Rosyjscy propagandyści po klęsce pod Iziumem zaczęli wzywać władze do ogłoszenia mobilizacji. W podobnym duchu wystąpił lider komunistów Ziuganow, a władca Czeczenii Ramzan Kadyrow wezwał szefów rosyjskich guberni do „samomobilizacji”. Jeśli, jak powiedział, każdy z 85 podmiotów Federacji Rosyjskiej wystawi po 1000 żołnierzy, to wówczas losy wojny mogą się odmienić.
W Rosji w kwestii mobilizacji mamy do czynienia z wyraźnym podziałem wśród elity władzy. Obok zwolenników „samomobilizacji” są też zdecydowani przeciwnicy tego ruchu. I tak Gleb Nikitin gubernator Niżnego Nowgorodu powiedział, że nie ma potrzeby przeprowadzenia działań tego rodzaju i Rosja jest w stanie wygrać z Ukrainą „jeśli w kwestiach obrony i bezpieczeństwa wszystkie regiony będą postępować zgodnie z rozkazami dowództwa wojskowego”. Podobnie rzecznik Kremla Dmitrij Pieskow oświadczył, że kwestia powszechnej mobilizacji, ani też samomobilizacji nie jest obecnie rozpatrywana. Jego słowa można odczytać jako wyraz tradycyjnych obaw władz Rosji przed nadmierną, niezależnie z jakiego powodu, samodzielnością i inicjatywą „ludu”.
Wydaje się, że mamy w tym wypadku do czynienia z planem politycznym Kremla, którego istotą jest nieprzeprowadzanie formalnej mobilizacji rezerw, ocenianych w przypadku Federacji Rosyjskiej nawet na 2 mln ludzi, ale z działaniami, które w efekcie miałyby prowadzić do wzrostu liczebności „siły żywej”, jaką dysponuje dowództwo specjalnej operacji. Temu właśnie mają służyć nawoływania czeczeńskiego lidera. Oleg Nikołajew, gubernator Czuwaszji, popierający wezwanie Kadyrowa, poinformował przy okazji, że podniesiona zostaje z 200 tys. do 300 tys. rubli kwota jednorazowej wypłaty, swego rodzaju nagrody, dla wszystkich, którzy zgłoszą się do formowanych batalionów ochotniczych. Jeszcze więcej, bo 360 tys. mają wypłacać w Tatarstanie. Ale zarówno w tych rosyjskich guberniach, w których rządzący z entuzjazmem poparli ideę „samomobilizacji”, jak i tam, gdzie tego nie widać podkreśla się, że nie powinno odchodzić się od zasady służby dobrowolnej, co w oczywisty sposób oznacza, że mobilizacji, tak jak rozumieć ją należy, nie będzie. W niektórych regionach, takie zjawisko zaobserwowano na Dalekim Wschodzie, władze rozsyłają do rezerwistów listy przypominające wezwania do wojska, ale analiza tych dokumentów z punktu widzenia formalnoprawnego nie wskazuje na to, że do czegokolwiek zobowiązują one adresatów. Mamy zatem do czynienia z ewidentnym wzmożeniem propagandowym, bo formacja Sprawiedliwa Rosja Sergieja Mironowa, który uchodzi za osobistego przyjaciela Putina, ogłosiła nawet ranking patriotyczny gubernatorów, w którym zwyciężają ci, którym uda się zwerbować, wyszkolić i wyposażyć największą liczbę ochotników. Dmitrij Kolieziew, redaktor naczelny portalu Republic, jest zdania, że w tym wypadku Kreml celowo odwołuje się do doświadczeń z czasów pandemii Covid-19, kiedy ograniczenia były wprowadzane na poziomie władz guberni. Wówczas, i podobnie jest teraz, chodziło o to, aby trudne i niepopularne decyzje podejmowane były na niższym poziomie władzy, bo złość obywateli Federacji Rosyjskiej skierowana będzie przeciw gubernatorom, a nie przeciw Putinowi. Andriej Percew, główny specjalista od rosyjskiej polityki wewnętrznej, w portalu Meduza argumentuje, że władze boją się też społecznej reakcji na ewentualne ogłoszenie mobilizacji. Chodzi zarówno o to, że mimo patriotycznego wzmożenia, które jest zauważalne w sondażach, choć w miarę przedłużania się wojny entuzjazm wobec perspektywy jej kontynuowania maleje, czym innym jest ogólne popieranie „specjalnej operacji”, a czym innym wysyłanie własnych synów na front. Nawet, jak zauważa, najbardziej hurrapatriotyczni przedstawiciele administracji tego nie robią i Kreml boi się po prostu znacznego pogorszenia nastrojów, jeśli mobilizacja miałaby mieć miejsce, a może nawet rozruchów.
