Trwająca dyskusja w sprawie polityki Niemiec w związku z pomocą wojskową dla Ukrainy, która ostatnio na tle kwestii związanej z przekazaniem czołgów Leopard uległa jeszcze zaostrzeniu, stanowi dla nas doskonałą okazję, aby prześledzić na czym polegają zasadnicze różnice w zakresie interesów strategicznych sygnalizowane przez strony tej debaty – Ukrainę, Stany Zjednoczone, Polskę i Niemcy.
W Polsce postawę Berlina zwykliśmy interpretować dość jednostronnie, albo jako przejaw niezrozumiałej na wschodzie Europy rusofili, albo głęboko społecznie zakorzenionego pacyfizmu, albo wreszcie wyniku penetracji rosyjskich służb czy chęci powrotu do czasów business as usual, czyli epoki w której pozycja Niemiec w efekcie m.in. handlu z Moskwą, rosła. Niewykluczone, że wszystkie te czynniki odgrywają znaczącą rolę, ale sprawa Leopardów jest poważniejsza, odsłania bowiem fundamentalne, czyli strukturalne, a nie polityczne różnice interesów między Berlinem, Waszyngtonem i wschodem Europy. Co więcej różnice, które jeśli zostaną przezwyciężone, wpłyną na układ sił i relacje transatlantyckie w przyszłości.
Stanowisko Niemiec ws. czołgów
Zacznijmy jednak od faktów. Jak powiedział na spotkaniu z amerykańskimi kongresmenami kanclerz Scholz, „nie będzie autoryzował” przekazania Ukrainie czołgów Leopard tak długo, jak Amerykanie nie przekażą Kijowowi swoich Abramsów. Słowa te odczytane zostały w kategoriach zaostrzenia stanowiska Berlina, ale sprawa jest w toku, wypowiedzi Partii Zielonych, a nawet nowego ministra obrony nie są tak jednoznaczne, co oznacza, że być może postawa Berlina będzie podlegała zmiękczeniu czy ewolucji. Już są podejmowane próby tego rodzaju. Mam na myśli wypowiedź premiera Holandii Marka Rutte, który zadeklarował, że jest gotów odkupić od Niemiec ich Leopardy po to, aby przekazać je Ukrainie. Na marginesie warto zauważyć, że premier Kanady, która też ma w służbie niemałą liczbę tych czołgów oświadczył, iż „nie jest jeszcze gotów” na ich przekazanie Kijowowi, co nota bene nie wzbudziło takich emocji jak postawa Berlina. Ten zresztą fakt powinien skłaniać nas do uważnej analizy problemu, bo nie o Leopardy najwyraźniej tu chodzi. Wróćmy jednak do sprawy zasadniczej, a mianowicie poszukiwania odpowiedzi na pytanie, dlaczego Berlin w tej kwestii tak uporczywie domaga się symetrycznych kroków ze strony Waszyngtonu? Na poziomie narracyjnym tego rodzaju postawę uzasadnia się obawą niemieckiej elity o eskalacje wojny na Ukrainie, albo dążeniem do uzyskania równorzędnych, partnerskich relacji z Waszyngtonem. Te czynniki są z pewnością istotne, ale nie one grają tu zasadniczą rolę. Matt Karnitschnig, bardzo przenikliwy niemiecki korespondent Politico, napisał, z czym trudno się nie zgodzić, że „niemieckie sumienie tak naprawdę nie kieruje ich polityką zagraniczną, lecz korporacje”. A zatem to nie wpływ pacyfistycznie nastrojonej opinii publicznej powoduje wstrzemięźliwość Scholza, a realne interesy gospodarcze niemieckiego przemysłu. Ale z pewnością nie sektora zbrojeniowego, bo przedstawiciele konsorcjum produkującego Leopardy już wczoraj oświadczyli, że jeśli Berlin podjąłby pozytywną w tej kwestii decyzję, to w tym roku i na początku przyszłego są w stanienie wyremontować i doposażyć 100 czołgów, po to aby wysłać je na Ukrainę. Potężny niemiecki sektor zbrojeniowy nie może nie zdawać sobie sprawy, iż obecna postawa niemieckiego rządu będzie przez lata uniemożliwiała zawarcie im wielu kontraktów ekspertowych. Jeśli bowiem w tak oczywistej sytuacji Berlin nie jest skłonny podjąć decyzji o dostawach, to każdy z klientów Niemiec przed podjęciem decyzji o ewentualnym zakupie sprzętu tej proweniencji będzie się zastanawiał czy w przyszłości nie znajdzie się w podobnej sytuacji, tzn. czy nie będzie zmuszony przełamywać politycznie motywowanych blokad w sprawie dostaw. A zatem można zaryzykować tezę, że to nie interesy niemieckiego sektora zbrojeniowego wpływają na powściągliwość Scholza, ale zupełnie inne, choć też związane z gospodarką.
