Elbridge A. Colby i Alexander B. Gray z Marathon Initiative ostrzegają na łamach „The Wall Street Journal”, że Stany Zjednoczone nie są przygotowane obecnie do wojny z Chinami.
Wojna między USA a Chinami być może się zbliża. Jeśli wybuchnie, nikt nie powinien zakładać, że będzie krótka. Aby odstraszyć i zwyciężyć w takim konflikcie, USA potrzebują potencjału wojskowego na najwyższego poziomie, który można utrzymać, naprawić i uzupełnić. Istnieją wszelkie powody, by sądzić, że konflikt o Tajwan spowodowałby znaczne uszczuplenie zasobów USA. Aby zwyciężyć amerykańska baza przemysłowa będzie musiała wyprodukować w czasie rzeczywistym i uzupełnić straty w zakresie krytycznych platform powietrznych, morskich i kosmicznych, a także kluczowej amunicji
— piszą.
Za czasów administracji Trumpa, w której Elbridge Colby był zastępcą Sekretarza Obrony, przeprowadzono pogłębioną analizę zdolności amerykańskiego przemysłu w 10 kluczowych dla potencjału wojskowego obszarach. Zdiagnozowano wówczas 300 „obszarów wrażliwych” takich jak choćby nadmierne uzależnienie od dostaw komponentów od zagranicznych kooperantów, co w czasie przedłużającej się wojny i aktywnego przeciwdziałania wroga, może doprowadzić do osłabienia możliwości sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych. Szczególnie niepokojąca sytuacja, argumentują Colby i Gray ma miejsce w amerykańskim przemyśle stoczniowym, który został w minionych dekadach nadmiernie „odchudzony”. O ile bowiem w czasach Kryzysu Kubańskiego Ameryka dysponowała 28 stoczniami, które byłyby w stanie w sposób rytmiczny uzupełniać straty jednostek bojowych i transportowych, to obecnie np. na wybrzeżu Pacyfiku funkcjonują dwie stocznie mające niespełna 20 suchych doków. Większość dźwigów, budowana jest poza granicami Stanów Zjednoczonych, głownie w Chinach, w jaki sposób zatem Ameryka uzupełniałaby straty ponoszone w przedłużającym się, intensywnym konflikcie z zaangażowaniem marynarki wojennej? W latach 90-tych ubiegłego stulecia zlikwidowano nawet stocznię remontową na Guam, co oznacza, że obecnie uszkodzone jednostki, np. okręty podwodne, muszą przemieścić się, po to aby odzyskać sprawność 6 tys. km, do Ameryki. W artykule ekspertów nie chodzi jednak o biadolenie a o podjęcie niezbędnych kroków, teraz w czasie pokoju, aby wyeliminować zagrożenia.
W tej dekadzie może nadejść wojna, a Stany Zjednoczone muszą być przygotowane. Bez przemysłu obronnego, który może szybko produkować i naprawiać platformy bojowe i dostarczać amunicję, amerykańska armia będzie jak wielka drużyna piłkarska, która może grać tylko przez pierwszy kwadrans. Aby zaradzić tej słabości, administracja i Kongres muszą dokonać natychmiastowych, ukierunkowanych, inwestycji. Powinny one koncentrować się na zdolnościach powietrznych, morskich, kosmicznych i w zakresie produkcji amunicji, w tym na stoczniach prywatnych i publicznych, obiektach naprawy statków i powiązanej infrastrukturze
— czytamy.
Przesłanie, które w sposób dość czytelny formułują amerykańscy eksperci, jest w sumie dość proste – wojnę wygrywa się w czasach pokoju, bo wówczas z odpowiednim wyprzedzeniem podejmować należy kluczowe dla potencjału militarnego każdego kraju decyzje, a zaniedbań, kiedy konflikt wybuchnie, nie będziemy w stanie „nadgonić”. Taki stan nieprzygotowania, strategicznej beztroski może być też jednym z powodów wybuchu gorącego konfliktu, bo przecież wróg analizuje potencjał kraju, który ma zamiar zaatakować oceniając własne szanse i przewagi.
