Rozpoczynająca się w Europie dyskusja w kwestii zaprzestania wydawania wiz turystycznych obywatelom Federacji Rosyjskiej już ujawniła jak głębokie są podziały jeśli chodzi o politykę wobec Rosji.
Kanclerz Scholz powiedział, że „trudno sobie wyobrazić” blokadę wydawania wiz dodając przy tym, iż konsekwencje wojny Putina nie mogą dotykać „niewinnych Rosjan”. W podobnym duchu wypowiada się też Gerard Arnoud, były ambasador Francji w Stanach Zjednoczonych i przy ONZ, którego martwi to, że „nasze szlachetne wartości” nie wytrzymają zwarcia „z instynktami wojny” przypominając zarazem, abyśmy nie mieli wątpliwości o co chodzi, że Niemcy w czasie II wojny światowej mogli podróżować do Stanów Zjednoczonych do momentu wypowiedzenia im przez Amerykę wojny.
Niezależnie od argumentacji, gołym okiem można dostrzec odmienne wrażliwości, inne poziomy determinacji aby działać i różne oceny sytuacji jeśli chodzi o politykę wobec Rosji, które dzielą zachodnie jądro Europy i państwa (za wyjątkiem Węgier) naszego regionu i Skandynawów. Te różnice są istotnym problemem natury politycznej przede wszystkim dlatego, że jesteśmy dopiero na początku drogi, która winna doprowadzić nas do sformułowania wspólnego stanowiska w zakresie polityki bezpieczeństwa na kontynencie europejskim.
Jest to ważne, bo intencje Moskwy, są dość czytelne. Ukraiński wywiad wojskowy informuje, że Rosja jeszcze w tym roku chce skokowo zwiększyć wydatki na swój potencjał wojskowy o 700 – 800 mld rubli, czyli wg. obecnego kursu o co najmniej 11 – 12 mld dolarów. Stosowne zmiany legislacyjne już są przygotowane w Dumie a korporacja Rostech, w skład której wchodzi 800 firm, zatrudniająca 1,3 mln ludzi i która pokrywa 40 proc. zamówień rządowych przechodzi w stan „wojennej mobilizacji”, co oznacza odwołanie urlopów, pracę na trzy zmiany i wprowadzenie nadzoru administracyjnego, który ma objąć zatrudnionych w tym molochu. Kreml musiał podjąć tego rodzaju działanie, aby uzupełnić straty, a jednocześnie chcąc kontynuować wojnę, ale decyzja ta oznacza jeszcze coś znacznie ważniejszego. Jest bowiem potwierdzeniem, że Rosja, nawet jeśliby jutro zaczęły się rozmowy pokojowe z Ukrainą, nie zrezygnuje z odbudowy swego potencjału wojskowego, mało tego, będzie starała się zrobić to możliwie szybko. Oczywiście będzie miała z tym poważne problemy, o czym piszą eksperci brytyjskiego think tanku strategicznego RUSI podkreślając uzależnienie Rosjan od dostaw z Zachodu w zakresie zaawansowanych podzespołów, przede wszystkim elektroniki i systemów optycznych. Podobne ograniczenia sygnalizują też autorzy ukraińskiego portalu wojskowego Defence Express zwracając uwagę, że Rosja importowała do tej pory nawet obrabiarki pracujące w firmach Rostechu sama nie będąc w stanie zbudować urządzeń odpowiadającym światowym standardom. To wszystko prawda, ale na podstawie pojawiających się informacji można wyciągnąć również wnioski mniej dla nas przyjemne.
