Jednym z krajów, które wyszły z inicjatywą, by nie wydawać obywatelom Rosji wiz wjazdowych do państw Unii Europejskiej, jest Estonia. Władze w Tallinie podkreślają, że to dla nich sprawa bezpieczeństwa narodowego. Dlaczego?
Wystarczy zapoznać się z wynikami niedawnego sondażu, z którego wynika, że aż 25 proc. obywateli Estonii popiera atak Putina na Ukrainę. Badanie było przeprowadzone w lipcu, a więc w czasie, gdy wiadomo już było, jakich zbrodni dopuszczają się żołnierze armii rosyjskiej w dorzeczu Dniepru. Wiadomo również, że stawką w tej wojnie jest bezpieczeństwo Europy Środkowej, w tym także państw bałtyckich.
Co symbolizuje sowiecki czołg?
W tym kontekście nie jest bynajmniej zbiegiem okoliczności, że 25 proc. mieszkańców Estonii stanowią Rosjanie (jest ich około 345 tysięcy w 1,3-milionowym państwie). Widać to doskonale na przykładzie 57-tysięcznej Narwy (trzeciego co do wielkości miasta w kraju), gdzie żyje około 95 proc. ludności rosyjskojęzycznej i gdzie taki sam odsetek mieszkańców popiera agresję Putina na Ukrainę.
Narwa, która leży tuż przy granicy z Rosją, przed II wojną światową była etnicznie estońska. Po aneksji przez Związek Sowiecki w 1940 roku na rozkaz Stalina dokonano masowych wysiedleń miejscowej ludności, a na jej miejscu osiedlono Rosjan. W ten sposób dokonano całkowitej zmiany struktury narodowościowej w mieście.
Większość Rosjan w Estonii, będąca potomkami tej napływowej ludności, popiera także obecność symboliki komunistycznej w przestrzeni publicznej. Uwidoczniło się to ostatnio, gdy parlament estoński przyjął ustawę o likwidacji wszystkich monumentów pochodzących z czasów sowieckich. W związków z tym w zeszłym tygodniu usunięty został z Narwy stojący na postumencie sowiecki czołg T-34. Decyzja ta wywołała niezadowolenie tamtejszych mieszkańców, których – jak się żalili – nikt nie pytał o zdanie, a dla nich był to symbol wyzwolenia spod niemieckiej okupacji. Rząd w Tallinie uważa jednak, że wspomniany czołg symbolizuje rosyjską okupację i agresję militarną.
Komunistyczni zbrodniarze jako bohaterowie
W ostatnich dniach w Narwie przebywała była prezydent Estonii (w latach 2016-2021) Kersti Kaljulaid. Tłumaczyła, że wcześniej wspomniany czołg także symbolizował sowiecką okupację, jednak godzono się z pozostawieniem go na miejscu, traktując jak relikt historii. Rosyjska napaść na Ukrainę zmieniła jednak wszystko. Zdaniem Kaljulaid, dalsze istnienie monumentu byłoby równoznaczne z usprawiedliwianiem rosyjskiej agresji, dlatego wina za zdemontowanie pomnika spada nie na estoński rząd, lecz na Putina.
Władze samorządowe Narwy, zdominowane przez mniejszość rosyjską, wydają się nie podzielać tego punktu widzenia. Pokazuje to spór o nazwy dwóch ulic w mieście imienia Alberta-Augusta Tiimana i Antsa Daumanna. Byli to działacze bolszewiccy narodowości estońskiej, którzy po I wojnie światowej próbowali zainstalować w Narwie komunizm. Obaj mieli krew na rękach, osobiście uczestnicząc w zbrodniach i doprowadzając do egzekucji wielu estońskich patriotów (nota bene Dauman jako oficer Armii Czerwonej zginął podczas bitwy pod Brześciem w trakcie wojny polsko-bolszewickiej w 1920 roku). Władze centralne w Tallinie naciskają na władze lokalne, żeby nazwiska obu zbrodniarzy komunistycznych znikły z nazw ulic, jednak presja napotyka opór.
Postawa mieszkańców Narwy sprawia, że wielu Estończyków zadaje sobie pytanie, czy mogą liczyć na lojalność rosyjskojęzycznej ludności własnego kraju. Czy owi Rosjanie utożsamiają się z państwem, które zamieszkują, czy może raczej z Rosją? Pojawia się realna obawa, iż w przyszłości mogą zachować się tak, jak „separatyści” z Doniecka czy Łuhańska – proklamować własną „republikę ludową” i poprosić Moskwę o pomoc, a ta chętnie weźmie ich w obronę przed estońskimi „nazistami”. Mogą się wówczas zjawić się w Narwie „zielone ludziki”, tak jak w 2014 roku na Krymie, gdy na ich czele stał pułkownik Igor Girkin, ps. Striełkow, który przeniknął na półwysep jako członek delegacji moskiewskiego patriarchy Cyryla.