Podobne wnioski, z zupełnie jednak innej domeny, znajdziemy w artykule Ilii Ponomarienko, komentatora wojennego „The Kiev Independent”, który zastanawia się jakie są przyczyny, że strona ukraińska nie była do tej pory w stanie zniwelować rosyjskiej przewagi ogniowej na froncie skutecznymi atakami kontrbateryjnymi. Udało się zatrzymać rosyjskie siły pancerne i zmechanizowane, ofensywa lądowa w praktyce stanęła w miejscu, ale jak dowodzi Ponomiarienko „pomimo wielu wysiłków z wykorzystaniem zaawansowanej broni dostarczanej przez Zachód, rosyjskie siły artyleryjskie wciąż zadają Ukrainie ciężkie straty i zbyt często pozostają bez odpowiedzi. Ogień kontrbateryjny, taktyka polowania i strzelania do dział artylerii wroga, pozostaje słabym punktem ukraińskiej armii”. Ponomarienko nie kwestionuje znaczenia dostaw nowoczesnego sprzętu artyleryjskiego z Zachodu, docenia jego znaczenie w atakowaniu rosyjskich linii komunikacyjnych i magazynów, podkreśla niesłychany wysiłek ukraińskich żołnierzy i oficerów przechodzących w przyspieszonym tempie na NATO-wskie standardy, ale mimo tego, jak zauważa, Rosjanie byli w stanie utrzymać nawet 10-krotną przewagę ogniową, co oznacza, że ich artyleria równa z ziemią wszystko co znajduje się na linii rosyjskiego ataku, a broniących się zmusza „do płacenia wielkiej daniny krwi”. Ataki na rosyjskie linie zaopatrzeniowe i magazyny znajdujące się głęboko na tyłach, co stało się możliwe po tym jak strona ukraińska otrzymała m.in. HIMARSY doprowadziły do zmniejszenia intensywności ostrzału artyleryjskiego Rosjan, bo dziś dziennie są oni w stanie wystrzelić 5 do 6 tys. pocisków, podczas gdy na początku ofensywy w Donbasie była to ilość trzykrotnie większa, ale tym nie mniej przewaga ogniowa Moskali jest nadal znacząca.
Postęp był zauważalny, ale wejście do walki przeważających systemów zachodnich nie przyniosło radykalnych zmian w przewadze Rosji. Rosyjska przewaga artyleryjska jest nadal przytłaczająca i zabójcza, ponieważ cały czas z ogromną siłą łamie ukraińską obronę
— pisze Ponomarienko i dodaje, że „Pomimo wszystkich szkód wyrządzonych przez HIMARSY, Rosja, zwłaszcza w Donbasie, nadal jest w stanie koncentrować swoją potężną siłę artylerii na niektórych odcinkach linii frontu”.
Znacznie ciekawsze od opisu sytuacji, jest w artykule Ponomarienki poszukiwanie przyczyn dlaczego strona ukraińska nie jest skutecznym ogniem kontrbareryjnym w stanie niwelować rosyjskiej przewagi. Otóż przytacza on anonimowe opinie oficerów ukraińskiej artylerii, którzy powiedzieli mu, że główną przyczyną takiego stanu rzeczy są błędy organizacyjne popełnione jeszcze w czasie pokoju, które teraz w warunkach polowych się mszczą. Musi zostać poprawiona detekcja celów, co oznacza, że rozpoznanie elektroniczne, nasłuch, zwiad przy użyciu dronów, ale również oznaczanie pozycji rosyjskich baterii artyleryjskich, także kierowanie ogniem muszą być lepsze i lepiej synchronizowane. Innymi słowy to co w amerykańskich słowniku wojskowym określa się mianem C4 (command, control, communication, computers) a najlepiej C4ISTAR (dołączając do tych zdolności również wywiad, nadzór, oznaczanie celów i rozpoznanie) winno być poprawione i skoordynowane. Doświadczenia ukraińskich oficerów i żołnierzy, wyniesione z obecnej wojny wskazują, co warto podkreślić, na wagę nie tyle uzbrojenia, liczby „luf” czy wyrzutni rakietowych, co znaczenie systemu w którym one funkcjonują. I ta sieć w której informacje o sytuacji na polu boju się pozyskuje w czasie rzeczywistym, przetwarza, analizuje i wykorzystuje jest nawet ważniejsza niźli ilość sprzętu jaką mamy do dyspozycji.
