Wiele osób na Zachodzie – i to bynajmniej nie tylko otwartych zwolenników Putina – powtarza tezę o tym, że napaść Rosji na Ukrainę spowodowana została rozszerzaniem się NATO na wschód. Jak mówią, włączenie do Sojuszu Północnoatlantyckiego nowych państw członkowskich spowodowało, że Moskwa poczuła się zagrożona atakiem ze strony Zachodu i postanowiła prewencyjnie przeciwdziałać temu, uderzając na Ukrainę.
Zatrzymajmy się na chwilę i zastanówmy: czy jest to w ogóle realny scenariusz? Czy jest do pomyślenia konwencjonalna wojna ofensywna przeprowadzona przez wojska NATO przeciwko Rosji?
Mission impossible
Po pierwsze: Sojusz Północnoatlantycki nie jest tworem jednorodnym, w którym łatwo osiągnąć jednomyślność, co pokazuje choćby obecna wojna na Ukrainie. Trudno wyobrazić sobie sytuację, w której kanclerz Niemiec czy prezydent Francji podpisują się pod rozkazem zbrojnego ataku na Rosję. Nie sposób też wyobrazić sobie zbiorowego poparcia czy choćby przyzwolenia dzisiejszych pacyfistycznych społeczeństw Zachodu na takie działania. Oznaczałoby to zgodę na masowe wysyłanie na front wschodni całych roczników młodych poborowych. Dominujące obecnie nastroje wykluczają taką ewentualność. Powiedzmy sobie szczerze: podjęcie decyzji o rozpętaniu wojny przeciwko Rosji przez tzw. kolektywny Zachód jest kompletną mrzonką.
Załóżmy jednak hipotetycznie, że NATO zdecydowałoby się na tak szalony krok. Wtedy pojawiłby się problem drugi. Żeby myśleć poważnie o zajęciu kraju tak rozległego jak Rosja, należałoby zmobilizować i powołać pod broń minimum 4 miliony żołnierzy (choć Trzecia Rzesza rzuciła na Związek Sowiecki 3,8-milionową armię, a i tak nie wystarczyło jej to do odniesienia zwycięstwa). Same Stany Zjednoczone mają teraz niemal trzy razy żołnierzy mniej. Takie przedsięwzięcie wymagałoby więc zwiększenia o połowę liczebności wszystkich armii państw Sojuszu. Pobór to jednak dopiero początek. Nowych rekrutów należałoby wyszkolić, zaopatrzyć, zakwaterować, zaś Zachód nie ma obecnie wystarczających zasobów ludzkich i materialnych, by temu sprostać. Trzeba wychować nowe kadry, zbudować ośrodki szkoleniowe, koszary, bazy wojskowe etc. To wymaga długiego czasu i ogromnych środków z budżetów państw członkowskich.
Po trzecie: załóżmy – znów hipotetycznie – że w końcu kraje Zachodu zmobilizowałyby i przeszkoliły 4-milionową armię. Należałoby potem przerzucić całą tę masę ludzką do Europy Środkowo-Wschodniej razem z ciężkim sprzętem wojskowym i arsenałami broni, zapewniając jednocześnie stałą aprowizację: żywność, odzież, lekarstwa etc. Nie dałoby się oczywiście ukryć przerzucenia w inny rejon świata milionów ludzi oraz dziesiątek tysięcy czołgów, transporterów czy ciężarówek. Zajęłoby to długie miesiące, a może nawet liczone byłoby w latach, tak więc efektu zaskoczenia nie byłoby żadnego. Z drugiej strony nieprawdopodobna musiałaby być determinacja społeczeństw zachodnich, by tak długo wspierać to kosztowne przedsięwzięcie.
Po czwarte: gdyby nawet ta 4-milionowa armia zaatakowała Rosję, to natknęłaby się na szereg problemów logistycznych – analogicznych do tych, z którymi nie mogą sobie poradzić dziś Rosjanie na Ukrainie – tyle że na większą skalę, ponieważ Rosja jest krajem znacznie rozleglejszym. Niezmierzona głębia strategiczna, wydłużone łańcuchy dostaw, brak dróg i mostów, mrozy, deszcze, rozlewiska, błota, partyzanci… O tym, co to znaczy dla armii najeźdźców, przekonali się Napoleon w 1812 i Hitler w 1941 roku. Na dodatek ludność rosyjska byłaby bardziej zmotywowana do walki, tak jak każdy naród broniący swej ojczyzny. Liczba ofiar wśród wojsk sojuszniczych byłaby więc znacznie większa niż wszystkich zabitych w Wietnamie, Afganistanie i Iraku razem wziętych.
