Dmytro Kułeba, ukraiński minister spraw zagranicznych powiedział w wywiadzie dla Tagesshau, iż jest przekonany, że „prędzej czy później Niemcy przekażą Leopardy 2 Ukrainie. W przypadku polityki wspierania sprzętem wojskowym Ukrainy zawsze, zauważył, mamy do czynienia z podobnym schematem – „najpierw mówią „nie” – argumentował - potem zaciekle bronią swojej decyzji, by w końcu powiedzieć ‘tak’”.
Specjaliści wojskowi są też zdania, że w gruncie rzeczy po tym jak Berlin zgodził się na przekazanie Kijowowi systemów przeciwlotniczych Gepard, argumenty używane przez Berlin jeśli chodzi o Leopardy 2 również tracą na znaczeniu. Przede wszystkim z tego powodu, że Gepardy zbudowane są na zmodernizowanym i unowocześnionym podwoziu Leoparda 1, co do pewnego stopnia powoduje, iż sugestie, że najnowsza technika wojskowa państw NATO mogłaby trafić w ręce Rosjan jeśli czołgi zostałyby przekazane Ukrainie tracą swoją siłę. Tym bardziej, że Brytyjczycy potwierdzili decyzję o przekazaniu swoich Challengerów, co w oczywisty sposób ma być odpowiedzią, jak dowodzi Politico na formułowane przez Berlin stanowisko, iż Niemcy „nie chcą być pierwsi” a także dopuszczają przekazanie czołgów w ramach większej koalicji. Wczorajszy „Die Zeit” przynosi też wypowiedź Roberta Habecka ministra przemysłu z partii Zielonych, który komentując deklaracje prezydenta Dudy powiedział, że „Niemcy nie powinny stać na drodze gdy inne kraje podejmują decyzje o wspieraniu Ukrainy” dodając przy tym, co intrygujące „nawet jeśli Niemcy podejmą inna decyzję.” Z tej wypowiedzi jasno wynika, że w Berlinie decyzja jeszcze nie została w sprawie Leopardów podjęta, mają miejsce podziały i różnice zdań, a cała kwestia jest w oczywisty sposób polityczna. Przy czym nie chodzi chyba w tym wypadku o politykę Niemiec i Europy wobec Rosji, a raczej o relacje atlantyckie i próbę sił między Scholzem a Bidenem. Tego rodzaju interpretację sugeruje politico.eu przytaczając wypowiedź niemieckiego kanclerza na jednym z przedwyborczych spotkań, w których ten uczestniczył. Miał on dosłownie powiedzieć, że kwestia dostaw niemieckich Leopardów 2 na Ukrainę musi być podjęta „wraz z przyjaciółmi i sojusznikami, a zwłaszcza z naszym partnerem transatlantyckim, ze Stanami Zjednoczonymi Ameryki”. Portal powołując się na informacje pochodzące od dwóch anonimowych przedstawicieli urzędu kanclerskiego dowodzi też, że Scholz przywiązuje szczególną wagę do stanowiska Joe Bidena i czeka na rozmowę na linii Waszyngton – Berlin.
Powrót do współpracy z Rosją?
