Nikolas Gvosdev, profesor w US War College, senior fellow w think tanku strategicznym FPRI i redaktor naczelny periodyku Orbis opublikował niezwykle istotny artykuł, w którym zajmuje się kwestiami priorytetów strategicznych Stanów Zjednoczonych.
Jest to ważna i żywo dyskutowana w ostatnim czasie w środowisku amerykańskich ekspertów kwestia sprowadzająca się w gruncie rzeczy do poszukiwania odpowiedzi na pytanie, która część świata, a nawet które państwa, są w amerykańskim rachunku strategicznym najważniejsze. Zbudowanie tego rodzaju „listy rankingowej” jest ważne i z tego powodu, że zarówno amerykańscy wojskowi, jak i eksperci ds. międzynarodowych, od kilku już lat mówią, że Ameryka nie będzie w stanie równie skutecznie działać „na każdym kierunku”, co oznacza konieczność dokonywania, często bolesnych, wyborów. Wojskowi argumentują, że w dobie rywalizacji supermocarstw, kiedy mamy do czynienia z rewizjonistyczną i agresywną Rosją oraz coraz bardziej asertywną polityką Pekinu, trzeba poważnie przygotowywać się do konfliktu globalnego, a to wymusza określenie priorytetów, bo dzisiaj - ich zdaniem - Ameryka nie jest w stanie, zważywszy na ograniczenia w zakresie zasobów, toczyć w tym samym czasie równolegle dwóch wojen o podobnym stopniu intensywności. Innymi słowy, gdyby konflikt wokół Tajwanu eskalował do poziomu starcia między wrogimi armiami, to Waszyngton musiałby zdecydować czy chce pomagać Kijowowi, czy Tajpej. Ale nawet nie kreśląc tak czarnych scenariuszy, na porządku dnia pozostaje kwestia amerykańskich priorytetów w polityce zagranicznej, a co za tym idzie, również w zakresie dyplomacji ekonomicznej.
Stany Zjednoczone „porzucą” Europę?
W praktyce amerykańskie elity nie tylko dyskutują na temat najważniejszych z punktu widzenia Waszyngtonu rejonów świata, ale już dokonują fundamentalnych wyborów. Gvosdev przypomina w związku z tym stanowisko Antonyego Blinkena, który w tym roku powiedział, że „Indo-Pacyfik to najszybciej rozwijający się region na świecie. To, co wydarzy się w tym regionie w XXI wieku, ukształtuje trajektorię świata. Dlatego Stany Zjednoczone będą nadal odgrywać swoją stabilizującą rolę w regionie Indo-Pacyfiku”. Czy zatem musimy poważnie liczyć się ze „strategicznym porzuceniem” Europy przez Amerykę, co wieści wielu komentatorów? Niekoniecznie. Gvosdev tą właśnie kwestią zajmuje się w swoim wystąpieniu i to czyni je interesującym.
Historycznie, jak pisze, amerykańskie myślenie o tym, które regiony świata mają kluczowe znaczenie dla globalnej pozycji Stanów Zjednoczonych, podlegało ewolucji mimo, że zasadnicze interesy strategiczne od dwóch stuleci pozostają niezmienne. Są nimi ochrona własnego terytorium, promowanie i obrona systemu wolnego handlu - przede wszystkim morskiego - oraz działanie na rzecz budowania regionalnych systemów równowagi. Taka aby nie mieć do czynienia z rywalem, który dominując jakiś rejon świata w konsekwencji rzuci wyzwanie Stanom Zjednoczonym. Jednak tak zdefiniowane główne interesy strategiczne Ameryki nie implikowały niezmienności ocen, jeśli chodzi o znaczenie różnych regionów świata w polityce Stanów Zjednoczonych. To ulegało zmianie, znaczenie niektórych obszarów rosło, potem malało, z kolei kolejne, wcześniej uznawane za peryferyjne, stawały się - zdaniem Gvosdeva - z perspektywy amerykańskiej, niesłychanie istotnymi. Opisując ewolucję poglądów w tej kwestii odwołuje się on do geopolitycznych, tradycyjnych kategorii myślenia, o których w Polsce często mówi się, że są „pseudonauką” i dawno już wyszły z użycia. Pierwotnie, jeszcze w XIX wieku, Stany Zjednoczone definiowało