Aleksiej Arestowicz powiedział w wywiadzie, że Moskale mieli plany obrony Chersońszczyzny zupełnie odmienne od tego, co się stało. Chcieli się długo bronić, stopniowo ewakuując siły na lewy brzeg Dniepru, ale w pewnym momencie front „posypał się”. Przełomowe znaczenie miała detonacja na Moście Antonowskim, w wyniku której cześć przeprawy, co zresztą widać na opublikowanych już w internecie zdjęciach, zawaliła się. Do tej pory, w wyniku ostrzałów strony ukraińskiej, był on na tyle uszkodzony, że niemożliwe było przemieszczanie na drugi brzeg Dniepru ciężkiego sprzętu, ale piechurzy mogli przechodzić. W wyniku eksplozji i ta możliwość przestała istnieć. Co się stało?
Wycofywanie się rosyjskiej armii
Jego zdaniem najprawdopodobniej rakieta systemu HIMARS trafiła w rosyjską ciężarówkę wypełnioną amunicją, drugą opcją jest wybuch ładunków przygotowanych przez Rosjan, którzy chcieli wysadzić most po tym, jak ich oddziały opuszczą prawobrzeżną Ukrainę. Informacja o zniszczeniu jednej z ostatnich przepraw miała dotrzeć do żołnierzy na froncie, który w efekcie powstałej paniki, zaczął się szybko załamywać. Jedna z pierwszych „padła” Kisieliwka, 18 km od centrum Chersonia. Do miasta, jak podała strona ukraińska, wkroczyły siły operacji specjalnych, a zatem zdjęcia, które mogliśmy oglądać, przedstawiają wejście nie tyle głównych oddziałów, co szpicy. Równocześnie pojawiły się nagrania przedstawiające detonację na tamie w Nowej Kachowce. I ta przeprawa została zniszczona. Wydaje się zatem, że mamy do czynienia raczej nie z przypadkowymi eksplozjami, co raczej z potwierdzeniem tego, że Moskale wycofali się i zniszczyli, odchodząc, przeprawy. Wybuch w Nowej Kachowce nie był, tak można przynajmniej ocenić na podstawie nagrań, na tyle silny, aby mówić o katastrofie i całkowitym zniszczeniu tamy. Zniszczenia nie są wielkie, a to oznacza, że Rosjanie najprawdopodobniej ewakuowali, niemal w całości swe oddziały na lewy brzeg. Nie słychać wiele o pojmaniu do niewoli wielkiej liczby Moskali, pojawiają się jedynie sporadyczne informacje o przebieraniu się niedobitków w cywilną odzież. Opublikowano też zresztą zdjęcia, na podstawie których można zauważyć, że zniszczone zostały również inne mosty, w tym kolejowy w Chersoniu i przez rzekę Ingulec. Natalia Humeniuk, kierująca sztabem prasowym Zgrupowania Południe, powiedziała mediom, że Rosjanie porzucili sprzęt wojskowy, ale - na co warto zwrócić uwagę - „jest on rozproszony” i siły ukraińskie zbierają te pozostałości. Obszary, na które wkraczają Ukraińcy, są zaminowane, ustępujący Moskale poumieszczali tam wiele zmyślnych pułapek, czym nikt nie jest zaskoczony, ale to również potwierdza tezę, że przeprowadzili oni ewakuację w sposób sprawny i zorganizowany. Nie było paniki, nie było okrążenia. Tyle przynajmniej wiadomo dziś, co oczywiście nie zmienia faktu, że mamy do czynienia z wielkim sukcesem Ukrainy i kolejna, bolesną porażką Putina, ale wycofanie znaczących sił rosyjskich (mówiło się, że na Chersońszczyźnie było ich nawet 20 tys.) w sposób dość uporządkowany raczej nie świadczy o kaskadowym załamywaniu się linii Moskali. To oczywiście wpłynie na sytuację, tym bardziej, że dowodzący siłami ukraińskimi generał Aleksandr Tarnawski znany jest raczej z tego, iż w sposób metodyczny i drobiazgowy przygotowuje i planuje operacje a nie przeprowadza rajdów pościgowych za wycofującymi się Rosjanami.
