Laura Kahn, z amerykańskiego think tanku Council on Foreign Relations, zastanawia się w artykule opublikowanym w Foreign Affairs jakie są źródła ukraińskich sukcesów w obecnej wojnie z Rosją. Bo to, że można mówić o sukcesie nie ulega wątpliwości. Na początku, zaraz po 24 lutego, większość - jeśli nie wszyscy - analitycy zastanawiali się nie czy, a kiedy Kijów upadnie, a teraz - po 6 miesiącach - te kwestie nie tylko nie są rozważane, ale coraz większa grupa ekspertów uważa, że Ukraina ma szansę tę wojnę wygrać.
Już ta zmiana sytuacji jest sukcesem, a przecież konflikt jeszcze trwa i piszę te słowa kiedy ukraińskie serwisy zaczęły przekazywać informacje o właśnie rozpoczętej ofensywie na Chersoń i przełamaniu pierwszej linii obrony Moskali. No właśnie, jest sukces, warto zatem zastanowić się jakie są jego źródła. „Jest kilka przyczyn zaskakującego sukcesu Ukrainy” – trzeźwo zauważa Kahn.
Nie bez znaczenia była logistyczna niekompetencja rosyjskiego wojska, jego zagadkowa niezdolność do zapewnienia przewagi w powietrzu we wczesnym etapie wojny oraz niskie morale żołnierzy. Tak samo swoją rolę odegrało zachodnie poparcie dla Ukrainy i sama wytrwałość żołnierzy tego kraju. Ale te wyjaśnienia nie opowiadają całej historii. Ukraińskie wojsko zasługuje na uznanie nie tylko ze względu na motywację swoich żołnierzy, ale także za swoje umiejętności techniczne.
Ma ona na myśli zdolność do twórczego zaadoptowania, na potrzeby walki z Rosjanami, najnowocześniejszych technologii, zdolność do przekształcenia cywilnych i łatwo dostępnych środków technicznych w narzędzia walki czy umiejętność szybkiego adaptowania na potrzeby wojny raczkujących dopiero rozwiązań, choćby przez zastosowanie sztucznej inteligencji (AI). Ta strona wojny na Ukrainie nie jest szerzej znana, warto zatem poświęcić temu zagadnieniu więcej uwagi. Jak argumentuje Laura Kahn, strona ukraińska
„wykorzystała najnowocześniejsze technologie i dostosowała istniejące możliwości, aby w sposób nowatorski, kreatywny walczyć na kinetycznym polu bitwy i poza nim. Rozmieściła amunicję krążącą – pociski, które mogą pozostać na stanowisku a zostać uruchomione, dopóki operator nie zlokalizuje celu – oraz zmodyfikowane komercyjne drony, które mogą tanio niszczyć rosyjskie wojska i sprzęt. Wykorzystał komercyjne dane satelitarne, aby śledzić ruchy rosyjskich wojsk w czasie zbliżonym do rzeczywistego. A Kijów mądrze wykorzystał też sztuczną inteligencję w połączeniu z tymi obrazami satelitarnymi, aby stworzyć oprogramowanie, które pomaga artylerii lokalizować, celować i niszczyć cele w najbardziej efektywny i zabójczy sposób.”
To, co amerykańska specjalistka podkreśla, to nie tyle fakt dysponowania przez siły ukraińskie jakąś nową, cudowną bronią, zresztą warto na marginesie zauważyć, że w środowisku specjalistów mało jest zwolenników poglądu, iż w ten sposób można wygrać wojnę. Chodzi tu o coś zupełnie innego – broniący się Ukraińcy wykorzystali te środki walki, które jak amunicja krążąca czy drony były już znane, ale zrobili to zarówno na większa skalę, jak i w nowy sposób, co oznacza, że stworzyli nowy system, a może raczej styl prowadzenia wojny. Cechuje się on innowacyjnością również dlatego, że nie ma w nim żadnego „narzuconego z góry”, przez dowództwo, rozwiązania, wzorca postępowania czy specyfikacji sprzętowej. Wręcz przeciwnie, wykorzystuje się wszystko co jest dostępne – chińskie tanie drony cywilne, które odpowiednio uzbrojone stają się groźną bronią, zakupione u komercyjnych providerów zdjęcia satelitarne, znaną technologię rozpoznawania twarzy i identyfikacji osób czy opracowywane przez „ochotników” z sektora IT modele komputerowe rosyjskiej taktyki. To podejście ma jeszcze inny walor. Otóż są to systemy najczęściej proste w obsłudze. Pilotowanie uzbrojonego chińskiego drona zakupionego na Alibabie nie wymaga wielotygodniowego szkolenia. W efekcie, jak konkluduje Laura Kahn,
wojna na Ukrainie „uwypukliła poważniejszy trend w sztuce wojennej, który ma implikacje wykraczające poza ten konflikt: demokratyzację potęgi militarnej. Środki używane przez Ukrainę w walce rozszerzyły zakres działań wojennych poza fizyczne pole bitwy – i poza tradycyjne podmioty wojskowe i państwowe – i umożliwiły zwykłym obywatelom, prywatnym firmom i instytucjom cywilnym pomoc w walce. To trend, który zmieni sposób prowadzenia wojen przez inne kraje.”