W Polsce mamy skłonność interpretować postawę niemieckiego rządu w kategoriach „nieuleczalnej” skłonności do kooperowania z Moskwą. W świetle rozpowszechnionego przekonania Berlin robi, co może aby opóźnić wsparcie wojskowe Ukrainy na większą skalę, dlatego, że nadal poważnie myśli, iż powrót do jakiejś formuły współistnienia z Federacją Rosyjską jest możliwy. Wydaje się jednak, że sprawa jest poważniejsza. Otóż nie odrzucając powyższej linii interpretacyjnej warto zauważyć, że Berlinowi chodzić może w tej rozgrywce również o coś więcej. Scholzowi tak zależy na rozmowie z Bidenem, bo podobnie jak to było w przypadku dostaw transporterów opancerzonych Marder i Bradley, i w tym wypadku może osiągnąć efekt amerykańsko – niemieckiej symetrii. Niemcy od długiego już czasu w kwestii dostaw na Ukrainę podlegają presji mniejszych państw europejskich, w rodzaju Polski, Bałtów czy Skandynawów. Robią co mogą aby się tej presji oprzeć, ale realizują dostawy po tym jak ustalenia zapadają na linii Waszyngton – Berlin. Jest to czytelny komunikat – jedyną realistyczną opcją aby zmienić nastawienie obecnego rządu Niemiec są ustalenia z Waszyngtonem i pójście drogą symetryczną, tzn. dostawom niemieckim powinny towarzyszyć porównywalne co do jakości dostawy amerykańskie. Mniej liczy się stanowisko Warszawy czy nawet Londynu, jak to ma miejsce w przypadku rozmów na temat dostaw ciężkich czołgów. A zatem, metodą faktów dokonanych, przez przyjęcie pewnej praktyki działania, Scholz dąży do potwierdzenia specjalnych relacji niemiecko – amerykańskich i w gruncie rzeczy prymatu Berlina na kontynencie europejskim. Jeśli Ameryka chce wpływać na zmianę polityki Niemiec w pożądanym przez siebie kierunku, sygnalizuje Scholz, to nie metodą presji za pośrednictwem mniejszych państw kontynentalnych, ale w rezultacie bezpośrednich uzgodnień. Politycznie o to właśnie toczy się gra i niemieckie elity, jak sądzę, mają pełną świadomość stawki. Jeśliby bowiem koalicja państw wspierających Ukrainę osiągała stawiany sobie cel, tzn. zmianę polityki Berlina, nie angażując w to Waszyngtonu, to mielibyśmy do czynienia ze zmianą układu w Europie, odejściem od dominacji Niemiec na rzecz bardziej partnerskich relacji. Politycy amerykańscy stanęliby też w obliczu niebezpiecznej z punktu widzenia Berlina pokusy. Jeśli bowiem można uzyskać to czego chcą wywierając presją na Berlin za pośrednictwem państw trzecich, to co w przyszłości stać może na przeszkodzie odwołania się do podobnych narzędzi w miejsce toczenia trudnych rozmów z Niemcami i konieczności, co dość oczywiste, uwzględniania w ogólnym „planie gry Zachodu” również interesów strategicznych Berlina? Mniejsze państwa w rodzaju Polski, ale też i Francji, są zainteresowane zmianą europejskiego układu sił, dlatego presja na Niemcy narasta. Amerykanie nie angażują po żadnej z umownych stron batalii, uważnie przyglądając się kto przeważy. Z ich perspektywy mniej liczy się walka o dominację w Europie kontynentalnej, a bardziej spójność i sprawność całego systemu. Tak długo jak realizują oni swoje cele geostrategiczne tak długo nie wywierają silnej presji na Berlin, bo i nie ma takiej potrzeby.
Warto w tym kontekście zauważyć, że przywołana przeze mnie interpretacja niemieckiej polityki nie unieważnia pierwszej linii rozumowania wskazującej na to, iż Berlin nie zarzucił ostatecznie myśli o ewentualnym, już po wojnie, co oznacza porozumienie na nowych warunkach, „dogadaniu” się z Rosją. Nie unieważnia a nawet umacnia. Trudno bowiem będzie Europie po wojnie myśleć o wznowieniu dialogu z Moskwą jeśli Berlin nie narzuci Wspólnocie Europejskiej swojej linii w kwestiach polityki zagranicznej. To również z tego powodu Scholz domaga się zniesienia zasady jednomyślności w tym obszarze, myśli bowiem już o czasach powojennych.