Porażka czy klęska?
Ma to o tyle istotne znaczenie, że ze strategicznego punktu widzenia to, co się stało w ciągu kilku ostatnich dni, jest porażką, ale jeszcze nie klęską Rosjan. Pisząc o klęsce mam na myśli taką porażkę i utratę tak ważnych pozycji, że po tym jak to nastąpi, wiadomo jest, iż wojny się już nie wygra. Jurij Butusow, ukraiński dziennikarz i ekspert wojskowy, mówi - i zgadzam się z jego poglądem - że losy wojny w wymiarze strategicznym przesądzone zostaną na Zaporożu, a precyzyjnie rzecz ujmując, na linii Tokmak – Melitopol – Ugledar. Bitwa, która na tej linii winna się zacząć, jeśli okaże się zwycięską dla strony ukraińskiej, doprowadzi do rozcięcia sił rosyjskich na dwie części i wówczas będziemy mówić o strategicznym zwycięstwie, którego odniesienie przez Ukrainę może odwrócić losy wojny. Rzut oka na mapę, zwłaszcza to, jak przebiegają linie kolejowe w tym rejonie, pozwala zrozumieć, że strona ukraińska nie jest daleko od odniesienia sukcesu, choć właśnie z tego powodu opór Moskali będzie duży. O tym, że coś może zacząć się dziać niedługo na tym kierunku świadczą też słowa Władimira Rogowa, członka okupacyjnych władz Zaporoża, który w rosyjskich mediach powiedział, iż strona ukraińska koncentruje swe siły tam właśnie przerzucając jednostki, które wcześniej walczyły na Chersońszczyźnie. Eksperci ukraińscy, tacy jak Petro Czerniak, są zdania, że próba forsowania Dniepru przez siły ukraińskie „byłaby samobójstwem” i znacznie lepiej jest wykorzystać przewagę, którą osiągnięto. Chodzi o to, że prawy brzeg Dniepru jest wyżej położony niż lewy, a to ułatwia wzięcie pod kontrolę ogniową znaczących obszarów, na których dzisiaj Rosjanie skoncentrowali - jak się uważa - 40 batalionowych grup bojowych. Strona ukraińska dysponuje np. systemami Pion, które mają zasięg 50 km, nie mówiąc już o HIMARS-ach, a jeśli zważyć na to, że od miejscowości Tiachynka do Armiańska, gdzie zaczynała się granica z Krymem, jest w linii prostej 73 km, to uprawnionym jest pogląd, w świetle którego Ukraińcy w ten sposób mogą systematycznie, w ramach realizowanej przez siebie „strategii korozji”, osłabiać Moskali atakując z dystansu. Czerniak też jest zdania, iż teraz główny ciężar wojny przeniesie się na Zaporoże.