„Pasażer na gapę” w kwestiach bezpieczeństwa
Szukając odpowiedzi na to pytanie warto zwrócić uwagę na to, co piszą amerykańscy eksperci. Otóż ich zdaniem obecna potęga Niemiec, które zdominowały Unię Europejską i używają Wspólnoty jako swego narzędzia, zbudowana została po zjednoczeniu w oparciu o trzy podstawowe czynniki. Po pierwsze, było to tanio pozyskane bezpieczeństwo. Karnitschig pisze, ale ten pogląd jest częściej w Ameryce spotykany, że „przez cały okres zimnej wojny niemieckie zaangażowanie w NATO było motywowane strategią wykorzystania ochrony zapewnianej przez Sojusz, przy wnoszeniu wkładu własnego na poziomie nie większym niż absolutne minimum, przy jednoczesnym rozszerzaniu stosunków handlowych z Sowietami”. Inni analitycy amerykańscy piszą o wieloletniej, ugruntowanej w Niemczech strategii „pasażera na gapę” w kwestiach bezpieczeństwa, która sprowadzała się do wykorzystywania swego strategicznego położenia w Europie i znaczenia, w amerykańskiej myśli strategicznej, jakie przypisywano kontroli nad RFN. Waszyngton przez lata wierzył bowiem, i w oparciu o to przekonanie budował swą wojskową obecność w Europie, że ten kto kontroluje Niemcy, ten dominuje na kontynencie europejskim, a w konsekwencji blokuje powstanie hegemona w Eurazji. Wiedziano też o tym w Berlinie, więc nie kwapiono się ze skokowym wzrostem wydatków na bezpieczeństwo, które mocarstwo amerykańskie gwarantowało przez dziesięciolecia bezpłatnie. Jest to kwestia racjonalnego, społecznego rachunku użyteczności nakładów. Po co ponosić koszty i płacić za coś, co możemy pozyskać bez wysiłku? Lepiej te pieniądze przekazać na inne cele, rozwojowe albo rozbudowując państwo socjalne. A zatem jedną z podstaw niemieckiego cudu gospodarczego ostatnich dziesięcioleci było tanio pozyskane, bo gwarantowane przez Amerykanów, bezpieczeństwo.