W tym niemieckim „planie gry” są jednak przynajmniej dwie słabe strony na które warto zwrócić uwagę. O pierwszym zjawisku, które można byłoby określić mianem przyspieszonej erozji niemieckiego autorytetu w Europie pisze na łamach IP Quarterly Stefanie Babst, niemiecka specjalistka ds. międzynarodowych, członkini kolegium doradczego DGAP, głównego niemieckiego think tanku strategicznego. Otóż jej zdaniem jednym z głównych elementów spajających niemiecką klasę polityczną, zarówno dzisiejszą koalicję rządzącą jak i opozycję, jest silnie zakorzenione przekonanie, że Niemcy muszą przewodzić Europie. Jak argumentuje „Niemcy chcą przewodzić. Chcą przejąć „przywódczą rolę w Europie”. Politycy z Socjaldemokracji Scholza (SPD) nadal akcentują to twierdzenie – na przykład przewodniczący SPD Lars Klingbeil. Albo rzecznik SPD ds. polityki zagranicznej Nils Schmid, który uważa, że Niemcy nie mogą wybierać, czy chcą być wiodącą potęgą w Europie, czy nie. Niemcy, zdaniem Schmida, przyjęły już tę rolę”. Podobnie zresztą myślą przedstawiciele Chadecji. A to oznacza, dowodzi Babst, że obecna polityka Berlina ogniskuje się wokół tej właśnie kwestii. Ale „rzeczywistość jest taka – argumentuje - że nasi sojusznicy nie chcą doświadczyć niemieckiego przywództwa. Ani w Warszawie, ani w Londynie, ani w Ankarze, ani w Rydze, ani w Wilnie, ani w Tallinie, nie mówiąc już o Paryżu”. Jest tak przede wszystkim, w opinii niemieckiej ekspert, dlatego, że Niemcy myśląc o przywództwie raczej spoglądają w przeszłość, kiedy w innym układzie sił, wielkość niemieckiej gospodarki i sprawność w zakresie soft power, dawały Berlinowi niekwestionowane atuty polityczne. Tylko, że w wyniku agresji Rosji Putina na Ukrainę europejska rzeczywistość uległa daleko idącej transformacji, czego zdają się nie rozumieć w Berlinie. Ten brak zrozumienia, że nadeszły nowe czasu powoduje, iż niemiecka polityka w kwestii dziś zasadniczej, a jest nią stosunek do Rosji, jest w sposób oczywisty obecnie anachroniczna. Dowodem na to jest właśnie bolesny brak autorefleksji na temat skutków niemieckiej polityki wschodniej ostatnich 50 lat, ale nie tylko to, bo jak argumentuje Babst nowe czasy i nowe zagrożenia wymuszają nie tylko zmianę priorytetów (dziś w Europie winno nim być powstrzymywanie Rosji) ale również zmianę narzędzi. Zaczyna się liczyć siła wojskowa, a w tym obszarze rząd Scholza, mimo daleko idących deklaracji na początku wojny robi niewiele. A zatem dziś rząd w Berlinie w sposób oczywisty dla większości Europejczyków uchyla się odpowiedzi na najważniejsze pytanie – co zrobić aby w przyszłości nie dopuścić do kolejnej agresji Rosji. Ta absencja oznacza zaś, że Berlin nie wytycza szlaków, nie idzie na czele zmian i nie mobilizuje całej wspólnoty. A na tym, zdaniem niemieckiej ekspert, polega przywództwo. Niemiecki rząd uporczywie dążąc do powrotu „starych dobrych czasów” nie tylko udowadnia, iż niewiele rozumie z tego co się dzieje bo one już nie wrócą ale uporczywie uchyla się od odgrywania roli przywódczej na kontynencie. Wielkość gospodarki niewiele tu zmieni, bo trzeba mieć jeszcze wizję i wolę przywództwa, która odpowiada powszechnym odczuciom i może rozwiązać odczuwane problemy. A rząd w Berlinie takiej wizji dziś nie ma. Jak argumentuje Babst, Berlin mógłby stać się przywódcą kontynentu europejskiego, jeśli stanąłby na czele polityki powstrzymywania Putina. A to oznacza konieczność skokowego wzrostu wsparcia wojskowego dla Ukrainy, tak aby Rosjanie zostali wyparci z jej terytorium.