Po pierwsze Kreml sygnalizuje zamiar odbudowy swych sił zbrojnych, co oznacza, że rozmawiamy dziś o tempie tego procesu, który można i należy spowolnić, a nie o odejściu Moskwy od agresywnej polityki realizowanej przy użyciu narzędzi militarnych. Po drugie, co warto zauważyć, Rosja borykając się z niedostatkami elektroniki wojskowej nie będzie w stanie odtworzyć swych możliwości w zakresie broni precyzyjnej, która i tak nie była mocna stroną Moskali, co nie oznacza, że tradycyjne możliwości pozostają poza ich zasięgiem. Tak raczej nie jest i należy założyć, że Moskwa będzie w stanie wyprodukować w najbliższych latach duże ilości systemów artyleryjskich, broni pancernej czy odnowić zapasy amunicji. Wszystko to będzie dość toporne, ale liczyć się będzie masa i ilość, a rosyjscy wojskowi w związku z tym nie będą przygotowywać się do konfliktu asymetrycznego, ale do walki przypominającej dzisiaj trwającą wojnę w Donbasie, czyli konflikt niezwykle krwawy, gdzie całe miasta ścierane są ogniem artyleryjskim z powierzchni ziemi i nie ma podziału na cele wojskowe i cywilne. Rosja będzie miała mniejszy potencjał i mniejsze możliwości, co oznaczać będzie, iż nie zaatakuje, jeśli w ogóle zdecyduje się na taki krok, „na całej linii”, ale wybierze obszar w którym będzie mogła skoncentrować swe siły i wykorzystać przewagę jaką daje jej środowisko geograficzne. Generał Philip Breedlove jest zdania, że najbardziej będzie zagrożona Gruzja i Mołdawia, a państwa bałtyckie „to osobny rozdział”, ale trudno stawiać wszystko na jedną kartę myśląc, że „Putin się nie odważy”.
To oznacza, że musimy znów postawić na porządku dnia kwestię zdolności NATO do obrony Bałtów. [Piszą o tym]((https://www.wsj.com/articles/time-for-nato-to-deliver-on-its-promise-to-protect-the-baltics-estonia-latvia-lithuania-poland-russia-putin-invasion-war-11660145914?mod=Searchresults_pos1&page=1) John R. Deni, profesor w US Army War College, który właśnie opublikował książkę poświęconą NATO pod wiele mówiącym tytułem „Koalicja niechętnych i niezdolnych: zmiana europejskiego kursu i przyszłość amerykańskiej geopolityki” oraz Michael O’Hanlon, ekspert wojskowy liberalnego think tanku Brookings. Ich zdaniem na deklaracje, które padły na czerwcowym szczycie NATO w Madrycie są ładnie opakowanymi, ale niewiele znaczącymi, pustymi, w gruncie rzeczy obietnicami. Jak argumentują Pakt Północnoatlantycki powinien wzmocnić swe siły do tego stopnia, żeby „Putin pomyślał dwa razy” zanim podejmie decyzję o ewentualnym ataku. Czy sojusznicy zrobili to? Nie. Oceniając efekty szczytu madryckiego, zauważają, że „retoryka była imponująca, ale te grupy bojowe (dedykowane do obrony Państw Bałtyckich – MB) pozostają poważnie ograniczone pod względem liczebności i zdolności. Są za małe, by powstrzymać rosyjski atak. Zamiast powiększać każdą z nich do pełnej brygady liczącej około 4 000 żołnierzy, wraz z towarzyszącym wsparciem lotniczym, NATO zamierza teraz dodać tylko po kilkaset żołnierzy w każdym z Państw Bałtyckich i w Polsce”.
Ciekawsza jest jednak diagnoza, o jaką pokusili się amerykańscy eksperci, szukając odpowiedzi dlaczego reakcja NATO na rosyjskie zagrożenie jest nieadekwatna do jego skali. „Po pierwsze – argumentują - wielu na Zachodzie ma optymistyczny pogląd jeśli chodzi o rosyjskie zagrożenie”. W świetle tych ocen Moskwa koncentruje swą uwagę na Ukrainie, co najwyżej na Europie Środkowej, a to oznacza, że nie stanowi zagrożenia dla dalej położonych państw Zachodu, co skutecznie redukuje impulsy aby się zbroić. Drugi powód tego zaniedbywania obrony wschodniej flanki jest prozaiczny – „mimo że wydatki sojuszników na obronę odbiły się od dna i zaczęły rosnąć po inwazji Putina na Krym w 2014 r., wielu wciąż brakuje zdolności i możliwości, by dedykować więcej sił na wschodnią flankę NATO”. Trzeci powód jest nie mniej istotny – otóż w Państwach Bałtyckich nie