodziców.
Ci, którzy przeżyli, to ci, którzy stracili ukochanych, wdowy, sieroty, wygnani, rozkułaczeni, wypędzeni z kraju, zabijający dla własnego ratunku, dla idei lub dla zwycięstwa, zdradzeni i zdradzający, ograbieni i grabieżcy, zaprzedający własne sumienie, zamienieni w katów i oprawcy, torturujący i torturowani, gwałcący i gwałceni, okaleczający i okaleczani, rabujący i rabowani, zmuszani do donoszenia i zbierający donosy, pijani od beznadziejnego żalu, poczucia winy lub utraconej wiary, upokarzani, doświadczani śmiertelnym głodem, niewolą, okupacją, obozami.
Zabitych są dziesiątki milionów. Tych, którzy przeżyli – setki milionów. Setki milionów tych, którzy przekazali swój strach, swój ból, swoje poczucie nieustannego zagrożenia z zewnątrz swoim dzieciom, które z kolei, dodając do tego bólu swoje własne cierpienia, przekazały ten strach nam wszystkim. Po prostu statystycznie nie ma dziś w Rosji ani jednej rodziny, która w ten czy inny sposób nie niosłaby na sobie najcięższych konsekwencji tych bezprecedensowych pod względem rozmiarów bestialstw, dokonywanych w kraju w ciągu stulecia.
Czy zastanawialiście się kiedyś nad tym: do jakiego stopnia te życiowe doświadczenia trzech z rzędu pokoleń waszych BEZPOŚREDNICH przodków wpływają na wasze osobiste dzisiejsze postrzeganie świata? Waszych żon? Waszych dzieci? Jeśli nie, to pomyślcie.
Potrzebne mi były lata, by zrozumieć historię mojej rodziny. Teraz natomiast lepiej wiem, skąd wziął się mój odwieczny, nie mający przyczyn strach. Albo nadmierna skrytość. Albo absolutna niezdolność do zaufania i tworzenia bliskich relacji. Albo ciągłe poczucie winy, prześladujące mnie od dzieciństwa, jak tylko sięgam pamięcią.
W szkole opowiadano nam o bestialstwach niemieckich faszystów. Na studiach – o zbrodniach chińskich hunwejbinów i kambodżańskich Czerwonych Khmerów. Zapomniano nam tylko powiedzieć, że ziemią najstraszniejszego w historii ludzkości i bezprecedensowego, jeśli chodzi o skalę i długość, ludobójstwa nie były Niemcy, Chiny czy Kambodża, lecz nasz własny kraj. A przeżyli ten koszmar najstraszniejszego w historii ludzkości ludobójstwa nie dalecy Chińczycy czy Koreańczycy, ale trzy z rzędu pokolenia NASZYCH WŁASNYCH rodzin.
Często nam się wydaje, że najlepszym sposobem uchronienia się przed przeszłością jest nietrwożenie się nią, nieprowadzenie poszukiwań w historii rodziny, nieodkrywanie koszmarów, których doświadczyli nasi bliscy. Wydaje nam się, że lepiej jest nie znać. W rzeczywistości jest gorzej. O wiele gorzej.
To, czego nie wiemy, nie przestaje wpływać na nas, poprzez dziecięce wspomnienia, poprzez wzajemne relacje z rodzicami. Nie znając tego wpływu, po prostu nie uświadamiamy go sobie, dlatego jesteśmy bezsilni, by się mu przeciwstawić. Najstraszniejszą konsekwencją tej dziedzicznej traumy jest niemożność jej uświadomienia sobie. I jako skutek – niemożność uświadomienia sobie, do jakiego stopnia ta trauma niszczy nasze dzisiejsze odbieranie rzeczywistości.
Nieważne, co konkretnie dla każdego z nas jawi się jako upostaciowienie tego strachu, kogo konkretnie każdy z nas uważa za zagrożenie – Amerykę, Kreml, Ukrainę, homoseksualistów czy Turków, „rozwiązłą” Europę, piątą kolumnę czy po prostu szefa w pracy lub policjanta przy wejściu do metra.
Ważne jest to, czy uświadamiamy sobie, do jakiego stopnia nasze dzisiejsze osobiste strachy, nasze osobiste poczucie zewnętrznego zagrożenia, w rzeczywistości jawią się tylko upiorami przeszłości, których istnienia boimy się przyznać?
W roku 1919, w czasie ruiny i głodu, mój dziadek-morderca umierał z powodu gruźlicy. Uratował go od śmierci Feliks Dzierżyński, który przyniósł skądś, zapewne z kolejnego „specjalnego” magazynu, skrzynkę francuskich sardynek w oleju. Dziadek jadł je przez miesiąc i tylko dzięki temu pozostał przy życiu. Czy oznacza to, że zawdzięczam swoje życie Dzierżyńskiemu?
A jeśli tak, to jak z tym żyć?
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/632914-pieklo-psow-i-kotow-kraj-oprawcow-i-ofiar