Jej przeprowadzenie jest też niemałym wyzwaniem z punktu widzenia administracji wojskowej. Trzeba pamiętać, że Rosja nie przygotowywała się do wojny, która przypominałaby swą skalą konflikty w rodzaju wojen światowych, a w związku z tym wojskowa ewidencja ludności, była przez lata zaniedbywana. Dopiero po wybuchu wojny na Ukrainie wprowadzono zmiany legislacyjne, które nie zmuszają Voenkomatów do dostarczenia poborowemu wezwania na jego aktualny adres. Zdecydowano się na ten krok, dlatego że ewidencja była i jest „dziurawa”. Nawet nie biorąc pod uwagę celowego uchylania się od służby wojskowej w Rosji, jeszcze przed wojną, była znaczna różnica między liczbą powołanych, a tych, którzy do wojska się stawili. Iwan Stupak, były współpracownik SBU, jest zdania, że w czasie ostatniego jesiennego poboru w Rosji „nie doliczono się” nawet 30 proc. powołanych.
Załóżmy jednak, że Putin wydaje stosowny ukaz i ogłasza pobór części roczników rezerwy, np. łącznie ok. miliona osób, co efektywnie może oznaczać, że gdyby wskaźniki sprzed wojny utrzymały się na niezmienionym poziomie, do służby trafiłoby 700 tys. ludzi. Można byłoby zmobilizować połowę tego potencjału, ale wówczas zbliżalibyśmy się do planów, które mają być osiągnięte w ramach „dobrowolnej mobilizacji”, po co zatem ryzykować ponoszenie kosztów politycznych? W tej sytuacji zasadniczym pytaniem, jeśli rozpatruje się każdy z wariantów mobilizacyjnych, które musi się pojawić jest to, kto i gdzie będzie ich szkolił? Z informacji na temat dobrowolnych batalionów, które pojawiają się w rosyjskich mediach wynika, że równolegle tworzona jest od podstaw baza szkoleniowa, bo istniejąca jest niewystarczająca. Podobnie sprawy mają się, jeśli chodzi o personel. Oficjalnie rosyjski korpus podoficerski składał się w czasach przed wojną z 50 tys. osób. Jak to wygląda obecnie trudno oceniać, ale zważywszy na skalę strat na froncie, należy liczyć się ze znacznym zmniejszeniem tego potencjału. Dziennikarze BBC, na podstawie dostępnych w rosyjskich mediach informacji, zdjęć i relacji ustalili, że z grona 6 tys. poległych na wojnie z Ukrainą rosyjskich wojskowych, których personalia udało się potwierdzić, 75 proc. to oficerowie niższych rang (porucznicy i kapitanowie) oraz podoficerowie. Oznacza to, że ubytek kadrowy w tym „segmencie” rosyjskich sił zbrojnych jest znaczny.
Wiadomo skądinąd, że to na podoficerach i młodszych oficerach spoczywa ciężar szkolenia poborowych. Jeśli w czasie pokoju rosyjskie siły zbrojne były w stanie rocznej służby przeszkolić ok. 270 tys. powołanych do wojska, nie wgłębiając się w jakość tego szkolenia, to obecnie możliwości te są zdecydowanie mniejsze. Oczywiście mobilizuje się rezerwistów, którzy służbę już odbyli, a zatem wysiłek włożony w ich przygotowanie przed wysłaniem na front jest mniejszy, ale pod warunkiem, że odbywali oni w przeszłości regularne ćwiczenia. A nie odbywali, bo w 2021 roku jednorazowo w całej Federacji Rosyjskiej szkolono 8 tys. rezerwistów. Jesienią ubiegłego roku, właśnie po to, aby zaradzić problemowi szybko zmieniających się na niekorzyść zdolności rezerwistów, zdecydowano o intensyfikacji działać związanych tzw. rezerwami BARS formalnie powołanymi jeszcze w 2015 roku, ale ta formacja pozostała głównie na papierze. W sierpniu tego roku rosyjskie media informowały o sformowaniu 20 batalionów, ale z grona tych, którzy zdecydowali się zasilić BARS, niewielu było gotowych walczyć na Ukrainie. Teraz ten potencjał szkoleniowy w siłach zbrojnych Federacji Rosyjskiej jest zdecydowanie mniejszy, jaki zatem byłby sens mobilizowania milionowych armii?
Podobnie sprawy mają się z wyposażeniem. Pisałem już o tym, ale w opinii rosyjskich ekspertów, w tym Pawła Luzina, straty w sprzęcie Rosjan są tak duże, a trzeba też uwzględniać w tym rachunku tempo, w jakim kurczą się zapasy amunicji, że rosyjski przemysł nie jest w stanie wypełniać ubytków. To dlatego Moskwa rozmawia o dostawach amunicji z Koreą Płn. i kupuje drony bojowe od Iranu. Czym miałaby zatem walczyć ta milionowa armia z poboru?