Wątek braku zaufania do ludności rosyjskojęzycznej pojawił się w niedawnym wywiadzie Kersti Kaljulaid dla portalu delfi.ee. Powiedziała ona wówczas m.in.:
„Nie rozumiem na przykład, jak ulice Tiimanna i Daumanna, mogą nadal tak się nazywać. Być może jest to jeden z powodów, dla których reszta Estonii nie czuła, że Narwie można ufać. Nie tylko Tallin powinien powiedzieć, że Narwa jest częścią Estonii, ale Narwa też musi pokazać, że można jej zaufać. Zmieńcie nazwy ulic. Rozmawiajcie na posiedzeniach rady miasta po estońsku. To jest wzajemny proces. Być może iluzja, że da się tutaj zrobić małą Rosję, została zniszczona. Narwa to wciąż Estonia”.
„Wymierający język, wymierający naród”
Inaczej widzą ten spór przedstawiciele mniejszości rosyjskiej w Estonii. Jedną z najbardziej znanych reprezentantek tej społeczności jest Yana Toom (panieńskie nazwisko Czernogorowa), zasiadająca od 2014 roku w parlamencie europejskim. Jak mówi:
„Mamy u nas bardzo wielu ludzi, tak sobie wyobrażam, którzy popierają tak zwaną operację specjalną i trzymają kciuki na Putina. I nawet nie dlatego, być może, że życzą oni źle Ukrainie, ale na pewno myślą sobie, że jeśli Rosja przegra, to wtedy mamy tutaj przerąbane”.
Zdaniem Yany Toom winę za to, że Rosjanie w Estonii popierają Putina, ponosi nie kremlowska propaganda, lecz władze w Tallinie, prowadzące politykę wykluczającą mniejszość rosyjską. Europarlamentarzystka ma pięcioro dzieci, z których wszystkie wyjechały na stałe do Rosji, zaś ona sama – jak przyznaje – nie zamierzała ich powstrzymywać.
Wielu Estończykom trudno jednak zaufać Yanie Toom, która przez długie lata przyjmowała zaproszenia do telewizyjnych programów głównego propagandysty Kremla Władimira Sołowjowa. Pamiętają również wywiad, którego udzieliła w 2013 rosyjskiemu czasopismu „Reporter”. Zapytana, czy język estoński może wygrać w Estonii z językiem rosyjskim, odpowiedziała:
„Jest dziewięćset tysięcy użytkowników tego języka. To jest wymierający język, wymierający naród – o to chodzi. Kiedy pytają mnie o perspektywy, zawsze przypominam, że Mojżesz nieprzypadkowo prowadził Żydów przez pustynię przez czterdzieści lat, aż umarł ostatni niewolnik. Ale w naszym kraju nie mamy tyle czasu.
(…) Kiedy mieszkasz z Estończykami przez długi czas i znasz ten naród, rozumiesz, że inaczej być nie mogło. Estońska historia to siedemset lat niewoli, o której tutaj w żaden sposób nie potrafią zapomnieć. Ten naród przetrwał, ponieważ był stale gotów do obrony, jednocząc się przeciw wspólnemu wrogowi. Teraz nie ma wroga, ale nawyk stawiania oporu pozostał. Wobec kogo? Oczywiście, wobec miejscowych Rosjan. Teraz my znajdujemy się w sytuacji, w której Estończycy byli przez siedemset lat – cały czas czemuś się przeciwstawiamy. I to nas po prostu rozdziela”.
Wielu Estończyków oburza się takimi słowami z kilku powodów. Po pierwsze: uważają, że to nie oni są winni obecnego sporu, lecz potomkowie napływowej ludności rosyjskiej, których lojalność wobec ich państwa można stawiać pod znakiem zapytania. Po drugie: instynkt samoobrony, każący jednoczyć się Estończykom w obliczu zewnętrznego niebezpieczeństwa, to nie anachroniczny przejaw mentalności niewolniczej, którą należy przezwyciężyć, ale świadectwo mądrości narodu, który nadal pozostaje zagrożony przez rosyjski imperializm. Po trzecie: niestosowne jest zrównywanie ze sobą narodu estońskiego, który liczy mniej niż milion członków, z ponad 100-milionowym narodem rosyjskim, nawet jeśli mówimy o mniejszości rosyjskojęzycznej w Estonii. Ta ostatnia grupa – jak pokazują badania – w obliczu wojny na Ukrainie utożsamia się bowiem nie z własnym państwem, które uczestniczy w koalicji antyputinowskiej, lecz z imperialną Rosją, prowadzącą agresywną politykę wobec sąsiadów.
Czy może wobec tego dziwić polityka władz w Tallinie, które sprzeciwiają się wydawaniu wiz Rosjanom?
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/611509-czy-estonia-moze-liczyc-na-lojalnosc-rosyjskiej-mniejszosci