Kwestia rozmów pokojowych
Jeśli chodzi o dyskutowaną od pewnego czasu perspektywę rozmów pokojowych, to najdelikatniej rzecz ujmując, strona ukraińska jest sceptyczna. Oleksiej Daniłow, sekretarz Rady Bezpieczeństwa i Obrony mówi, że nie będzie „żadnego zamrożenia wojny”, w podobnym tonie wypowiedział się również Mychajło Podolak. Deklaracje te są odpowiedzią na natarczywe apele z Moskwy, aby rozpocząć „bez warunków wstępnych” negocjacje. Ostatnio mówił o tym otwarcie wiceminister spraw zagranicznych FR Sergiej Riabkow. Przy czym zrobił to w typowym dla Moskali stylu, zapewniając, że Moskwa gotowa była do rozmów już wcześniej (miał na myśli negocjacje z kwietnia), ale „na żądanie swych zachodnich kuratorów” Kijów wycofał się z negocjacji, które zmierzały do finału. To ciekawy wątek, bo u nas myśli się, a nawet próbuje z tego robić newsy dnia, że to Amerykanie wywierają na Kijów presję, aby władze Ukrainy przystąpiły do rokowań. Słowa rosyjskiego ministra przeczą tej tezie. Oczywiście, w Stanach Zjednoczonych pojawiają się głosy na temat konieczności poszukiwania formuły politycznego zakończenia wojny. Dziennik The New York Times poinformował, że Mark Milley, szef kolegium Połączonych Sztabów, opowiada się za tego rodzaju podejściem. Ale warto, czytając artykuł dziennika, zwrócić uwagę na to, iż innego zadnia jest większość doradców Bidena, w tym Jake Sullivan. Są oni zdania, że „właściwy moment” na to, aby usiąść do negocjacyjnego stołu jeszcze nie nadszedł. W ich opinii, a podobne sądy wypowiadają też przedstawiciele Kijowa, ewentualną przerwę w działaniach wojennych Moskale wykorzystaliby po to, aby odpocząć, przegrupować swoje siły, co w konsekwencji doprowadziłoby raczej do przedłużenia wojny niźli jej zakończenia. Sullivan powiedział we wtorek, że „Stany Zjednoczone nie naciskają na Ukrainę” w kwestii rozpoczęcia negocjacji, a dowodem kontynuowania przez Waszyngton swej polityki jest też kolejny, wart 400 mln dolarów, pakiet pomocy wojskowej dla Ukrainy. A zatem wojna jeszcze potrwa, przynajmniej do momentu, kiedy Rosjanie będą gotowi uznać swoją porażkę i odpowiednio zmienić strategię negocjacyjną.
Przyszłość Ukrainy
Coraz częściej w związku z sytuacją na froncie zaczyna się na Ukrainie mówić o przyszłości, w tym gwarancjach bezpieczeństwa i regionalnym systemie sojuszniczym. Warto w tym kontekście zwrócić uwagę na wywiad Oleksieja Arestowicza, którego udzielił on Julii Łatyninej, opozycyjnej rosyjskiej dziennikarce, wcześniej związanej z radiem Echo Moskwy, która na długo przed inwazją wyjechała z Rosji po ostatnim zamachu przeprowadzonym na jej podmoskiewską daczę przez „nieznanych sprawców”. Od ok. 40 minuty rozmowy Arestowicz mówi o Polsce i przyszłym systemie regionalnego bezpieczeństwa. Jego przekaz można ująć w postaci kilku punktów, ważnych tez o charakterze geostrategicznym. Ciekawe jest też pytanie Łatyniny, które poprzedziło wypowiedź Arestowicza. Otóż rosyjska dziennikarka pyta ukraińskiego polityka, a on się z tym zgadza, czy Polska realizuje właśnie swój strategiczny plan sojuszu z Ukrainą po to, aby „wziąć rewanż” na Rosji za to, co stało się w osiemnastym wieku, czyli za rozbiory. A teraz poświęćmy uwagę temu, co powiedział Arestowicz. Po pierwsze, mówi, że „gdyby nie Polska, to nas już nie byłoby wśród żywych”. W każdym wymiarze, militarnym, informacyjnym, politycznym. „Polska faktycznie uratowała Ukrainę”. Polska przekazała Ukrainie więcej niż 300 czołgów i to w czasie, kiedy nikt nie przekazywał, wszyscy się bali i zasłaniali własnym bezpieczeństwem. „Polacy – mówi Arestowicz – oddali wszystko, co mogli. Mam wrażenie – dodaje – że oddali więcej niż zostawili sobie”. Polscy dyplomaci we wszystkich