W ostatnich dniach mamy do czynienia z dwoma wydarzeniami, może nawet trendami, których obserwacja pozwala nam zrozumieć skalę napięć, jakim podlega świat Zachodu i relacje transatlantyckie.
CZYTAJ TAKŻE: Obóz amerykańskiej hegemonii. „Nacisk jest kładziony na konieczność roztropnego działania”
Nieporozumienia w niemieckim rządzie
Zacznijmy od ostatnich rewelacji niemieckich mediów na temat podziałów w niemieckim rządzie na tle transakcji sprzedaży pakietu akcji terminala kontenerowego w porcie w Hamburgu.
Publiczna stacja radiowa NDR poinformowała, że kanclerz Scholz jest zwolennikiem sprzedaży udziałów w terminalu kontenerowym spółce-córce chińskiego giganta COSCO - firmie, która jest kontrolowana przez państwo.
Cała sprawa wywołała zainteresowanie dlatego, że sześciu ministrów jego rządu, zarówno z formacji Zielonych, jak i FDP, w tym odpowiadający za bezpieczeństwo, energicznie przeciwstawia się tej transakcji argumentując, że oznacza to przejęcie przez Chińczyków kontroli nad strategicznie istotnymi dla bezpieczeństwa Niemiec aktywami. Z kolei Scholz, który nota bene pochodzi z rodziny od pokoleń związanej z Hamburgiem i jego kariera polityczna tam właśnie się zaczęła, jest zwolennikiem transakcji. Argumentuje, że kontrolę nad terminalem utrzymają niemieckie instytucje, a na dodatek zwraca uwagę, iż Chińczycy mają już udziały w portach w Antwerpii oraz Rotterdamie, co oznacza, że zablokowanie transakcji może oznaczać wymierne straty dla niemieckiej gospodarki.
Koncentrowanie się kanclerza Niemiec na tym merkantylnym wymiarze skłania już niektórych komentatorów, do stawiania pytań o charakter relacji Berlina z Pekinem. Dziennik Financial Times zwraca uwagę na to, że już obecnie połowa zysków koncernu Volkswagen wiąże się z obecnością na chińskim rynku, co powoduje, iż w niemieckiej stolicy z uwagą wsłuchują się w sygnały z Pekinu.
„Jednostronna zależność gospodarcza naraża nas na polityczny szantaż”
Nie tylko anglosaskie media zwracają na to uwagę. Annalena Baerbock powiedziała w toku konferencji organizowanej przez Koerber Foundation:
Musimy przede wszystkim uczyć się na błędach naszej polityki wobec Rosji ostatnich dziesięcioleci. Mówię bardzo wyraźnie, że jednostronna zależność gospodarcza naraża nas na polityczny szantaż.
Tylko że tym razem chodzi już o Chiny. Niemieccy socjaldemokraci i szef rządu, jak się wydaje, nie podzielają poglądu koalicyjnego partnera, co ma wymiar nie tylko polityczny, wpływać będzie zarówno na wewnątrzkoalicyjne relacje, jak i stan więzi atlantyckich, ale również symboliczny. Po zakończeniu zjazdu KPCh, w czasie którego wybrany na ponowną kadencję Xi Jinping zadeklarował, że Pekin nie wyrzeka się możliwości użycia siły po to, aby podporządkować sobie Tajwan, w Ameryce coraz głośniej mówi się nie tylko o zaostrzającej się rywalizacji mocarstw, ale również o perspektywie starcia militarnego. Powoduje to wzrost presji na sojuszników, aby ci podporządkowali swoją politykę generalnej zasadzie działania na rzecz ograniczania możliwości rozwoju - nie mówiąc już o ekspansji - chińskiej gospodarki. W takich okolicznościach opowiedzenie się kanclerza Scholza, mimo sprzeciwu koalicyjnych partnerów, za transakcją z chińską firmą państwową urasta do rozmiarów symbolicznych i tak będzie zapewne potraktowane w Waszyngtonie.
Gigantyczne amerykańskie wsparcie dla Ukrainy
Jest to tym istotniejsze, że jak donosi NBC News demokratyczni kongresmani chcą, zanim swe mandaty obejmą deputowani wybrani w zbliżających się listopadowych wyborach, uchwalić nadzwyczajny, wart nawet 50 mld dolarów, pakiet pomocy wojskowej i gospodarczej dla Ukrainy. Chodzi o to, że w świetle wszystkich sondaży Republikanie przejmą najprawdopodobniej kontrolę nad Izbą Reprezentantów, co może w przyszłości znacznie utrudnić uchwalanie wsparcia.