Oczywiście nie mamy do czynienia ze zmianami, które wykluczą znaczenie tradycyjnych środków walki, lotnictwo czy artyleria nie przestaną odgrywać istotnej roli, jednak to, o czym pisze Kahn będzie miało fundamentalny wpływ na politykę obronną wielu krajów. Dlaczego?
Wojna pokazała – argumentuje - jak nowoczesne narzędzia mogą rozproszyć siłę militarną wśród milionów ludzi.
A to oznacza po pierwsze, że tradycyjne metody porównywania potencjałów wojennych skonfliktowanych ze sobą państw zaczynają odgrywać mniejszą rolę, ponadto systemem przygotowań do wojny musi zostać objęte całe społeczeństwo, bo to od jego morale, zaangażowania i wytrwałości może zależeć wynik starcia i po trzecie wreszcie, zatarciu ulegnie podział na domenę wojskową i cywilną, również, niestety, w czasie wojny. Agresja Moskali wobec ludności cywilnej jest nie tylko wynikiem frustracji powodowanej świadomością, że wojna „nie idzie po ich myśli”, ale również zapowiedzią poważniejszego trendu, którego znaczenie będzie rosło.
Jeśli zatem będziemy mieli w przyszłości do czynienia ze zjawiskiem, które można z grubsza określić mianem demokratyzacji wojny, kiedy zatarciu będzie ulegała granica między światem wojskowym a cywilnym, a domeny nie będące wcześniej polem starcia staną się nimi (bezpieczeństwo żywnościowe, energetyczne, sfera kognitywna) i ludność cywilna z tego właśnie powodu będzie podlegała atakom, to zmienią się również relacje sojusznicze. Jednym z obszarów w których z pewnością Ukraina odniosła sukces było wygranie wojny o nastawienie opinii publicznej, zwłaszcza w państwach Zachodu, wobec rosyjskiej agresji. W krajach azjatyckich i afrykańskich ten rezultat jest odmienny, walka Ukrainy nie wzbudza tam większych emocji, ale dla wysiłku wojskowego Kijowa przekonanie społeczeństw Zachodu po czyjej stronie jest racja ma absolutnie kluczowe znaczenie, tym bardziej w sytuacji kiedy przełamywać trzeba opory niechętnych wobec zwiększania skali pomocy rządów.
Zakorzenione społecznie przekonania na temat natury zagrożeń, właściwej polityki wobec sojuszników czy ewentualnych rywali będą w przyszłości w coraz większym stopniu determinowały politykę sojuszy wielostronnych, takich jak choćby NATO. A w związku z tym obszary te staną się polem oddziaływania państw agresywnych, jak Rosja, które swą szansę na zwycięstwo w rywalizacji z Zachodem upatrywać będą we wzmacnianiu podziałów i osłabianiu więzi sojuszniczych. Kwestią tą zajęli się Aleksander Sorg i Julian Wucherpfennig, dwaj niemieccy badacze, specjalizujący się w zakresie polityki międzynarodowej i w kwestiach bezpieczeństwa z berlińskiej Hertie School, którzy opublikowali interesujący artykuł w specjalistycznym portalu wojskowym War on the Rocks. Tematem ich rozważań jest kwestia zwiększenia militarnej samowystarczalności Europy, zwłaszcza Niemiec i innych państw, które przez lata cięły wydatki wojskowe w efekcie znajdując dziś swoje siły zbrojne w opłakanym stanie. Tok rozumowania Autorów wart jest prześledzenia. Otóż polemizują oni z rozpowszechnionym w środowisku amerykańskich badaczy poglądem, wyrażanym choćby przez Barry Posena, że obecność amerykańskiego kontyngentu wojskowego w Europie, zniechęca i w gruncie rzeczy rozleniwia państwa naszego kontyngentu do zwiększania wysiłku i nakładów na własne bezpieczeństwo. Po co bowiem więcej łożyć na własne siły zbrojne, jeśli Amerykańskie gwarancje i obecność dają nam poczucie bezpieczeństwa? Otóż w opinii Sorga i Wucherpfenniga tego rodzaju motyw, określany też często mianem syndromu pasażera na gapę, nie jest wcale głównym powodem, dlaczego Niemcy nie chcą łożyć więcej na swe siły zbrojne. Prezentują oni tezę, powołując się zresztą na przeprowadzone przez siebie badania opinii publicznej, że Amerykanie nie są wcale w Republice Federalnej postrzegani jako gwaranci bezpieczeństwa, ale wręcz przeciwnie, ich bazy wojskowe, również składowana broń nuklearna w odbiorze społecznym, uznawane są za czynnik ryzyka, destabilizujący