ma niezbędnej infrastruktury (koszary, magazyny, poligony etc.) aby przyjąć u siebie większy kontyngent wojskowy NATO. Zdaniem amerykańskich analityków ograniczenia opisane przez nich w punkcie drugim i trzecim, w związku z rosnącymi wydatkami na obronność w NATO i deklaracjami formułowanymi przez Bałtów, da się w relatywnie krótkim czasie przezwyciężyć, znacznie większym zagrożeniem jest dzieląca Europę różnica jeśli chodzi o postrzeganie zagrożenia ze strony Rosji. „Jeśli NATO patrzy w przyszłość tak, jak powinno - dowodzą - to musi zakładać prawdopodobieństwo przynajmniej częściowej odbudowy rosyjskiej armii. Nawet jeśli Rosja jest państwem podupadającym, jej potęga militarna nie zniknie z dnia na dzień”. A to oznacza, że nie można dopuścić aby rosyjska przewaga na hipotetycznej linii starcia w wojnie o Państwa Bałtyckie była większa niźli 3 do 1, co więcej, potencjał wojskowy NATO winien znajdować się na miejscu zanim „kule zaczną latać”, a nie dotrzeć na Wschód dopiero po kilku czy kilkunastu tygodniach. Dziś tak nie jest i to oznacza, że Rosjanie nadal mają przewagę, a Bałtowie są zagrożeni. W konkluzji swego artykułu amerykańscy eksperci proponują, aby do przyszłorocznego szczytu paktu, który odbędzie się w Wilnie, NATO powiększyło swe siły w Państwach Bałtyckich w takim stopniu, aby te „były w stanie zatrzymać rosyjską ofensywę zanim nie nadejdą posiłki”. Oznacza to, ich zdaniem powiększenie potencjału Sojuszu w każdym z Państw Bałtyckich i w Polsce do poziomu jednej brygady, wraz z niezbędnymi elementami wsparcia, głównie jeśli chodzi o lotnictwo. Wzywają też Waszyngton, aby zrezygnować z rotacyjnej, na rzecz stałej, obecności w regionie. Wszystko rozbija się nie o brak zdolności, bo Deni i O’Hanlon piszą w konkluzji swego artykułu, że „Europa nie potrzebuje wielkiego wzmocnienia wojskowego”, ale o kwestie związane z myśleniem strategicznym, zdolnościami przywódczymi elit i gotowością do podejmowania niezbędnych, choć w krótkiej perspektywie niepopularnych decyzji.
Tej ostatniej kwestii poświęcił też swój ostatni artykuł zamieszczony w blogu prof. Lindley-French, specjalista w zakresie strategii, senior fellow w think tanku Chatham House i doradca wielu rządów, w tym brytyjskiego. Te zaangażowania nie przeszkadzają mu w ostrych słowach krytykować elity polityczne największych państw zachodu – Francji, Niemiec i Wielkiej Brytanii za „strategiczną ślepotę”, wybujałe ambicje i kierowanie się jedynie kalkulacjami obliczonymi na zyskanie chwilowego aplauzu, głównie w obszarze polityki wewnętrznej. Obecny kryzys energetyczny w jakim znalazły się, według Lindley-Frencha, „na własne życzenie” największe państwa Europy Zachodniej uprawnia do takich ocen. Niemcy świadomie uzależnili się od rosyjskich dostaw, Francuzi nie chcieli ponosić kosztów modernizacji swej energetyki nuklearnej chłodzonej wodą z rzek, które dziś wyschły w wyniku suszy a Brytyjczycy są zupełnie nieprzygotowani na to co się dzieje. „Przez wiele lat przewidywanie strategiczne – argumentuje Lindley–French - zostało zarzucone ze względu na kalkulacje polityczne, i teraz rzeczywistość dogania Europę całkowicie nieprzygotowaną na kryzysy, z którymi musi się zmagać. COVID i wojna ujawniły, jak ‚mała’ stała się Europa i w jakim stopniu niektórzy Europejczycy podkopali Zachód”. Największą ofiarą tej krótkowzroczności stała się zdolność Europy do obrony, niezależnie od głośno artykułowanych ambicji, choćby w przyjętym niedawno Koncepcji Strategicznej NATO. Brytyjski ekspert formułuje główną tezę – bez zaangażowania Francji, Niemiec i Wielkiej Brytanii, które traktowane razem wydają 65 proc. europejskich środków na obronę i 80 proc. na badania i rozwój w tej dziedzinie, odbudowa potencjału wojskowego starego kontynentu będzie niemożliwa. Niestety, jak argumentuje, establishment w tych kluczowych dla bezpieczeństwa kontynentu państwach