Dzisiejsza wizyta w Mińsku Władimira Putina, któremu zresztą towarzyszy delegacja w mocnym składzie, bo do białoruskiej stolicy przybył też Sergiej Szojgu i Sergiej Ławrow, jest powodem spekulacji na temat jej celu i politycznych konsekwencji. Tego rodzaju rozważania są zrozumiałe, tym bardziej w obliczu faktu, że ostatnia wizyta prezydenta Rosji na Białorusi miała miejsce w 2019 roku, a w ostatnich dniach mamy do czynienia ze znaczącym wzrostem aktywności dyplomatyczno – wojskowej na linii Moskwa-Mińsk. Warto zatem, szukając odpowiedzi na pytanie co spowodowało, że akurat teraz Putin pofatygował się do Łukaszenki, rozważyć kilka kwestii i scenariuszy, bo przecież liczne w ostatnich latach spotkania tych dwóch polityków zawsze odbywały się w Rosji.
Wspólna ofensywa przeciw Ukrainie?
Najczęściej mówiąc o powodach spotkania wspomina się o przygotowywanej wspólnej akcji wojskowej, kolejnej ofensywie, przeciw Ukrainie. Analitycy amerykańskiego Institute for a Study of War w ostatnim swoim biuletynie formułują tezę, że w chodzić może o wspólne planowanie kolejnej operacji wojskowej. Podobne poglądy wygłaszał w ostatnich dniach dowódca ukraińskich wojsk operacyjnych generał Serhij Najew, zdaniem którego ostatnia całodzienna narada Putina z wojskowymi poświęcona była właśnie przygotowaniu kolejnej, dużej ofensywy wymierzonej w Ukrainę, w której Białoruś ma odegrać znaczącą rolę. O zagrożeniu kolejnym atakiem z tego kierunku mówił też ostatnio w wywiadzie dla The Economist generał Załużny a także publicznie przestrzegał przed takim scenariuszem minister Ołeksand Reznikow. Sprawa nie jest bagatelna, bo jak donosi ukraiński portal ArmiaInform z generałem Najewem rozmawiał kilka dni temu, z naszej inicjatywy, dowódca naszych wojsk operacyjnych generał Piotrowski, najwyraźniej zaniepokojony sytuacją na ukraińsko-białoruskiej granicy. Obserwatorzy podkreślają przy tym, że już w październiku Łukasznka mówił o utworzeniu, razem z Rosjanami, wspólnego zgrupowania wojskowego. W jego skład miała wejść cała białoruska armia i ok. 10 do 15 tys. żołnierzy rosyjskich, co oznacza, że traktowane łącznie te siły liczyłyby od 80 do 85 tysięcy. Czy jest to jednak wystarczający potencjał aby myśleć o kolejnej, tym razem skutecznej, ofensywie na Ukrainę? Wydaje się, że zdecydowanie nie i jest tak co najmniej z kilku powodów. Nawet jeśli nie zwrócimy uwagi na to, że w ostatnim czasie sprzęt wojskowy wyjeżdża z Białorusi a nie jest tam dyslokowany, to póki co, przedwcześnie mówić o przygotowaniach do kolejnej inwazji. Po pierwsze w obecnych realiach znika element zaskoczenia, który udało się Rosjanom osiągnąć na początku wojny. Przymnijmy, że brytyjski think tank strategiczny RUSI szacował przewagę rosyjską na kierunku kijowskim w pierwszych dniach wojny (po prawej stronie Dniepru) osiągniętą właśnie w wyniku zaskoczenia na poziomie 12 do 1 na korzyść Moskali. Teraz takiego ryzyka nie ma, strona ukraińska zbudowała cały system obrony, podejścia zostały zaminowane, mosty i przeprawy zniszczone i nadal na północnej granicy utrzymuje znaczny potencjał wojskowy. Na samym Wołyniu jest to, jak wynika z ostatnich informacji tylko na tym jednym kierunku 15 tysięczny korpus, co oznacza, że Rosjanie musieliby rzucić przeciw nim siły, którymi dziś na Białorusi nie dysponują, liczące ok. 80 tys. żołnierzy. A i tak ich szanse na przełamanie, zważywszy na geografię ewentualnego pola boju, są niewielkie. Dlaczego? Przede wszystkim z tego powodu, że na Wołyniu ruch będzie silnie skanalizowany – kluczowe są dwa kierunki – na linię Kowel – Sarny i następnie Włodzimierz Wołyński – Łuck – Równe. W miastach tych znajdują się ważne węzły komunikacyjne. Tylko, że Kowel leży ponad 70 km od granicy z Białorusią a Sarny 50 km, droga prowadzi przez teren lesisty i bagienny, co oznacza, że Rosjanie powtórzyliby „drogę przez mękę” jaka była ich udziałem na kierunku kijowskim, ale jeszcze w trudniejszych warunkach. Ale nawet gdyby udało im się zdobyć te dwa miasta, to do przecięcia znacznie ważniejszej linii zaopatrzeniowej, jaką jest trasa Lwów – Tarnopol – Chmielnicki – Winnica, mieliby jeszcze kolejne 160 km w linii prostej. Wydaje się zatem, że dziś i jeszcze zapewne dość długo Rosjanie nie posiadają, nawet gdyby teoretycznie założyć, że w nowej ofensywie weźmie udział cała armia białoruska, wystarczającego potencjału aby osiągnąć wartościowe z ich punktu widzenia cele operacyjne. Podobna sytuacja jest również na kierunku kijowskim i czernichowskim. Nie oznacza to oczywiście, że Moskale zarzucili myśl o kolejnej dużej ofensywie, ale raczej nie wcześnie niż za dwa miesiące, po tym jak być może zdołają zbudować odpowiednio silne zgrupowanie.