Tanie surowce energetyczne z Rosji
Ale to nie jedyny czynnik. Równolegle Berlin budując już za czasów Brandta specjalne relacje z Rosją Sowiecką, pozyskiwał tanie surowce energetyczne, które korzystnie wpływały na konkurencyjność niemieckiej gospodarki, zresztą nie tylko gospodarki, obiektywnie rzecz biorąc trend ten sprzyjał podnoszeniu poziomu życia całego społeczeństwa. To dlatego, mając specjalne relacje z Rosją, Berlin przez lata przeciwny był i robił co mógł, aby blokować unijną politykę energetyczną. Jeśli bowiem niemiecki przemysł miał tanią energię, to jego konkurencyjność mogła zostać utrzymana, nawet jeśli wynagrodzenia w silnie „uzwiązkowionym” niemieckim sektorze przemysłowym rosły szybciej niż w innych krajach. A zatem tania rosyjska energia była fundamentem konkurencyjności całej gospodarki Republiki Federalnej, potem do tego dołączyło jeszcze euro, ale kwestie energetyczne są ważniejsze. I to nie brak wiedzy czy złudzenia co do natury rosyjskiej polityki powodował, że Niemcy uzależniały się energetycznie od Moskwy. Liczył się rachunek ekonomiczny, który zwłaszcza w sytuacji kiedy Amerykanie gwarantowali „za darmo” bezpieczeństwo, wyglądał bardzo kusząco.
Niemiecki eksport
I wreszcie trzeci czynnik – eksport, który jest trzecią kotwicą obecnej niemieckiej potęgi. Udział eksportu w PKB w przypadku naszego sąsiada kształtuje się powyżej 40 proc., podczas gdy np. w Stanach Zjednoczonych nie przekracza 15 proc. Oznacza to, że utrzymanie zdolności eksportowych jest prócz zdolności do pozyskiwania taniej energii i bezpłatnego bezpieczeństwa fundamentem niemieckiego cudu gospodarczego ostatnich lat. Kwestia Ukrainy, zwłaszcza Leopardów, jeśliby została przesądzona po myśli Stanów Zjednoczonych, powoduje długofalowo wzruszenie wszystkich trzech podstaw gospodarki Niemiec. Dlaczego? Jeśli bowiem zgodzić się z myślą, formułowaną otwarcie zarówno przez prezydenta Bidena jak i Jensa Stoltenberga, że wojna na Ukrainie znajduje się w fazie przełomowej i zwiększone dostawy sprzętu, w tym ciężkiego, mogą zapewnić zwycięstwo Ukrainy, to niemieckie Leopardy i zbudowana wokół Niemiec koalicja na rzecz ich przekazania, mogą stać się czynnikiem decydującym. Stoltenberg na dzisiejszej konferencji prasowej otwarcie powiedział, że wojna skończy się przy stole negocjacyjnym, ale aby zacząć rozmowy Putin musi zrozumieć, iż nie osiągnie sukcesu na polu bitwy. A to oznaczać może tylko jedno – negocjacje kończące wojnę nie będą odbywały się na warunkach Rosji, która będzie musiała zaakceptować porażkę. Jednym z poważniejszych źródeł tej porażki byłaby w tej konstrukcji dostawa niemieckich Leopardów, polityczna zgoda Berlina na taki krok i budowa koalicji na rzecz transferu czołgów. W oczywisty sposób tego rodzaju posunięcie wpłynęłoby na przyszłe, już po wojnie, relacje Niemiec z Rosją. Trudno byłoby mówić o powrocie do modelu business as usual, sankcje nałożone na Rosję, o czym otwarcie mówią przedstawiciele amerykańskiej elity strategicznej, zostałyby utrzymane przez lata. Niemcy musiałyby w takiej sytuacji zmienić w sposób trwały i nieodwracalny swe źródła zaopatrzenia w surowce energetyczne, co nie tylko zmniejszy konkurencyjność ich gospodarki, ale zwiększy uzależnienie polityczne i ekonomiczne od Waszyngtonu. Tak długo jak społeczeństwo niemieckie odrzuca powrót do energetyki