potencjalnie sytuację i powodujący, że wojna staje się bardziej prawdopodobną. Gdyby powodem wstrzemięźliwości Niemiec, jeśli chodzi o wydatki na wojsko, była chęć oszczędzania własnych funduszy, po to aby przeznaczyć je na inne cele, to dyslokacja dodatkowych oddziałów amerykańskich do Europy winna być, na poziomie reakcji opinii publicznej przyjmowana z uznaniem. Działałby wówczas mechanizm – Amerykańscy podatnicy gwarantują nam bezpieczeństwo, my własne pieniądze możemy przeznaczyć na coś innego. Ale tak nie jest, dowodzą niemieccy eksperci. Na poziomie opinii publicznej dodatkowe kontyngenty amerykańskie przyjmowane są z niechęcia, badania potwierdzają, że są postrzegane w kategoriach wzrostu zagrożenia. To ich słania do ciekawej, choć dla nas niecodziennej tezy. Otóż jak piszą Amerykanie, w świetle rozpowszechnionych społecznie w Europie Zachodniej opinii, są wojskowo obecni na naszym kontynencie dlatego, że obsługuje to ich cele polityczne i nie ma wiele wspólnego z kwestiami bezpieczeństwa. Wzrost wydatków na obronność jest w takiej sytuacji postrzegana jako czynnik potencjalnie eskalujący napięcie a nie gwarantujący wzrost poczucia bezpieczeństwa. Specjalnie na potrzeby swych analiz przeprowadzili oni w czerwcu tego roku, a zatem już w cztery miesiące po rozpoczęciu wojny na Ukrainie, badania opinii publicznej w Niemczech. Okazało się, że jedynie 20 % wypowiadających się było zdania, że Amerykanie zwiększyli swą obecność wojskową w Europie w związku ze wzrostem zagrożenia ze strony Rosji. 1/3 ankietowanych uważała, że Amerykanie przysłali do Europy dodatkowe wojska „wyłącznie aby dbać o własne interesy”. Dodatkowo zapytali oni jaka byłaby ich reakcja badanych na trzy hipotetyczne scenariusze – wycofanie z Europy 18 tys. żołnierzy, których Waszyngton przysłał tu już po wybuchu wojny, wycofanie z Europy całości sił jądrowych Stanów Zjednoczonych i zarówno wycofanie żołnierzy jak i zwinięcie parasola nuklearnego. Rezultaty tego badania są intrygujące. Jak zauważają rekcją na każdy z tych scenariuszy wycofania się Amerykanów był wzrost poczucia bezpieczeństwa respondentów, także większe przyzwolenie na zwiększanie budżetu wojskowego Niemiec czy wskaźnika tych, którzy mówili o gotowości walki w obronie ojczyzny. Jak piszą w konkluzji swego artykułu „W porównaniu ze scenariuszem grupy kontrolnej, w którym nie dochodzi do wycofywania się (Amerykanów – MB), nie stwierdziliśmy, że wycofania wojskowe postrzegane jest jako wyraźnie wiążące się z wyraźnie wyższym prawdopodobieństwem wojny, zarówno konwencjonalnej, jak i nuklearnej, z udziałem Niemiec lub innych europejskich sojuszników. Jeśli już, to nasze wyniki sugerują, że obywatele postrzegaliby takie wydarzenia jako mniej prawdopodobne po wycofaniu się wojsk USA.” W królestwie niemieckiej opinii publicznej, to ewakuacja wojskowa Amerykanów z Europy zwiększa, a nie zmniejsza ryzyko wojny i udziału w niej Berlina. Rosja tego rodzaju nastawienie może wykorzystywać, eskalując na poziomie retorycznym presję, co może w efekcie prowadzić nie tyle do zwiększenia wydatków Berlina na zbrojenia ale paradoksalnie do zmniejszenia, bo taki krok postrzegany byłby jako działanie zaogniające w sytuacji kiedy Amerykanie stacjonują w Niemczech.
Jeśli zatem poważnie traktować tezę, że mamy do czynienia z trendem polegającym na „demokratyzowaniu się wojny”, wzrostem znaczenia obszaru określanego obecnie mianem cywilnego, dla siły państwa i jego odporności na presję wrogów, to z Niemcami mamy problem. Są oni w irracjonalny, jak nam się może wydawać, sposób antyamerykańscy i nadal, mimo agresji Moskwy na Ukrainę, wierzą, że zagrożenie ze strony Rosji ich nie dotyczy. Znacząco ogranicza to, w dłuższej perspektywie, zdolność NATO do rozbudowy swego potencjału na wschodniej flance i czyni z kwestii świadomości niemieckiego wyborcy problem bezpieczeństwa, który dotyka również nas.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/612351-o-demokratyzacji-wojny