Przywództwo przez dawanie przykładu? — pyta w konkluzji swego wystąpienia niemiecka ekspert. Nie, niemiecki rząd „sygnalizacji świetlnej” z pewnością nie mieści się w tej kategorii. Jego autorytarni przeciwnicy mogą być zadowoleni. Polityka zagraniczna Niemiec pozostaje przewidywalna. Kontynuuje jazdę ze zgaszonymi światłami postojowymi, a nie z długimi. Nadal chowa się za innymi i wydaje się, że nie ma politycznej wytrwałości, aby samodzielnie opracować wizję. Jeśli rząd w Berlinie naprawdę chce objąć przywództwo w Europie, powinien zacząć od zadania sobie bolesnego, ale przydatnego pytania: dlaczego ktoś miałby chcieć być przez nas prowadzony?
I to jest pierwsza, podstawowa słabość obecnej niemieckiej rozgrywki o przywództwo – Berlin nie dostrzega tego, że sytuacja się zmieniła i niezależnie od wielkości i znaczenia gospodarki Niemiec wydaje się, iż „pociąg już odjechał” bo obecnie mało kto w Europie zaakceptuje ich bezwarunkowe przywództwo. Nota bene w świetle ostatnich porażek (Nord Stream 1 i 2 i energetyczne uzależnienie od Rosji) zdanie się na polityczną wyobraźnię i dalekowzroczność niemieckich elit mogłoby być wręcz niebezpieczne.
Berlin jako główny rozgrywający
Inne zagrożenie sygnalizują w portalu National Interest James Jay Carafano Dan Negrea, eksperci konserwatywnej Heritage Foundation. Ich zdaniem najlepszym rozwiązaniem rysujących problemów i wyzwań strategicznych byłoby przyjęcie przez Niemcy roli głównego rozgrywającego interesów Zachodu w Europie. Chodzi oczywiście o ujęcie modelowe, a nie opis mających miejsce rzeczywistych trendów.
Bezpieczna i stabilna Europa leży w żywotnym interesie Ameryki. Stany Zjednoczone mogą równie dobrze promować silniejszą Europę bez Niemiec, zwłaszcza że Rosja jest osłabiona, a Chiny są postrzegane przez wielu jako podejrzany partner. Stany Zjednoczone mogłyby zbudować własną sieć stosunków dwustronnych w Europie Północnej, Środkowej i Południowej. Ale zmarginalizowane Niemcy nie leżą w interesie Ameryki. Zadanie dalszego budowania Europy jako siły eurazjatyckiej mogłoby się odbyć znacznie szybciej i pewniej, gdyby Niemcy były wiarygodnym partnerem dla Stanów Zjednoczonych
— argumentują.
Ich zdaniem potencjalnie groźna z punktu widzenia strategicznych interesów Stanów Zjednoczonych byłaby próba izolowania Niemiec. Europa poruszająca się, w obliczu wyzwania rzuconego przez Rosję, w dwóch prędkościach a w związku z tym podzielona byłaby nie tylko słabsza, co oznaczałoby konieczność większego zaangażowania się Ameryki, ale również byłaby kontynentem, który mógłby zostać „rozegrany” przez inne niźli Stany Zjednoczone mocarstwa. A to oznacza, że utrzymanie jedności jest podstawowym wymogiem amerykańskiej polityki. Oczywiście jeśli cała maszyna sojusznicza działa. To znaczy jeśli Niemcy i inne państwa europejskie zwiększają wydatki na swoje bezpieczeństwo i docelowo rozbudowują własne siły zbrojne do takiego potencjału, który Stanom Zjednoczonym pozwoliłby skoncentrować się na głównym, chińskim wyzwaniu, co w odniesieni u do naszego kontynentu oznaczałoby przejście do polityki offshore balancing, czyli wpływania na równowagę sił a nie dźwigania ciężarów zapewnienia bezpieczeństwa. Taki system byłby ideałem, ale co zrobić jeśli okazuje się, że zapowiedziane przez Scholza w jego przemówieniu Zeitenwende zmiany nie następują i „Niemcy wracają do swojej strefy komfortu” czyli starego modelu uprawiania polityki zagranicznej?