nie jest zdolny do podjęcia trudnych, strategicznych decyzji i nadal, mimo wojny na Ukrainie i współpracy Putin – Xi Jinping, nie wyciągnął wniosków, które się w nowych realiach się nasuwają. W opinii Lindley-Frencha, to państwa i ich suwerenne decyzje, są kluczowe dla skutecznej polityki bezpieczeństwa. A zatem nie żadne formaty wielostronne, nie decyzje Unii Europejskiej, ale podejmowane i indywidualnie wdrażane strategie są źródłem bezpieczeństwa. „Europejskie państwo narodowe jest nadal epicentrum europejskiej siły” – argumentuje - ale wiele zachodnioeuropejskich państw narodowych jest teraz „rządzonych” przez ludzi „osłabionych przez czas i los” i niestety o słabej woli. „Wydaje się, że niektórzy już nie wierzą w państwa, którym przewodzą, właśnie w chwili, gdy Putin i Xi potwierdzili znaczenie twardej siły jako twardej waluty w XXI wieku”. Ten kryzys elit, wybujałe i wręcz komiczne ambicje Macrona, który myśli o sobie w kategoriach Napoleona Bonaparte dysponując, jak zauważa Lindley-French potencjałem co najwyżej Napoleona III, fakt, że brytyjskie elity strategiczne już dawno utraciły zdolność do myślenia kategoriami wielkiej strategii czy to, że Niemcami rządzi formacja, której członkowie nie widzą różnicy między Rosją, Chinami i Stanami Zjednoczonymi, co powoduje, że Scholz i Niemcy błądzą dziś „na strategicznej pustyni”, jest największym problemem Europy. Liderzy najsilniejszych państw kontynentu nie są, co gorsze, w stanie przeciwstawić się tendencjom rozbijającym od wewnątrz państwa europejskie czy przeciwstawić się wysiłkom zmierzającym do urzeczywistnienia strategicznych miraży i iluzji, za jakie w najlepszym razie, jego zdaniem, można uznać koncepcje scedowania narodowych polityk bezpieczeństwa na kolegialne organy Unii Europejskiej. „Uwięzieni na geopolitycznym pustkowiu między siłą a cnotą – gorzko konkluduje swe rozważania brytyjski ekspert - przywódcy Europy Zachodniej wydają się zbyt zainteresowani zdobywaniem drobnych punktów, niż konkurowaniem na arenie geopolitycznej. Właśnie taka rywalizacja trwa. Słowa nie wystarczą, a czyny, nawet brudne, będą potrzebne, aby demokracje zwyciężyły, a Europejczycy pozostali wolni w wyniku Wielkiej Gry XXI wieku. O ile wielkie mocarstwa Europy Zachodniej nie odkryją na nowo siły, woli i strategii, amerykańska polityka bezpieczeństwa może pewnego dnia zawieść, a wraz z nią upadną idee zdrowia, szczęścia i dążenia do dobrobytu, czyli idee, która są Zachodem”.
A zatem, stajemy właśnie, przed testem przywództwa, dlatego, że jak Lindley-French otwarcie pisze „Ameryka nie zrobi tego sama”. Nie jest w stanie, nie będzie mogła, nie będzie chciała. Europa musi wyjść z „wiki-świata” w którym się znajduje i nawiązać kontakt z rzeczywistością. „Europa Zachodnia, z trzema „Wielkimi” potęgami na czele, jest pomostem między USA a Sojuszem Północnoatlantyckim. Tylko takie przywództwo z „Wielkiej Trójki” Europy pozwoli Stanom Zjednoczonym zarówno powstrzymać Rosję, jak i poradzić sobie z blokadą Tajwanu przez Chiny. Polacy i inni w Europie Środkowej i Wschodniej (z jednym bardzo węgierskim wyjątkiem) zrobią, co mogą, ale jeśli Wielka Brytania, Francja i Niemcy nie staną razem, „Zachód” się rozpadnie”. Kontynuowanie przez Europę obecnej „bieda – polityki” polegającej na oglądaniu się na sąsiada, aby w ten sposób nieco zaoszczędzić w swym budżecie, skończy się, w opinii Lindley-Frencha – geostrategiczną katastrofą Europy. Wyjściem jest odzyskanie woli przywództwa i odbudowa potencjału militarnego na tyle, aby kontynent jako całość zaczął być ponownie szanowany przez rywali i wrogów, bo dziś jest w sposób otwarty lekceważony. Pytanie, i brytyjski ekspert pozostawia je bez odpowiedzi, czy elity w Londynie, Paryżu i Berlinie są w stanie podołać temu wyzwaniu.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/610608-europa-zachodnia-na-strategicznej-pustyni