Nie ma dzisiaj chyba na Zachodzie polityka, w którego głowie mógłby się narodzić plan wywołania ofensywnej wojny przeciwko Rosji. Wysuwanie przez Putina podobnych obaw jest zatem jedynie pretekstem maskującym prawdziwe (imperialne) zamiary jego reżimu. Ktoś, kto bierze te argumenty na poważnie, grzeszy w najlepszym razie bezgraniczną naiwnością.
Na zachodzie bez zmian
Przyjrzyjmy się wschodniej flance Sojuszu Północnoatlantyckiego, który powstał po II wojnie światowej jako pakt obronny przed Związkiem Sowieckim, nie ukrywającym wówczas swych agresywnych zamiarów wobec Zachodu. Po upadku komunizmu i rozwiązaniu Układu Warszawskiego alians poszerzony został o państwa Europy Środkowej, które same poprosiły o akces do niego w obawie przed rosyjskim rewanżyzmem.
Nie oznaczało to jednak naszpikowania państw naszego regionu NATO-wskimi wojskami i bronią ofensywną. Wręcz przeciwnie: liczba żołnierzy Sojuszu stacjonujących na wschodniej flance NATO (w pasie od Estonii po Bułgarię) była zawsze niewielka i przed lutowym atakiem Rosji na Ukrainę wynosiła zaledwie 15 tysięcy żołnierzy. Mogą oni prowadzić działalność szkoleniową, wywiadowczą czy logistyczną, ale nigdy zaczepną. Wielkie bazy Sojuszu pozostały tam, gdzie były w czasie zimnej wojny, np. w Ramstein w Niemczech czy w Aviano we Włoszech. Nigdy nie powstała w naszym regionie poważna militarna infrastruktura obronna w rodzaju tarczy antyrakietowej, zaś o systemach ofensywnych nikt nawet nie myślał.
Nawet gdyby do NATO przystąpiła Ukraina, trudno wyobrazić sobie, by mogła ona zaatakować olbrzymią Rosję. Niektórzy komentatorzy przyznają, że taka napaść byłaby niemożliwa, jednak twierdzą, że wojna sprowokowana została przez Zachód, który nie wykluczył całkowicie możliwości członkostwa Ukrainy w Sojuszu Północnoatlantyckim.
Fakty pokazują, że było wręcz przeciwnie. Na szczycie NATO w Bukareszcie w kwietniu 2008 roku – po zdecydowanym weto Berlina i Paryża – odrzucono propozycję stworzenia swoistej mapy drogowej, która doprowadziłaby do wejścia Ukrainy i Gruzji do Sojuszu. Pod adresem Kijowa złożono co prawda mglistą obietnicę, że mogłoby to nastąpić w bliżej nieokreślonej przeszłości, ale dla wszystkich było jasne, że NATO zatrzasnęło Ukraińcom drzwi przed nosem. Putin doskonale o tym wiedział. Wystarczyłoby przecież, że sprzeciwiłby się temu jeden kraj (np. Niemcy, Holandia, Węgry lub Grecja), a proces akcesyjny zostałby zablokowany.
Słabość prowokuje atak
Jest dokładnie odwrotnie niż twierdzą ci, którzy przyjmują za dobrą monetę rosyjską narrację – to właśnie nieprzyjęcie Ukrainy i Gruzji do NATO sprowokowało Kreml do agresji na te kraje. Moskwa odczytała decyzję Sojuszu jako wyraz słabości. Odebrała ją jako pozostawienie Tbilisi i Kijowa w szarej strefie, której nie obejmują gwarancje bezpieczeństwa ze strony Zachodu. Dlatego Putin najechał Gruzję już cztery miesiące po szczycie w Bukareszcie, odrywając od niej Osetię Południową. Sześć lat później zaatakował Ukrainę, odbierając jej Krym i Donbas.
Stany Zjednoczone i Wielka Brytania przeszły wówczas do porządku dziennego nad tym, że Rosja pogwałciła memorandum budapeszteńskie z 1994 roku, którego same były sygnatariuszami i gwarantami. Ta polityka ustępstw Zachodu rozzuchwaliła tylko Putina i pchnęła go do nowej agresji. Gdyby udało mu się z Ukrainą, następna w kolejce byłaby zapewne Mołdawia.
To nie rozszerzanie Sojuszu Północnoatlantyckiego na wschód wywołało wojnę. Jej przyczyną są imperialne ambicje reżimu putinowskiego. Atakuje on tam, gdzie wyczuwa słabość. Dlatego jego ofiarą stają się kraje nienależące do NATO, a więc nie objęte systemem bezpieczeństwa międzynarodowego – takie jak Gruzja czy Ukraina. W tej sytuacji wspieranie Kijowa – zarówno w jego walce, jak i w dążeniu do NATO – ma nie tylko wymiar moralny, lecz także mieści się w granicach realizmu politycznego.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/617340-czy-rozszerzanie-nato-na-wschod-zagrazalo-rosji
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.