We wtorek, środę i czwartek węgierski think-tank (a także rodzaj uczelni wyższej dla studentów studiujących równolegle na normalnych uniwersytetach) Mathias Corvinus Collegium zorganizował bardzo ciekawą międzynarodową konferencję, poświęconą przyszłości mediów, tak internetowych, jak i drukowanych. Pewnie nie pisałbym o tym wydarzeniu, raczej wąsko specjalistycznym, gdyby nie fakt, że ostatniego dnia kilkunastu uczestników - głównie dziennikarzy z USA, Wielkiej Brytanii, Hiszpanii, Niemiec, i także mnie - zaproszono na spotkanie z premierem Viktorem Orbánem w jego nowej siedzibie w dawnym klasztorze karmelickim w Budzie.
Orbán poświęcił na rozmowę z dziennikarzami ponad dwie i pół godziny. Odpowiadał na wszystkie pytania, także moje (które Rod Dreher określił na łamach „The American Conservative” jako ” particularly tough”, czyli „wyjątkowo ciężkie”, bądź trudne. Był cierpliwy, i jak zawsze w rozmowach nieoficjalnych, także zabawny i sympatyczny. Premier Węgier mówił o bardzo wielu sprawach, ale dla nas najważniejsza jest oczywiście kwestia postawy wobec Rosji i Ukrainy. Czy Budapeszt zmieni swoją, mocno dwuznaczną z polskiego punktu widzenia, postawę wobec wojny? Cóż, wydaje się, że nie, choć w wypowiedziach premiera Orbána pojawiają się też nowe tony, które moim zdaniem sugerują pewne zawahanie, bądź refleksję.
W opinii szefa węgierskiego rządu wojna na Ukrainie nie jest jeszcze rozstrzygnięta. Jego zdaniem znów widzimy typową dla Rosjan zdolność do mobilizowania się po pierwszych niepowodzeniach. „Nas izolacja przeraża, ale Rosjan nie” - podkreślał. Przewiduje, że mobilizacja kolejnych setek tysięcy jednak przyniesie efekty. „Nie widać, by Zachód wygrywał” - mówił. Na moją uwagę, że jednak są jednak także i takie fakty, które pozwalają postawić tezę przeciwną, zapytał wprost: „jakie?”. Wskazałem na jednoznaczną przewagę zachodu w sferze technologicznej, stopniową adaptację do życia bez rosyjskich surowców, oraz mimo wszystko konsekwentną jedność Zachodu. Przyznał, że są to elementy, które warto brać pod uwagę, ale wyraźnie pozostał przy swoim zdaniu. Wskazałem wówczas na fakt, że w trakcie długich, zaciętych wojen jednoznaczne zwycięstwo jednej ze stron wydaje się nierealne, ale jednak w końcu następuje. Premier Węgier przyznał mi rację, że tak bywa, ale nadal rozwiązanie widział w rozmowach. Bez tego - przekonywał - Zachód w końcu będzie musiał wysłać na Ukrainę także i żołnierzy, ponieważ rezerwy ludzkie Ukrainy wyczerpią się szybciej niż Rosji. Oceniał także, że Kreml nie może sobie pozwolić na przegraną ze względu na przyszłoroczne wybory prezydenckie; klęska wojenna byłaby bowiem końcem Putina. Cóż, to chyba bardziej złożone, nie należy też przeceniać wagi kalendarza wyborczego w Rosji. Wskazałem na teoretyczną, ale jednak wyobrażalną możliwość zamachu stanu; zdaniem premiera Węgier, Putina może jednak zastąpić jedynie gorszy lider.
Premier Orbán tradycyjnie już nawołuje do pokoju. Wizja jest prosta: zawieszenie broni, specjalny wysłannik krąży między stolicami i ustala punkty sporne, a w końcu specjalny komitet („może z Izraela”) podejmuje rozmowy. Zapytany przez zachodniego dziennikarza, jak skłonić Rosjan do rozmów, odpowiedział, że w tym problem, bo mają oni według niego poczucie, że czas pracuje na ich korzyść. Wówczas zapytałem: „Ale jest przecież jasne, że jeśli teraz nastąpi zawieszenie broni, to Rosja znów uderzy najdalej za parę lat. Co wtedy? Może lepiej tę sprawę rozstrzygnąć teraz?”. Szef węgierskiego rządu przyznał, że to prawdopodobne, ale znów pozostał przy swoim zdaniu, że trzeba szukać pokoju „tu i teraz”, bo cena za wojnę jest zbyt duża, a państwa Unii - przekonuje - działają w istocie przeciwko własnym interesom, kierując się jedynie azymutem moralnym, chcąc być po dobrej stronie historii. Uważa, że konsekwencje rozwoju wydarzeń - w tym sama wojna - są dla Polski korzystne, ponieważ odrzuca ona jednego ze swych historycznych wrogów daleko na wschód. Przekonuje jednak, że nie dotyczy to Węgier, mających w tym kontekście inne interesy. W jednej z wypowiedzi szef rządu powtórzył także tezę - cytowaną również przez Drehera - że „Zachód jest na wojnie z Rosją”, i „jest to rzeczywistość, w którą się coraz bardziej zagłębiamy”. Nawet jeśli dziś możemy się z tym do pewnego stopnia zgodzić, to jednak nie możemy zapominać, że jest to wojna wyrastająca przede wszystkim z woli Ukraińców do walki o swoją Ojczyznę. W istocie jest to wojna nie tyle „przeciw Rosji”, co wojna w obronie porządku światowego, które obalenie zepchnie nas wszystkich w bardzo złą stronę. Cóż dobrego może nam dać ład oparty o Chiny, Rosję czy Iran?