Zapowiedzią zmian w postawie Kongresu mogą być niedawne wypowiedzi, takie jak lidera republikańskiej mniejszości w Izbie Reprezentantów Kevina McCarthy’ego z Kalifornii, który powiedział, że Kongres „nie będzie podpisywał czeków in blanco z pomocą dla Ukrainy”. Zbliżające się wybory uzupełniające doprowadzą zdaniem wielu obserwatorów do wejścia do Kongresu większej reprezentacji zwolenników „linii Trumpa”, którzy opowiadają się za bardziej powściągliwą postawą wobec wspierania wysiłku wojennego Kijowa. W Senacie i Izbie Reprezentantów jest obecnie większość niezbędna, aby kontynuować, a nawet zwiększać pomoc wojskową dla Ukrainy. Niedawno zapowiedziano np. niemal podwojenie liczby wyrzutni HIMARS, które mają być wysłane, ale nie wiadomo, czy to stanowisko nie ulegnie zmianie.
Mike Pence, występując niedawno w Heritage Foundation powiedział, że „tak długo jak Rosja kontynuuje swoją nieprzejednaną wojenną agresję na Ukrainę, uważam, że konserwatyści muszą jasno powiedzieć, że Putin musi przestać, i Putin musi za to zapłacić” „W ruchu – dodał - konserwatywnym nie może być miejsca dla apologetów Putina. W tym ruchu jest miejsce tylko dla orędowników wolności”.
Obecnie mniejszość republikańska w obu izbach amerykańskiego parlamentu popiera rozmiary amerykańskiego zaangażowania we wspieranie Kijowa, ale słowa byłego wiceprezydenta, kierowane do polityków i wyborców Republikańskich, są świadectwem napięć na amerykańskiej prawicy na tle postawy wobec wojny na Ukrainie.
Co zmienią wybory w USA?
Midterm elections mogą zmienić układ sił w Kongresie i utrudnić działanie administracji Bidena, która w sposób czytelny i nie budzący dziś wątpliwości mówi, że „Putin musi wojnę przegrać”. Nota bene, amerykański prezydent, zwracając się wprost do wątpiących w celowość kontynuowania wsparcia dla Ukrainy, zwłaszcza wsparcia w obecnej skali, powiedział, że w tej kwestii chodzi o coś znacznie poważniejszego niźli wspieranie Kijowa.
Ci faceci tego nie rozumieją. Jest to dużo większe niż Ukraina
— mówił Biden
To Europa Wschodnia. To NATO. To naprawdę ma poważne, poważne konsekwencje.
Ten geostrategiczny rachunek, o którym jasno mówił amerykański prezydent, wiąże się oczywiście z Chinami i azjatyckimi sojuszami Stanów Zjednoczonych, a to oznacza, że „niepewna” polityka Berlina będzie nie tylko dostrzeżona w Waszyngtonie, ale również musi zostać uwzględniona w amerykańskiej polityce i rachubach strategicznych. Nie oznacza to zerwania czy „stawiania na innych graczy”, bo u nas myślimy często na ten temat, odwołując się do kategorii bardziej związanych z teatralnymi gestami niż realną polityką. Z pewnością będzie rosła presja, zresztą w różnych obszarach, na państwa europejskie, w tym Niemcy.
To zresztą już ma miejsce. Jak donosi Politico, Amerykanie oczekują bardziej wyrównanego wspierania Kijowa. „Nasi sojusznicy - powiedział Tim Burchett, republikanin z Tennessee - muszą zacząć rozwiązywać problemy własnego podwórka, zanim poproszą nas o dalsze zaangażowanie”.
Sekretarz Obrony Lloyd Austin mówił w tym tygodniu, że wydatki europejskich sojuszników Stanów Zjednoczonych na obronność powinny wzrosnąć ponad deklarowany (i nadal niewypełniany przez wielu) poziom 2 % PKB. Nawet, jeśli Demokraci uchwalą - co jest bardzo prawdopodobne - jeszcze przed wyborami nowy, gigantyczny pakiet pomocy dla Ukrainy, po to, aby asekurować się na wypadek ewentualnej obstrukcji w nowej Izbie Reprezentantów, to i tak presja zza Atlantyku wywierana na Europejczyków w tej sprawie będzie rosła.
Przede wszystkim z tego powodu, że coraz większa liczba Amerykanów jest zdania, iż wsparcie dla Kijowa jest wyraźnie asymetryczne i Stany Zjednoczone angażują się za bardzo. O ile w marcu tego roku tylko 7% ankietowanych formułowało takie oceny, to wrześniowe badania opinii publicznej pokazują, że w ten sposób myśli już 20% badanych. Presja będzie rosła, a to oznacza, iż trzeba będzie szukać formuły, która będzie zarówno politycznie akceptowalna, jak i korzystna dla Ukrainy.