Uporządkowanie spraw formalnych
Niektórzy białoruscy eksperci, tacy jak Waler Karbalewicz są zdania, że obecna wizyta Putina nie ma na celu przygotowanie do wielkiej ofensywy z obszaru Białorusi, ale chodzi raczej o uporządkowanie spraw formalnych, czyli uzyskanie przez znajdujące się na Białorusi siły rosyjskie legalnego statusu. Jest to doraźnie zapewne mniej ambitny cel, ale z perspektywy wojskowego podporządkowania sobie Mińska nie jest to działanie niegodne uwagi i Moskwa może być zainteresowana skłonieniem Łukaszenki do dokonania kolejnego w tym zakresie kroku.
Gospodarka i skutki sankcji
Oficjalnie wizyta Putina związana jest z kwestiami gospodarczymi, które we wzajemnych relacjach mają coraz większe znaczenie, tym bardziej, że białoruska gospodarka w większym stopniu niż rosyjska, odczuwa skutki sankcji. W świetle oficjalnych danych za 11 miesięcy tego roku PKB zmniejszył się o 4,7 proc., czyli bardziej niż w przypadku gospodarki rosyjskiej. Rośnie też uzależnienie Mińska od Rosji, bo z oficjalnych danych wynika, że przez rosyjskie porty w 2021 i 2022 roku wyeksportowano 5 mln ton artykułów ropopochodnych produkowanych przez dwie białoruskie rafinerie, a ekspert nawozów odbywa się również głównie przez Rosję. Oznacza to, że Moskwa w sposób bezpośredni kontroluje białoruską gospodarkę, bo od subwencji transportowych, które udzieliła Łukaszence, zależy zarówno rentowność eksportu jak i, idąc dalej, perspektywa jego kontynuowania. Problemem Mińska jest wszakże to, że wsparcie ze strony Rosji nie wystarcza, sytuacja robi się coraz trudniejsza i perspektywy rozwojowe kraju stają się coraz bardziej mgliste. Dość powiedzieć, że białoruski sektor IT, przez lata będący wizytówką władz, skurczył się w ciągu ostatnich 12 miesięcy o 10 proc.
Sygnały Łukaszenki pod adresem Zachodu
Łukaszenka jest zatem, mimo oficjalnej twardej retoryki, niezadowolony z kierunku w którym rozwija się sytuacja, bo wygląda na to, że Rosja może albo wygrać wojnę albo ją przegrać, ale Białoruś, a on sam z pewnością, w każdym wariancie może znaleźć się na pozycji przegranego. To zaś spowodowało, że w ostatnim czasie białoruski dyktator wykonał kilka ruchów, które odczytane zostały jako wysłanie sygnału, pod adresem Zachodu, iż jest gotów do rozmów, a może nawet zakulisowe negocjacje już się rozpoczęły, i jego sojusz z Rosją nie jest wcale zbudowany na fundamentach z żelazobetonu.
