Tuż przed świętami Bożego Narodzenia, zapewne jako prezent pod choinkę dla obywateli, Holyrood - parlament Szkocji, w którym większość ma Szkocka Partia Narodowa - przedstawił projekt ustawy, który mocno skraca proces zmiany płci.
„Krótka ścieżka” do zmiany płci
Stwierdzono, że dotychczasowe wymogi są bardzo skomplikowane, że dziś osobnik, który „czuje się w swoim ciele niekomfortowo” i chciałby uzyskać prawna akceptację płci innej niż biologiczna, musi przedstawić zaświadczenie lekarskie o dysforii płciowej, czyli owej „niezgodności płci biologicznej z odczuwaną”, drugie zaświadczenie lekarskie oraz dowody, że ów „dyskomfort” trwa przynajmniej dwa lata. Aplikować mogą tylko osoby, które ukończyły 18 lat plus deklaracja, że z nowo nabytą płcią pozostanie do końca życia. Szkocka Partia Narodowa zaproponowała „krótką ścieżkę”, a więc zniesienie wymogu obu diagnoz lekarskich o niezgodności płciowej delikwenta/ ki. Pozostaje jedynie deklaracja zainteresowanej osoby, obniża się wiek, w którym można aplikować z 18 do 16 roku życia i skraca okres życia „z odczuwalną niezgodnością płciową” do trzech miesięcy. No i daje możliwość odwracalności procesu, czyli nie musi się utknąć z nową płcią, kiedy znów się znudzi.
Reakcja Downing Street
Oczywiście, projekt wzbudził żywy protest, a brytyjski minister ds. Szkocji Alistair Jack zadeklarował, iż odwoła się do art. 35 ustawy o Szkocji, na podstawie którego w 1999 roku powołano w Edynburgu parlament i zablokuje nową propozycję legislacyjną. Ten art. 35 daje rządowi z Downing Street wiele różnych kompetencji dotyczących Szkocji, także w przypadku, kiedy uważa się , iż jakaś ustawa Holyrood będzie kolidowała z prawem obowiązującym w całej Wielkiej Brytanii.
Projekt tej ustawy miałby znaczący wpływ m.in. na ogólnobrytyjskie prawo dotyczące równości praw w Szkocji, Anglii i Walii.
Oczywiście pierwsza minister Szkocji Nicola Sturgeon uznała tę decyzję ministra Alistaira Jacka za „frontalny atak na nasz demokratycznie wybrany szkocki parlament i jego prawo do podejmowania własnych decyzji”. Z kolei przeciwnicy projektu nowej ustawy punktowali, że ustawa źle wpłynie na bezpieczeństwo kobiet, że otworzy psychopatom i zboczeńcom seksualnym drzwi do damskich toalet, przebieralni na basenach, w siłowniach, na oddziałach szpitalnych czy więziennych – co z pewnością by się stało. Po wtóre, jej przegłosowanie, tak czy inaczej, przełożyłoby się na sytuację w reszcie Wielkiej Brytanii. I wywołałoby bałagan prawny – ta sama osoba, uznana za kobietę w Szkocji, byłaby mężczyzną w Anglii i Walii, chaos socjalny, obyczajowy, etc. etc. Bijatyka lewicowego Holyrood z konserwatywnym Downing Street trwa - i to Narodowa Partia Szkocji jest tutaj napastnikiem i agresorem.
Szkocja opuści Zjednoczone Królestwo?
Zawsze, kiedy jestem przepytywana na okoliczność problemów Wielkiej Brytanii, czołowe miejsce zajmuje groźba secesji Szkocji z organizmu Zjednoczonego Królestwa. A ja niezmiennie powtarzam: nie ma takiej opcji, bo wszystkie podobne decyzje, łącznie z referendum w sprawie losów Szkocji, na mocy umów z 1999 roku, zapadają nie w Holyrood w Edynburgu, tylko na Downing Street w Londynie. A ostatnie referendum na ten temat miało miejsce w 2014 roku, czyli raptem dziewięć lat temu. Powtarzane przez pierwszą minister Nicolę Sturgeon hasło „opuszczamy Wielką Brytanię i dołączamy do Unii Europejskiej”, to po pierwsze, działanie na zmęczenie przeciwnika, po drugie, metoda na fuksa, a nuż się uda?, i po trzecie, bicie piany.