Wszystkie komponenty muszą działać jako system i współpracować z jednostkami piechoty, które powinny utrzymywać ważne dla artylerii lokalne punkty naziemne(…). W wielu przypadkach sukcesy Rosji zapewniła nie jej przytłaczająca przewaga, ale problematyczna reakcja ukraińskich uderzeń kontrbateryjnych
— pisze Ponomarienko.
Głównym powodem dlaczego ten system w ukraińskich siłach zbrojnych słabo funkcjonuje, jest, jak argumentuje dziennikarz „Kiev Independent”, brak specjalnego dedykowanego artylerii systemu dowodzenia, co przejawia się choćby w ten sposób, że w sztabach na czterech głównych ukraińskich kierunkach operacyjnych nie ma oficerów artylerzystów. A to jest efekt zaniedbań czasów pokoju, kiedy dążąc do wdrażania NATO-wskich standardów przeprowadzono decentralizację w strukturze organizacyjnej sił zbrojnych odchodząc od nadmiernie scentralizowanego systemu dowodzenia z czasów sowieckich. Ponomarienko przywołuje wypowiedź emerytowanego oficera:
Przed decentralizacją struktury najwyższego szczebla, takie jak dowództwo korpusu armii, były bezpośrednio odpowiedzialne za organizowanie i prowadzenie działań kontrbateryjnych. Dowództwo artylerii na poziomie brygady było odpowiedzialne za wspieranie piechoty na polach bitew, a nie polowanie na wrogą artylerię.
Innymi słowy w wyniku zmian organizacyjnych, celowości których nie ma powodu kwestionować, „zgubiono” zdolność, która dziś ma kluczowe znaczenie. W każdym z kierunków operacyjnych (Donbas, Zaporoże, Chersoń) powinny zostać utworzone przynajmniej po jednej, a najlepiej dwie brygady artylerii, mające w składzie, każda 4 bataliony. I to na szczeblu dowództwa tych brygad powinno zostać skoncentrowana odpowiedzialność za zbudowanie systemu uderzeń kontrbateryjnych. A zatem brak decyzji natury organizacyjnej, które winny zostać podjęte w czasie pokoju, mści się właśnie teraz.
Michael G. Anderson, oficer US Army, opublikował w specjalistycznym portalu Modern War Institute artykuł w którym analizuje doświadczenia ukraińskie z pierwszej fazy wojny, a precyzyjnie bitwę o Sumy, oraz zastanawia się jakie wnioski dla Amerykanów z nich wypływają. Ukraińską strategię obrony obwodu sumskiego, jednego z kluczowych w czasie bitwy o Kijów, Anderson określa mianem „nieciągłej obrony punktów strategicznych”. Na czym ona polegała?
Podczas gdy statyczne siły utrzymywały strategiczne punkty oporu (strongpoints) które znajdowały się głownie na terenach miejskich, lekka piechota przemieszczała się w lukach między tymi punktami. Ta kombinacja – w szczególności wkład wniesionej przez mobilną lekką piechotę – najpierw opóźnił, potem przerwał, a w końcu doprowadziło do odwrócenia rosyjskich wysiłków i skoncentrowania ich na próbie obrony krytycznych naziemnych linii komunikacyjnych. Wysiłki te, zarówno w Sumach, jak i sąsiednim obwodzie czernihowskim, uniemożliwiały koncentrację, zakłócały dostawy i zaopatrzenie niezbędnego dla głównego rosyjskiego wysiłku, którym było okrążenie Kijowa
— pisze Michael G. Anderson.
Amerykański oficer jest zdania, że Ukraińcy w sposób perfekcyjny implementowali starą niemiecką, pochodzącą jeszcze z czasów I wojny światowej a następnie rozwijaną, strategię „obrony w głębi”.
Tę doktrynę obronną tworzyły trzy filary: rozproszenie i głębia, kontr-rozpoznanie oraz elastyczność dowodzenia
— pisze amerykański oficer.