„Ukraina nie będzie państwem neutralnym”
W Kijowie też już myślą intensywnie nad tą kwestią, czego dowodem jest ostatni długi wpis Oleksieja Reznikowa, ministra obrony. Warto zwrócić uwagę na niezwykle ciekawą linię rozumowania ukraińskiego polityka. Pisze on, że w toku ostatniego, szóstego, posiedzenia tzw. formatu Ramstein zaproponował zachodnim sojusznikom, aby wspólnie ocenić drogę, jaką Ukraina wraz z wspierającymi je państwami przeszła przez ostatnie 6 miesięcy.
Po pierwsze, skokowo wzrosła skala pomocy wojskowej (również trzeba pamiętać o tym, iż „tysiące naszych żołnierzy” przeszło przeszkolenie na poligonach i ośrodkach szkoleniowych państw – partnerów).
Dodatkowo Ukraina już w czasie wojny wdrożyła 300 NATO-wskich standardów w swych siłach zbrojnych, a także przeprowadza reformę systemu zakupów dla armii, tak aby stosowane procedury i standardy odpowiadały temu, czego oczekuje Zachód (jest to szczególnie istotne w obliczu nie cichnących obaw o zjawiska korupcyjne). To, w jego opinii, oznacza zarówno, iż ukraińskie siły zbrojne niedługo będą w pełni kompatybilne z NATO, a ponadto nie ma rzetelnych argumentów, aby nadal odmawiać dostaw czołgów i samolotów bojowych.
Reznikow sformułował też ważne przesłanie o charakterze politycznym. Po pierwsze, Ukraina nie będzie państwem „neutralnym”, a Kreml nie może mieć co do tego żadnych nadziei. Ukraina chce być członkiem NATO, choć ma świadomość, że przekonanie wszystkich państw członkowskich nie jest sprawa prostą i zajmie dużo czasu. Ukraiński minister obrony formułuje pogląd, iż obecnie jedynie kwestie polityczne, a nie wojskowe stanowią przeszkodę przed wejściem Kijowa do Paktu.
Ale przy tym proponuje traktować wojnę na Ukrainie - i to bardzo ciekawa i warta podkreślenia linia argumentacji - w kategoriach NATO-wskiego „zarzadzania kryzysowego”.
Sytuacja typu win-win
Jeśli bowiem zgodzić się z argumentacją, iż wobec rosyjskiego zagrożenia państwa Sojuszu muszą wzmocnić się wojskowo, szczególnie na wschodzie, co dzisiaj jest już truizmem, to na trwającą wojnę trzeba spojrzeć przez ten właśnie pryzmat. Już obecnie - dowodzi Reznikow - armia Ukrainy, redukując w wyniku walk rosyjski potencjał militarny, obiektywnie rzecz biorąc, przyczynia się do wzrostu bezpieczeństwa Europy. To nie jest, szczególnie w Polsce, bardzo odkrywcze stwierdzenie, choć może w Berlinie już tak, ale Reznikow idzie o krok dalej. Jeśli bowiem zgodzić się z tym poglądem, to - i tu składa on ważną propozycję - może potraktować wydatki przeznaczone na wojskowe wsparcie Kijowa w kategoriach spełniających kryteria dochodzenia do pułapu 2%.
Gdyby tego rodzaju interpretacja została przyjęta, to mielibyśmy z polskiego punktu widzenia sytuację typu win – win. Oczywiście na czas przejściowy. Ukraina mogłaby liczyć na większą pomoc (zapewne chodzi o pieniądze, bo europejskie zdolności zwiększenia produkcji broni są ograniczone). Amerykanie z pewnością na tym ruchu mogliby zarobić, bo zamówienia Kijowa raczej na pewno byłyby plasowane w Stanach Zjednoczonych, a urzędnicy byliby szczęśliwi, mogąc utrzymywać, że państwa europejskie realizują deklaracje z NATO-wskiego szczytu w Walii.
Oczywiście jest to działanie doraźne, ale ważne, bowiem wpisuje Ukrainę w europejski system bezpieczeństwa. Oznacza to, że warto byłoby ją politycznie poprzeć, co dla nas, wydających na bezpieczeństwo znacznie powyżej 2% PKB jest lansowaniem rozwiązania korzystnego, bo „bezkosztowego”.
Reakcja Berlina na tego rodzaju perspektywę byłaby z kolei kolejnym probierzem niemieckich intencji nie tylko w związku z polityką wobec Rosji, ale również wobec Chin, co z kolei mogłoby mieć wpływ na strategiczne decyzje Waszyngtonu. Czyli w optyce Warszawy sytuacja typu win – win.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/619091-nowa-korzystna-dla-polski-formula-wspierania-ukrainy
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.