Oczywiście, Szkockiej Partii Narodowej, lewicowej, w istocie neo-marksistowskiej, bliżej do Brukseli niż do Londynu, zwłaszcza ostatnio, kiedy u steru rządów stali Boris Johnson, a teraz Rishi Sunak. Nie bez powodu konserwatywny celebryta Jeremy Clarkson wciąż nazywa szefową SPN „Mao-Tse-Sturgeon”, a jej gabinet „rządem Szkockiej Republiki Ludowej”. I wypomina, że „Szkocka Partia Narodowa nie rozumie koncepcji własności prywatnej, nienawidzi każdego, kto posiada więcej niż ogródek działkowy oraz marzy o anarchosyndykalistycznej komunie i oddaniu tych fabryk, które jeszcze pozostały – robotnikom”. A z drugiej strony, Szkocja bez oporów korzysta z pieniędzy z budżetu narodowego. To przecież czynnik finansowy przeważył w decyzji pozostania w Zjednoczonym Królestwie w referendum w 2014 roku – i Anglicy do dziś protestują, że choć to głównie oni płacą podatki, jest ich dziesięć razy więcej, dystrybuuje się je w taki sposób, że na głowę statystycznego Szkota przypada więcej pieniędzy niż na głowę statystycznego Anglika.
Konflikt trwający od 400 lat
Konflikt rozpoczął się czterysta lat temu, kiedy w 1601 roku podpisano unię dynastyczną i odtąd Anglia i Szkocja miały już jednego władcę. Pakt unii państwowej podpisano w 1701 roku i od tego momentu oba kraje miały wspólny rząd i parlament. Od początku Szkoci protestowali przeciw „brytyjskiej dominacji”, przy każdej okazji popierali ród Stuartów, co zwykle prowadziło do zamieszek i niepokojów. Upłynęło kolejnych 300 lat –i choć National Scottish Party powstała dopiero w latach 30. ubiegłego wieku, Szkoci zwykle w kontrze do Anglików, „kolonizatorów” i „uzurpatorów”, głosowali na labourzystów, którzy popierali mniejszości narodowe. To za labourzysty Tony’ego Blaira rozpoczął się proces dewolucji, decentralizacji władzy. W 1997 roku ogłoszono referendum, w którym Szkoci ogromną większością głosów wyrazili wolę posiadania lokalnych władz, rządu i parlamentu. Odtąd mają, a w kompetencjach tego rządu jest opieka zdrowotna, edukacja, kultura, w dużej mierze gospodarka i podatki. Szkocja emituje własne banknoty, które poza regionem coraz rzadziej są honorowane. Zachowała swoją religię, Kościół szkocki, który stał się religią narodową. Ważną cezurą w procesie emancypacji stał się rok 2007, kiedy w wyborach zwyciężyła Szkocka Partia Narodowa, pierwszym ministrem /premierem/ został Alex Salmond i zaczął naciskać Londyn na przeprowadzenie referendum w sprawie niepodległości Szkocji. I w końcu trafił na brytyjskiego premiera niezwykle koncyliacyjnego, Davida Camerona, który je w 2014 roku przeprowadził i wygrał na rzecz jedności Zjednoczonego Królestwa. „Romantycy” widzieli wtedy Szkocję jako drugą Norwegię, wielka część zasobów ropy i gazu na Morzu Północnym znajduje się po stronie Szkocji, no i oczywiście w Unii. Ale nie przedstawiono „planu B” - co robić w przypadku utraty funta szterlinga, co z wiarygodnością Szkocji jako partnera ekonomicznego, no i okazało się, że niepodległa Szkocja nie mogłaby „pozostać” w UE, musiałaby przejść całą procedurę członkowską od początku. Przy okazji ujawniono, że wydatki publiczne z budżetu narodowego na głowę Anglika są niższe niż na głowę Szkota. Jeśli zważyć, że to na Anglikach spoczywa wypełnianie kasy, Szkotów jest ok. 6 mln, utrzymywanie kontrowersyjnej ustawy o wydatkach publicznych, korzystniejszych o 1300 funtów rocznie na głowę Szkota, kontrowersje wydają się uzasadnione.
W dodatku pierwsza minister Szkocji Nicola Sturgeon - choć nie ma kompetencji, bo to Londyn decyduje o zakresie uprawnień parlamentu szkockiego - wciąż krzyczy o gotowości do referendum w sprawie niepodległości i przytakuje Unii Europejskiej, z którą łączy ją zarówno światopogląd, jak i metody działania. Stąd żarty konserwatywnego brytyjskiego publicysty w jego książce „Świat według Clarksona”, gdzie nazywa ją „Mao -Tse- Sturgeon” i powiada o jej marzeniach o „Szkocji – anarchosyndykalistycznej komuny”. Stąd biorą się pomysły, jak ostatnia ustawa o uproszczeniu procedur prawnych zmiany płci, niebezpieczna dla młodych ludzi, nie tylko w Szkocji, nie tylko w Zjednoczonym Królestwie, ale - jak wiadomo, lewicowe głupawki są zaraźliwe - w Europie i na świecie.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/631378-co-robi-szkocja-w-zjednoczonym-krolestwie