Istotą tego podejścia, rozwijanego również w czasie II wojny światowej, było przekonanie, że w warunkach nierównowagi sił, kiedy strona broniąca się dysponuje mniejszym potencjałem i w związku rozległością bronionego obszaru, zbudowanie tradycyjnej liniowej formuły obrony jest niemożliwe i kosztowne. Należy, w tym ujęciu kontrolować główne, strategiczne punkty oporu, najczęściej w związku z ukształtowaniem sieci komunikacyjnej znajdujące się w miastach i atakować rozproszone na dużym obszarze (stąd znaczenie głębi strategicznej o której tyle się mówi) siły przeciwnika. Jak przypomina Anderson „w artykule z 2014 r. emerytowany podpułkownik Raymond Millen przedstawił przekonującą argumentację za nowoczesnym, dostosowanym do współczesnych realiów podejściem do koncepcji elastycznej obrony w głębi, którą nazwał „odporną obroną”. Millen argumentował, że kluczowe zasady niemieckiej koncepcji elastycznej obrony z czasów II wojny światowej – „rozproszenie i głębia”, „ustanowienie „pustego pola bitwy” i „zwinność taktyczna” – pozostają nadal aktualne. Jego koncepcja „odpornej obrony” składa się z wielu warstw: sektora przyczółku, który uniemożliwia wrogi zwiad i rozbija jego spójność, oraz głównej linii oporu (pierwszy i drugi rzut), która atakuje siły wroga, ułatwiając w ten sposób celowy kontratak. Kluczem do tego podejścia są „punkty zaczepienia” w terenie, wzmocnione punkty obrony przeciwczołgowej, aby przeciwdziałać siłom pancernym wroga”.
Przytoczyłem ten długi fragment z wystąpienia amerykańskiego oficera przede wszystkim z tego względu, że zarysowana przez Strategy & Future koncepcja Armii Nowego Wzoru w przygotowaniu której brałem udział, opisywała taką właśnie formułę obrony naszej wschodniej flanki w czasie ewentualnego ataku przeważającego liczebnie wroga. To co najbardziej zdumiało mnie kiedy obserwowałem reakcje naszych ekspertów, z których niektórzy mają nawet tytuły profesorskie uczelni wojskowych, to nie to, iż najwyraźniej nie znali oni artykułu Millena, ale określanie przez nich całej tej koncepcji mianem przygotowań do „wojny partyzanckiej”. Jeśli tak, to Ukraińcy broniąc obwodu sumskiego i wygrywając w efekcie z Moskalami bitwę o Kijów, prowadzili właśnie taką „wojnę partyzancką”, która w zachodniej myśli strategicznej określana jest mianem „elastycznej obrony w głębi” lub „obrony w formule jeża”.
Jak sprawić, by lekka piechota armii amerykańskiej była biegła w prowadzeniu tego typu zmodyfikowanej obrony? – pyta Anderson, zastanawiając się jak implementować doświadczenia ukraińskie - Wymagana jest elastyczność, koordynacja i synchronizacja między umocnionymi punktami obronny a mobilną lekką piechotą. Prosta i niezawodna komunikacja jest kluczową zdolnością wspierającą rozproszenie i koncentrację, umożliwiającą wędrującym oddziałom lekkiej piechoty działanie w sposób podobny do działań niemieckich łodzi podwodnych podczas bitwy o Atlantyk - jako wilcze stada na lądzie.
To tylko trzy obserwacje z wojny na Ukrainie. Analizowane są różne domeny, fazy konfliktu, praktyczne rozwiązania. Wszystkie je łączy jedno, oprócz oczywiście uważnego odczytania lekcji z konfliktu na Ukrainie. Aby wojnę wygrać, a nawet do nie dopuścić, bo wróg analizuje zarówno nasze możliwości jak i podejście strategiczne, kluczowe decyzje podejmuje się w trakcie pokoju. Chodzi zarówno o potencjał przemysłowy oraz strukturę organizacyjną sił zbrojnych. Kluczowym czynnikiem jest jednak odpowiedź na pytanie do jakiej wojny się przygotowujemy, bo od tego zależą wszystkie kolejne kroki. Strategia „kupą mości Panowie”, której jądrem jest przekonanie, że musimy mieć więcej wszystkiego – przede wszystkim żołnierzy i sprzętu, nie gwarantuje nam zwycięstwa ani nie odstrasza wroga. To jest pierwsza i podstawowa lekcja z wojny na Ukrainie.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/611315-wojne-wygrywa-sie-w-czasie-pokoju