W pewnym momencie premier Orbán naszkicował coś, co można uznać za credo węgierskiej polityki zagranicznej. Otóż, przekonywał, kraje tej wielkości mają dwie opcje do wyboru. Pierwsza to znalezienie „opiekuna, właściciela” - kiedyś mogła to być Turcja, mogła też być Austria, później Niemcy albo Rosja. Wówczas dba się o interesy patrona, znajdując dla siebie małe nisze. Drugim wyjściem jest próba maksymalizowania własnej suwerenności w oparciu o relacje z krajami o podobnych, punktowych interesach na wielu kierunkach, i sprzężenie tego w pewną spójną całość. Jest oczywiste, że Orbán uważa, że stara się iść tą drugą drogą, chcąc stanowić łącznik między Wschodem a Zachodem, balansując między imperiami.
Orbán przewiduje także coraz silniejsze napięcia w Unii Europejskiej, co i my wyczuwamy. Różnice, także kulturowe, przekonuje, stale narastają. A do tego wojna „zmiażdżyła” dawne struktury, dawne relacje i sojusze. Uważa jednak, że zwycięstwo Meloni we Włoszech to „gamechanger”, który oznacza nowy rozdział w historii Europy - o ile nowa włoska premier zdoła przedefiniować gospodarcze relacje z Brukselą. Mimo to, ocenia, „dżin został wypuszczony z butelki”. Zapytany, czy chce pozostać w Unii Europejskiej, odpowiedział żartobliwie w stylu wałęsowskiego „nie chcę, ale muszem”, i wskazał na fakt, że 85 proc. eksportu węgierskiego idzie do krajów wspólnoty. Wypowiedź Orbána była w oczywisty sposób żartem, dowcipem, a nie poważnym oświadczeniem, co było jasne dla każdego uczestnika spotkania. Na Węgrzech, podana przez hiszpańskiego dziennikarza, wywołał jednak dużą burzę medialną, typową także i dla naszego systemu medialnego. Istotę przekazu szefa węgierskiego rządu oderwano od kontekstu, zmanipulowano.
Wracając do wojny: Węgry wciąż wierzą, że można balansować także w chwili tak krytycznej jak obecna. Swoją szansę widzą chyba w wojnie ostatecznie nierozstrzygniętej. Jednak mimo zwyczajowej, charakterystycznej pewności siebie premiera Orbána również i on zdaje się zaczynać rozumieć, że karta, którą obstawił, nie musi przynieść wygranej. Takie przynajmniej odniosłem wrażenie. Wszystko staje się bowiem bardzo skomplikowane, i bardzo kosztowne. Decyzje w sprawach wojny, raz podjęte, są jednak trudne do odwrócenia. Na Węgrzech także dlatego, że relacje Budapesztu z Kijowem są złe, także na tle losu węgierskiej mniejszości na Zakarpaciu, którea traktowana jest dość obcesowo.
Z naszej perspektywy w węgierskiej narracji, tak politycznej, jak i medialnej, uderza jeden element: nieobecność Ukrainy jako ofiary, jako podmiotu tego wszystkiego. Są imperia, wielkie interesy i takie lub inne balanse. Dla nas to postawa jednak nie do przyjęcia, nie do zaakceptowania. Nie tylko dlatego, że ukraińskie cierpienie odczuwamy niemal jako własne, być może z racji słowiańskiej i językowej bliskości naszych sąsiadów. Odczuwamy je tak fizycznie także i dlatego, że i my byliśmy w takiej sytuacji, w jakiej obecnie jest Ukraina. I byliśmy wówczas rzeczywiście sami. Pomagając Ukrainie, w pewien sposób leczymy i tamtą, wrześniową, polską traumę, definiującą nas w ważny sposób aż do dziś. Działamy jednocześnie w naszym podstawowym interesie, w imię naszej racji stanu, powstrzymując agresora, który w razie zwycięstwa nad Kijowem na pewno sięgnąłby i po nas. Co do tego nie mamy przecież najmniejszej wątpliwości. Ten element rosyjskiego cynizmu, rosyjskiej brutalności, która miażdży i niewoli także i chwilowych sojuszników, zwłaszcza jeśli są obiektywnie słabsi od Rosji - Węgrzy - może świadomie, może lekkomyślnie - lekceważą, pomijają. Oby nie musieli się przekonać na własnej skórze, że to wielce ryzykowna postawa.
Niemniej z Węgrami nadal mamy bardzo ważne, wspólne interesy, przede wszystkim w Unii Europejskiej, która zmierza w stronę państwa sterowanego centralnie. Mamy też silne więzi historyczne i kulturowe, o które trzeba dbać także i w obecnym, trudnym czasie. Wojna przecież w końcu się kiedyś skończy, i zobaczymy, że łączy nas więcej, niż dziś nam samym się wydaje.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/631936-czy-wegry-zmienia-kurs-kilka-slow-po-spotkaniu-z-orbanem