atomowej, import energii może mieć miejsce albo ze Stanów Zjednoczonych, co oznacza transfer bogactwa z Niemiec do Ameryki, albo z innych kierunków, w tym z Bliskiego Wschodu, ale w tym regionie świata Berlin byłby politycznie uzależniony od Waszyngtonu. Zaryzykuję zatem tezę, że to właśnie myśląc o sytuacji powojennej Niemcy nie chcą, aby Rosja została pobita, bo per saldo rykoszetem uderzy to w ich gospodarkę. Ale nie tylko to. Rosja, która przegrywa wojnę i nie następują tam autentyczne, prodemokratyczne zmiany, a na to nikt chyba dziś nie stawia, jest państwem dążącym do rewanżu. To zaś oznacza, że zagrożenie z tego kierunku staje się w polityce europejskiej czynnikiem stałym, co z niemieckiej perspektywy oznacza, że podmyciu ulega drugi filar ich gospodarczej potęgi – bezpieczeństwo za free. W nowych realiach czcze deklaracje nie zastąpią realnej polityki, trzeba będzie realnie zacząć wydawać więcej na siły zbrojne, choćby tak jak Japonia, która w tym roku o 25 proc. podnosi swój budżet wojskowy. Niemcy mają świadomość, że w tych kwestiach już nie staną na czele Europy, punkt ciężkości w sprawach bezpieczeństwa przemieścił się na Wschód, ich wiarygodność sojusznicza leży w gruzach. Te już zachodzące zmiany będą miały swoje istotne konsekwencje. Po pierwsze trzeba będzie wydawać na wojsko więcej. Po drugie nowa architektura bezpieczeństwa będzie budowana przez Amerykanów, oni będą mieli w tych kwestiach decydujące słowo. Niemcy zostaną w gruncie rzeczy sprowadzeni do roli płatnika i podwykonawcy, co jest znaczącym regresem w porównaniu do dnia dzisiejszego.
Zaostrzenie rywalizacji USA z Chinami uderza pośrednio w Niemcy
I wreszcie trzeci fundament ich rozwoju – eksport. Obecnie z perspektywy Berlina rynek amerykański jest tak samo istotny jak chiński. Tylko, że realną perspektywą jest utrata tego ostatniego, a nie uzyskanie niczego w Stanach Zjednoczonych. Biden prowadzi politykę protekcjonistyczną, wspierania amerykańskiego sektora przemysłowego, co zresztą już zaowocowało tarciami na tym tle z Unią Europejską. Ale jednocześnie wzmocnienie pozycji Stanów Zjednoczonych w atlantyckim układzie sojuszniczym oznacza, że wzmocnieniu ulegną sygnały, które już płyną z Waszyngtonu, iż Berlin zbyt uzależnia się od Chin i pora na rozsądny decoupling, wkomponowanie niemieckiej polityki eksportowej w amerykańską politykę blokowania rozwoju Państwa Środka. Zaostrzenie rywalizacji Stanów Zjednoczonych z Chinami uderza pośrednio w Niemcy. To dlatego Scholz pojechał do Pekinu, spotykał się z Xi Jinpingiem i sformułował wespół z nim jeden ważny komunikat – konflikt nie jest nieuchronny. Ale aby tak się stało, Rosja nie może być rzucona na kolana, a pozycja Stanów Zjednoczonych w sojuszu atlantyckim nie może wrócić do modelu czasów zimnej wojny. Jeśli bowiem slogan Joe Bidena, który po tym jak został prezydentem deklarował, że America is back, ma oznaczać powrót do starego modelu, to jego reaktywacja oznacza utratę pozycji Niemiec i konkurencyjności niemieckiej gospodarki. Nic zatem dziwnego, że Berlin tego nie chce i z jednej strony uchyla się od odważniejszych posunięć, a z drugiej chce symetrycznych ruchów Amerykanów, apelując aby oni wysłali swoje Abramsy. Gdyby tak się stało, to ewentualne zwycięstwo Ukrainy w wojnie z Rosją byłoby bardziej politycznie wynikiem zabiegów Amerykanów, Niemcy