Chodzi przede wszystkim o to kogo Łukaszenka powołał na następcę zmarłego w podejrzanych okolicznościach ministra spraw zagranicznych Ułodzimira Makieja. Po kilku dniach zwłoki funkcję szefa białoruskiego MSZ-u objął, uznawany za „klon” Makieja, Siarhiej Alejnik. To bardzo ciekawa postać. Cichy i nie rzucający się w oczy dyplomata, który sprawował funkcję białoruskiego ambasadora w Londynie i w Szwajcarii a w kraju kierował protokołem dyplomatyczny. Uchodzi za człowieka o podobnym, co Makiej, proeuropejskim nastawieniu, z pewnością ma kontakty, a jego nominacja świadczyć ma o tym, że Łukaszenka „nie zamyka sobie tej drogi”. Jest jeszcze jedna bardzo ciekawa informacja dotycząca Alejnika. Otóż od 20 lat jest on przedstawicielem Białorusi przy Stolicy Apostolskiej i Zakonie Maltańskim. Funkcję tę sprawował zarówno będąc ambasadorem w Londynie, jak i pracując w Mińsku. Nie ulega wątpliwości, że ma on dobrze rozbudowaną „na tym kierunku” sieć kontaktów i jeśli Makiej przed śmiercią odbył zagadkowe spotkanie z nuncjuszem Ante Joziciem, to nie można wykluczyć, iż Alejnik był w te kontakty zaangażowany. Obserwatorzy zauważyli też, że wśród państw Unii Europejskiej już od lata nie dyskutuje się rozszerzenia na Białoruś kolejnych nakładanych na Rosję sankcji. Ostatnie nałożono na Mińsk w czerwcu, a trzy ostatnie pakiety unijne dotyczyły wyłącznie Moskwy. Artem Schreibman, białoruski analityk jest zdania, iż mamy w tym wypadku do czynienia z wyraźnym sygnałem ze strony Brukseli, iż pojednanie z Mińskiem, oczywiście nie bezwarunkowe, jest możliwe. Co ciekawe, argumentuje on, że tego rodzaju stanowisko Brukseli jest wynikiem konsultacji z Kijowem, który nie jest wcale zainteresowany antagonizowaniem Białorusi, a wręcz przeciwnie widzi perspektywy osłabienia aliansu Łukaszenki i Putina. Opinię tę, paradoksalnie, potwierdza nie tylko to, że mimo wykorzystywania przez Rosję Białorusi w charakterze bazy wojskowej Ukraina nadal utrzymuje w Mińsku swojego ambasadora, ale również ostatnie wypowiedzi Oleksieja Arestowicza. Jak powiedział on rozmawiając w Markiem Fejginem strona ukraińska nie podejmie próby „odstrzelenia” Putina w czasie jego podróży do Mińska, mimo, że tego rodzaju działania były podejmowane już przez stosowne służby wobec np. Walerija Gierasimowa, szefa rosyjskiego Sztabu Generalnego, który cudem uszedł śmierci po tym jak w czasie jego wyjazdu do okupowanego wówczas przez Moskali Iziumu ukraińskimi rakietami trafiony został budynek w którym odbywał on narady. Zwracam jednak uwagę na to wystąpienie nie z powodu tego co w weekend napisał o próbie zgładzenia Gierasimowa amerykański The New York Times argumentując, że to Amerykanie starali się udaremnić, zresztą bezskutecznie, ukraińską operację wychodząc z założenia, iż byłby to, w razie powodzenia, krok eskalacyjny. Ważniejsze jest to co Arestowicz powiedział w kwestii Białorusi. Otóż zaznaczył on, że tego rodzaju uderzenie, nawet gdyby okazało się skutecznym, mogłoby wciągnąć Mińsk do wojny po rosyjskiej stronie, a w związku z tym z mając na względzie ukraińskie interesy, nie byłby to ruch pożądany. Ze słów tych jasno wynika, iż w Kijowie nadal panuje przekonanie, że Łukaszenka niekoniecznie chce angażować się w wojnę po stronie Putina i pole do politycznej gry jest otwarte.
Co ciekawe Schreibman dowodzi, że informację o pewnej otwartości ze strony Brukseli, Łukaszenka odpowiedział wysyłając dwa inne, ale świadczące o gotowości do rozpoczęcia dialogu, sygnały. Po pierwsze białoruski dyktator zmiękczył swoje stanowisko w kwestii tzw. lądowego korytarza dla wywozu ukraińskiego zboża, który miałby wieść przez Białoruś. Pierwotnie domagał się zgody na eksport nawozów przez litewską Kłajpedę, teraz swe oczekiwania formułuje znacznie łagodniej prosząc o to. W podobny sposób należy, w opinii Schreibmana, odczytywać nominację dla Alejnika. Jest to gest świadczący o „nie zatrzaskiwaniu drzwi” i sygnał, iż obecne trudności w relacjach Białoruś – Europa są być może tylko przejściowe i docelowo wcale takimi nie muszą być.
„To trudny, ale w zasadzie jedyny sojusznik”
To oczywiście tylko hipoteza, ale bardzo interesująca. Co więcej, znacznie lepiej uzasadniająca powody wizyty Putina w Mińsku. Planowanie operacji wojskowej jest ważną przyczyną, ale przed 24 lutego Władimir Władimirowicz nie poleciał do białoruskiej stolicy. Można oczywiście powiedzieć, że wówczas Rosjanie uważali, że z Ukrainą pójdzie im łatwo i szybko, nie było zatem potrzeby jechać, a teraz już wiedzą, iż wojna to nie jest przechadzka. I to prawda, ale równie ważnym powodem może być chęć naprawienia (wywarcia presji, zastraszenia) trzeszczących relacji Mińska z Moskwą. Może dlatego Dmitrij Drize, nieźle poinformowany komentator rosyjskiego Kommiersanta napisał komentując białoruską podróż Putina, że „Aleksander Łukaszenko to trudny, ale w zasadzie jedyny sojusznik” jakiego ma dziś Rosja i dlatego nie oglądając się na nic trzeba o niego dbać.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/626923-putin-u-lukaszenki-powody-wyjazdu-rosyjskiego-prezydenta