organizacjach międzynarodowych „biją się za nas nieraz bardziej niż my sami”. Po drugie, Arestowicz mówi o uchodźcach, podkreślając nie tylko skalę wsparcia, ale również i to, że pomoc była udzielana spontanicznie, przez cały naród, niezależnie od aktywności administracji. „Polska zachowała się jak najlepsza siostra” - konkluduje tę część swojej wypowiedzi. Mówi też o przyszłości. Musimy znaleźć formę współpracy z Polską i za wszelką cenę uniknąć niezgodności. Ukraiński polityk wie, iż zarówno Rosja, jak i inni gracze w Europie, nie będą zadowoleni ze zbliżenia Polski i Ukrainy, a na dodatek może pojawić się, już po wojnie, naturalny czynnik rywalizacji między największymi narodami regionu. Tego trzeba się wystrzegać. Drugim zagrożeniem jest to, że będziemy „działać oddzielnie, pozbywając się tych przewag, które daje nam symbioza”. Jeśli będziemy w stanie zbudować z Polską braterskie, bardzo ścisłe więzi kooperacji, to wówczas pojawi się „szansa, której nigdy w historii nie było”. Uśmiechając się do własnych myśli Arestowicz wyjaśnia, co przez to rozumie – „cała przestrzeń od Morza Bałtyckiego do Czarnego” znajdzie się pod kontrolą sojuszu polsko – ukraińskiego. Ukraiński polityk argumentuje, że tego rodzaju układ geostrategiczny umożliwia kooperację zarówno ze wschodem, jak i z zachodem, premiując tych, którzy kontrolują tę przestrzeń i „byłoby wielkim błędem” nie skorzystać z nadarzającej się sposobności. Arestowicz mówi też o istniejących formatach, w rodzaju trójkąta, a docelowo, po wejściu doń Białorusi, czworokąta lubelskiego i tzw. Bukaresztańskiej Dziewiątce. Podkreśla, że po wojnie trzeba będzie je rozbudowywać, pogłębiając współpracę regionalną, bo jedną z nauk, jakie warto wyciągnąć z ostatnich miesięcy, jest ta, iż w sytuacjach kryzysowych działają one szybciej i sprawniej od formatów większych. Nie oznacza to rezygnacji z aspiracji wejścia do NATO czy Unii Europejskiej, ale pewną kolejność wysiłków. „Jestem zdania, mówi, że nie możemy dopuścić najmniejszego konfliktu z Polską. Ani teraz, ani jutro, ani w przyszłości”. To, co musimy zrobić, argumentuje, to „po zawiązaniu ścisłego sojuszu ustanowić nowe zasady rozgrywki we Wschodniej Europie”, czyli w sposób skuteczny powstrzymywać Rosję i zablokować jej ewentualny powrót w charakterze czynnika siły do Europy. Mówi też na koniec, że do tego aliansu trzeba będzie zaprosić Bałtów i Białoruś.
Słowa ukraińskiego polityka trzeba oczywiście wpisać w kontekst obecnej fazy wojny. Jeśli bowiem dziś zaczynamy myśleć o ewentualnych rozmowach pokojowych, to należy zastanowić się czy nastąpił „właściwy moment”. Nie chodzi w tym wypadku o gotowość Putina do zaakceptowania porażki, ale kształt systemu, który się wyłoni. Będzie to wspólny polsko – ukraiński system współpracy w zakresie bezpieczeństwa, po to, aby skutecznie powstrzymywać w przyszłości ewentualne zapędy Moskali. Z tego punktu widzenia już obecnie winniśmy myśleć o sojuszu wojskowym z Ukrainą, co postuluję, oraz o innych formułach pogłębienia współpracy. W czerwcu pisałem o federacji Polski i Ukrainy, nie dziś, ale docelowo, za 10 może 15 lat. Teraz jestem zdania, że wydarzenia przyspieszą i to, co postulowałem, nastąpi realnie szybciej. Nasi „realiści”, szczególnie z „Do Rzeczy”, którzy wówczas na mnie wspólnie napadli, chyba nie dostrzegają dynamiki tego, co się dzieje, zbyt też przywiązani są do encyklopedycznych definicji terminu „federacja”. Zachowują się trochę jak Faryzeusze, którzy tak przywiązani byli do definicji i rytuałów, iż nie dostrzegli nadchodzących zmian, które miały charakter rewolucyjny.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/621777-polsko-ukrainska-kontrola-nad-europa-wschodnia