staliby się trochę widzem. Rosyjskie elity i tak mają przekonanie, że wszystkie sznurki pociągają w Waszyngtonie, zatem przegrana wojna całą złość na to, co nastąpi po jej zakończeniu, „przekierowywałaby” w stronę Stanów Zjednoczonych. To ograniczałoby swobodę manewru Ameryki, a zwiększało Niemiec. Zarówno wobec przyszłej Rosji jak i w relacjach atlantyckich, które stawałyby się bardziej partnerskie. Niemcy dodatkowo mogłyby wykorzystać swój największy atut, czyli pieniądze, a precyzyjnie rzecz ujmując kontrolę polityczną nad Unią Europejską i zdolność tej ostatniej do zadłużenia się. Nakłady, i to niemałe, będą potrzebne na odbudowę Ukrainy, a Ameryka, w której dług publiczny jest coraz większym problemem, nie przejawia apetytu na ponoszenie głównych ciężarów tego procesu. Wszystko to razem wzięte oznacza, że ze względu na fundamentalne interesy strukturalne, oraz ze względu na pozycjonowanie się wobec Stanów Zjednoczonych, ale również Rosji i Chin, Berlin zapewne szczerze chciałby aby Putin tej wojny nie wygrał, ale równie dużym zagrożeniem dla niemieckich interesów jest perspektywa przegranej Rosji. I dlatego niemiecka elita nie spieszy się do odgrywania roli, tak długo jak mówimy o fazie wojny, a nie rokowań, lidera Europy w koalicji, która wspierając Ukrainę pokona Rosję.
Interes amerykański
Interes amerykański jest zupełnie inny. Waszyngton chciałby nowych relacji atlantyckich, podporządkowanych idei odbudowy technologicznej i przemysłowej potęgi Stanów Zjednoczonych. Chce też przygotowywać się do poważnego starcia z Pekinem, co nie musi oznaczać wojny, ale właśnie po to, aby perspektywę wojny oddalić, musi dziś oznaczać hamowanie chińskiego rozwoju, przez odcięcie Państwa Środka od dostępu do technologii wrażliwych. Amerykanie chcą też mieć swobodę manewru politycznego wobec Rosji. Warto zwrócić uwagę w tym kontekście na wczorajszą wypowiedź Dmytro Kułeby, ukraińskiego ministra spraw zagranicznych. Powiedział on, zwróćmy na to uwagę, że „Zachód do tej pory blokuje dostawy dwóch najważniejszych rodzajów broni – rakiet dalekiego zasięgu i myśliwców”. Dodał też, że Kijów doprowadził już do zniesienia „wszystkich innych blokad”. Nie wspomniał o czołgach, bo z ukraińskiej perspektywy dostawa Leopardów i innych modeli jest już bardziej kwestią techniczną niźli polityczną. Jak zauważył ukraiński minister jest tylko kwestią czasu, kiedy te ostatnie bariery zostaną zdemontowane.
Mamy w tym wypadku do czynienia z czytelnym i zrozumiałym sygnalizowaniem ukraińskiego interesu strategicznego, którego celem jest uzyskanie większej swobody działania i wpływu na przebieg wojny, jej cele polityczne i warunki negocjacji. Jeśli istnieją blokady w zakresie dostaw sprzętu, to siłą rzeczy suwerenność Kijowa jest ograniczona bo, co oczywiste, musi się on liczyć ze zdaniem sojuszników. To dlatego Biden nie chce dostarczyć rakiet o zasięgu umożliwiającym rażenie celów głęboko na rosyjskich tyłach, nie mówiąc już o myśliwcach. Gdyby i ta bariera padła, to Waszyngton straciłby pole manewru, przede wszystkim w swej polityce wobec Rosji, a tego, niezależnie od perspektywy eskalacji wojny, Biden nie chce. Nie chce też eskalacji, a Ukraina przeciwnie, może nią być zainteresowana, bo w efekcie Kijowowi mogłoby się udać wciągnięcie NATO do wojny z Rosją, co znakomicie zwiększa szanse na zwycięstwo.