Do tego dołączają się problemy, które ostro zarysowały się w czasie ostatniego ukraińskiego kontruderzenie pod Iziumem i generalnie w toku całej „specjalnej operacji”. Bardzo trzeźwo pisze na ten temat Iwan Matwiejew. Jego zdaniem źródłem niepowodzeń Rosjan jest przede wszystkim – brak jednolitego systemu dowodzenia, słaba świadomość sytuacyjna, zawodząca łączność i nieefektywny system zaopatrzenia, bo logistyka już od dawna jest słabą stroną rosyjskiej armii. Niewystarczająca liczebność jest też problemem, ale próba skokowego, jednorazowego powiększenia sił dyslokowanych na Ukrainę, raczej problemy z dowodzeniem, zaopatrzeniem, koordynacją i zwiadem, zwiększą a nie zmniejsza, mają więc bardzo ograniczony sens. Bo to nie dostępność „mięsa armatniego”, a tak należałoby charakteryzować problemy Rosjan, jest głównym źródłem tego, że operacja nie przebiega tak jak planowano. Matwiejew zwraca uwagę, że mówiąc o rosyjskiej armii, która zaatakowała Ukrainę, w istocie mamy do czynienia z kilkoma, odrębnymi, formacjami. I tak prócz regularnych sił zbrojnych FR, walczy pospolite ruszenie z DNR i LNR, a także Wagnerowcy, Gwardia Narodowa i inne jednostki w rodzaju Kadyrowców. To raczej przypomina, jak argumentuje Matiwjew, „wojsko Dariusza”, które uderzało na Aleksandra Macedońskiego i poniosło klęskę, bo było wielką armią, ale bez jednolitego dowództwa i koordynacji działań. Jak pisze, „armia rosyjska na Ukrainie to nie jeden mechanizm, ale kilka grup, które mają własnych dowódców, system kontroli i własną strukturę. Niektórzy mają ciężką broń. Inni nie. Trzecia grupa ma tylko transport, a czwarta jest wyposażona jak bezdomni siedzący przy ogniskach bez skarpetek”.
Czy rzucenie na front masy zmobilizowanych poborowych, słabo wyszkolonych, podobnie wyposażonych, zapewne o słabym morale, rozwiąże jakikolwiek z tych problemów?
Na koniec trzeba zwrócić uwagę jeszcze na dwie kwestie. Po pierwsze ogłoszenie mobilizacji i powołanie do armii wielkiej liczby poborowych odbije się negatywnie zarówno na rosyjskiej gospodarce, jak i na systemie finansów publicznych. Premier Miszustin mówił niedawno, że Zachodowi „nie udało się w efekcie sankcji złamać stabilności systemu finansów Federacji Rosyjskiej”. To prawda, władze kontrolują sytuację, ale ostatnie dane związane ze spadkiem dochodów z eksportu węglowodorów i narastającym deficycie budżetowym, który zastąpił nadwyżkę, wskazują, że taka sytuacja nie musi trwać wiecznie. W ostatnich trzech miesiącach dochody rosyjskiego budżetu spadają, rosną zaś wydatki. W rezultacie od czerwca Rosja „przejadła” całą nadwyżkę, którą zgromadziła w pierwszym półroczu w związku z wysokimi cenami węglowodorów na świecie. Kontynuowanie tego trendu, a stałoby się to nieuchronne jeśliby Moskwa ogłosiła mobilizację, choćby częściową, w dłuższej perspektywie jest dla gospodarki, borykającej się z 15 proc. inflacją, potencjalnie groźne. Trudno też oceniać, nie znając skali ewentualnej mobilizacji, jakie skutki dla rosyjskiego PKB miałaby tego rodzaju decyzja. Chodzi w tym wypadku zarówno o przesunięcie części pracujących do armii, jak i konieczność przestawienia gospodarki na tory wojenne. Z pewnością byłyby to jednak konsekwencje negatywne, pogarszające a nie poprawiające sytuację.
Tym bardziej, iż, i to druga kwestia na którą trzeba zwrócić uwagę, decyzja o rosyjskiej mobilizacji odebrana zostanie w świecie w kategoriach ważnego sygnału strategicznego. Tak o tym zresztą piszą rosyjscy analitycy. A w związku z tym należy spodziewać się lustrzanych posunięć ze strony Zachodu. Nie chodzi o wojskową interwencję, ale prawdopodobieństwo zwiększenia skali dostaw sprzętu wojskowego na Ukrainę byłoby w takiej sytuacji bardzo duże. Obecnie Kreml raczej myśli, jak skłonić Kijów i Zachód do rozpoczęcia rozmów pokojowych, a to oznacza, że ze strategicznego punktu widzenia mobilizacja byłaby działaniem niecelowym, raczej szkodzącym rosyjskim interesom.
Wszystkie te czynniki, razem wzięte, skłaniają do wniosku, że Putin nie zdecyduje się na ogłoszenie powszechnej czy choćby ograniczonej mobilizacji i będzie kontynuował obecną drogę. Ta sytuacja może się zmienić kiedy Rosja zacznie ponosić kolejne porażki, np. utraci Chersońszczyznę albo powstanie realne zagrożenie dla Krymu. Presja społeczna na tego rodzaju posunięcie może być wówczas w Rosji tak duża, że Kreml pójdzie w te stronę. Z wojskowego punktu widzenia niczego mobilizacja nie rozwiąże, raczej spowoduje, że problemy, w związku z rosnąca skalę działań, będą jeszcze większe, ale politycznie tego rodzaju decyzja może być w Rosji popularna. To jeszcze, jak się wydaje, nie ten czas i dlatego raczej nie spodziewałbym się ogłoszenia przez Rosję mobilizacji.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/614775-o-prawdopodobienstwie-mobilizacji-w-rosji