Wydaje się, że Niemcy wracają do bardziej zrelaksowanego podejścia do kwestii bezpieczeństwa narodowego. Zdają się pocieszać myślą, że siły zbrojne Ukrainy zablokowały inwazję Rosji, zdegradowały jej potencjał wojskowy i ujawniły poważne słabości rosyjskiego sprzętu, przywództwa, taktyki i szkolenia. Niemcy wychodzą z założenia, że Europa Wschodnia zapewnia im głębię strategiczną i że nigdy nie musieliby samotnie stawić czoła rosyjskiej agresji. Co krytyczne, Berlin wydaje się być uspokojony solidnym wsparciem Stanów Zjednoczonych i NATO dla Ukrainy i liczy, że sojusznicy zrobią jeszcze więcej w przypadku ataku na traktatowego Niemcy
— alarmują Carafano i Negrea
Amerykańscy eksperci określają tego rodzaju kalkulację strategiczną, która zaczyna ich zdaniem przeważać w myśleniu niemieckich elit mianem „krótkowzrocznej” i przestrzegają, że może nastąpić moment w którym Ameryka zostanie zmuszona w wyniku rozwoju wydarzeń do skoncentrowania swoich wysiłków na Azji. Jeśli Europa będzie wojskowo do tego nieprzygotowana, a należy też pamiętać, że nawet osłabiona w poważnym stopniu Rosja nadal pozostanie mocarstwem nuklearnym, to może być źle. Ta niemiecka kalkulacja strategiczna jest krótkowzroczna również dlatego, że nie zakłada konieczności opracowania „planu B” czyli znalezienia odpowiedzi jak działać, jeśli Amerykanie będą pochłonięci sprawami azjatyckimi. Podobnie jak Babst, Carafano i Negrea uważają, że Niemcy powinny, dobrze odczytując zagrożenia i działając we własnym interesie, zwrócić się na Wschód. Wziąć udział w odbudowie Ukrainy, zaangażować gospodarczo w umocnienie Inicjatywy Trójmorza, aktywnie działać na rzecz wzmocnienia europejskiego potencjału obronnego. Tak rozumiane Zeitenwende zostanie wsparte przez Stany Zjednoczone bo leży również w amerykańskim interesie. Ale kwestia czy tak się stanie jest otwarta. Amerykańscy eksperci kończą swe wystąpienie stawiając pytanie:
Niemcy mają szansę być liderem w Europie i NATO dla dobra swojego narodu i sojuszników. Czy wykorzystają ten moment?
Sprawa nie jest oczywiście przesądzona, ale wystąpienie amerykańskich ekspertów zwraca naszą uwagę na jeszcze jedną kwestię. Otóż, jeśli w interesie amerykańskiego systemu sojuszniczego jest, ujmując to lapidarnie, przewodnia rola Niemiec w Europie, a z kolei Berlin najwyraźniej zabiega o uzyskanie tego rodzaju pozycji, to dlaczego obserwujemy spór, a Niemcy najwyraźniej nie chcą aktywniej działać? Jedyną logiczną odpowiedzią na tak postawienie pytanie wydaje się być teza w świetle której amerykańsko – niemiecki spór nie dotyczy wcale pozycji Berlina w systemie sojuszniczym. Raczej dotyczy dwóch kwestii – niemieckiego przywództwa w Europie i uznanie niemieckich interesów strategicznych, które nie muszą być tożsame z amerykańskimi. I to powoduje, że zarówno część państw europejskich kwestionuje pozycję Niemiec jako lidera kontynentu, jak i Waszyngton, póki co, woli podążać trudniejsza drogą, wywierania wielostronnej presji na Berlin, po to aby ten zmienił swoją politykę.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/630009-perspektywy-przywodczej-roli-niemiec-w-europie