Cele Polski
Trzeba też kilka słów napisać o polskim interesie strategicznym, bo często refleksję na ten temat zastępuje się u nas mówieniem o tym, że jesteśmy zainteresowani zwycięstwem Kijowa. To prawda, ale „parametry” tego zwycięstwa są już kwestią otwartą. Z oczywistych względów elitom i społeczeństwu ukraińskiemu może i powinno zależeć np. na odzyskaniu dostępu do Morza Azowskiego, a z naszej perspektywy nie jest to sprawa kluczowa. Znacznie ważniejsze jest zakończenie wojny na warunkach Zachodu, a tego nie uda się osiągnąć bez zbudowania nowej architektury bezpieczeństwa, obejmującej Ukrainę i Europę Środkową. Kwestie przebiegu granicy w Donbasie są z naszej perspektywy sprawą drugorzędną. Tylko, że nie uda się zbudować nowych relacji sił, doprowadzić do konsolidacji wokół kwestii bezpieczeństwa państw Europy Środkowo-Wschodniej (docelowo idealnie z udziałem Białorusi), jeśli nie uzyskamy zwiększenia zaangażowania Ameryki, a tego z kolei się nie osiągnie bez zmiany dotychczasowego modelu relacji atlantyckich. To powoduje, że premier Morawiecki mówi dziennikowi „The Wall Street Journal”, że Polska jest gotowa dostarczyć Ukrainie Leopardy niezależnie od tego, czy Berlin się na to zgodzi, czy nie. Dlaczego? Bo to przyspiesza zmianę w relacjach atlantyckich, może przyspieszyć przesilenie na linii Berlin – Waszyngton i Europa Środkowa (nie zapominając o Skandynawach) i spowodować wzrost znaczenia Wschodu, automatycznie w związku z tym również Polski, bo bez nas nie ma obrony wschodniej flanki. Z tego tez względu my jesteśmy zainteresowani możliwie dolegliwą klęską Moskwy, a Berlin już nie aż tak bardzo i my chcemy aby kwestie bezpieczeństwa, obecności wojskowej, stały się w nadchodzących dziesięcioleciach podstawą relacji atlantyckich, czego też Berlin nie chce. Z oczywistych względów jesteśmy zwolennikami wyparcia Rosji z Europy, czego znów nie chcą Niemcy licząc nadal na tanie rosyjskie surowce energetyczne. Innymi słowy nasze strukturalne interesy są w głębokim i nieprzezwyciężalnym konflikcie z interesami Niemiec. A co jeśli chodzi o Amerykę? Tutaj też są różnice, bo my chcemy „wciągnięcia” Stanów Zjednoczonych, zarówno militarnego jak i przede wszystkim gospodarczego w nasz region, a amerykańskie elity, póki co nie o takim modelu myślą. Oni chcieliby formatu offshore balancing, w którym stawaliby się czynnikiem decydującym o równowadze sił w naszym regionie, ale już niekoniecznie ponosili zasadnicze ciężary z tym systemem związane. To różni obecną sytuację od realiów powojennych. Wówczas Amerykanie formatując Plan Marshalla byli gotowi finansować odbudowę pozycji sojuszniczej Europy, teraz chcą na tym raczej zarobić i wzmocnić swą pozycję polityczna. Płacić mieliby Niemcy i szerzej cała Unia Europejska. I to też jeden z przejawów nieprzezwyciężonych różnic interesów. Niektóre z nich trzeba będzie uzgodnić, budując akceptowalne kompromisy, niektórych uzgodnić się nie da, co oznacza, że w procesie budowy nowych relacji atlantyckich trzeba będzie też łamać dotychczasową linię strategiczną państw ważnych. Kandydatem są tu Niemcy, stąd ich twardy opór, ale kto ostatecznie przeforsuje swoją wizję relacji sojuszniczych nie jest jeszcze przesądzone. Dlatego żyjemy w czasach przełomu.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/630936-spor-o-leopardy-ujawnil-jak-rozne-sa-interesy-panstw-zachodu