się jako mocarstwo lądowe, ograniczając swe interesy wyłącznie do obydwu kontynentów amerykańskich. Zmiana nastąpiła w latach 90-tych tego stulecia, kiedy to Alfred Thayer Mahan, kierujący wówczas Naval War College, sformułował teorię, w świetle której „przyszłość gospodarcza Ameryki zależy od jej zdolności do zabezpieczenia nowych rynków zbytu i źródeł dostaw; a wraz z pojawieniem się nowych technologii oceany zaczęły być postrzegane w coraz mniejszym stopniu jako bariery, a w coraz większym jako pomosty między Stanami Zjednoczonymi a resztą świata”. Zainspirowany tymi rozważaniami senator Henry Cabot Lodge zbudował teorię pomostów – atlantyckiego i pacyficznego, które wraz z kontrolą nad strefą karaibską miały zostać przekształcone w „cytadele amerykańskiej potęgi”. W tym samym czasie, również przy udziale Mahana, powstała teoria kontroli kluczowych punktów na szlakach żeglugowych, tzw. „choke points”, która z czasem uległa rozszerzeniu i przekształciła się w przekonanie o tym, że wykorzystując te obszary, określane w późniejszych latach mianem „lillipads”, Ameryka będzie w stanie sprawować kontrolę strategiczną nad całymi regionami świata, kluczowymi z punktu widzenia jej interesów. Kolejnym krokiem była recepcja przemyśleń Halforda Mackindera, który przestrzegał - jak zauważa Gvosdev - „przed zagrożeniem dla potęg morskich, takich jak Imperium Brytyjskie czy Stany Zjednoczone, jakim okazałoby się opanowanie przez inne wielkie mocarstwo większości tego, co nazwał on „wyspą świata” – połączonych kontynentów Europy i Azji oraz Afryki (Afro-Eurazja)”. To właśnie inspiracja Mackindera skłoniła prezydenta Roosvelta do wygłoszenia w 1940 roku słynnej mowy (określanej mianem Arsenal of Democracy), w której zapowiedział on przeciwdziałanie „próbom zdobycia panowania na oceanach przez mocarstwa lądowe”, a w konsekwencji podjął decyzje o amerykańskim zaangażowaniu w II wojnie światowej. W połowie XX wieku George Kennan wzbogacił amerykańskie myślenie strategiczne o teorię „centrów wojskowo – przemysłowych”, których kontrola była jednym z kluczowych elementów amerykańskiej hegemonii. Prócz Stanów Zjednoczonych i Rosji Sowieckiej do takich centrów Kennan zaliczył Europę Zachodnią, Wielką Brytanię i Azję Płd. – Wschodnią. W efekcie, jak podkreśla Gvosdev, „stworzyło to imperatyw w polityce bezpieczeństwa Ameryki polegający na ochronie Europy Zachodniej i Azji Wschodniej przed sowiecką dominacją oraz na wysiłku mającym na celu utrzymywanie wzdłuż granic bloku sowieckiego bariery, której celem było uniemożliwienie Sowietom okrążenia tych innych centrów. Ten imperatyw był podstawą polityki USA przez większość XX wieku”. W międzyczasie teoria Kennana została rozbudowana, choćby dlatego, że za prezydentury Cartera za równie istotne ośrodki o znaczeniu dla globalnej równowagi sił uznano centra produkcji węglowodorów, co stało się przyczyną wzrostu znaczenia Bliskiego Wschodu. Jak zauważa Gvosdev, teoria „pomostów” powstała w XIX wielu z czasem przekształciła się w silnie zakorzenione, w myśleniu amerykańskiej elity strategicznej, przekonanie o równorzędności, z punktu widzenia bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych, trzech obszarów – samej Ameryki, obszaru atlantyckiego i pacyficznego, choć przez większą część tego okresu największe znaczenie w Waszyngtonie przykładano do sytuacji w Europie. Było to pochodną zarówno realności zagrożenia ze strony ZSRR, jak oceny znaczenia europejskiego potencjału przemysłowego, przede wszystkim w zakresie produkcji znacznej ilości broni, dla równowago globalnej. Przyjmowano wówczas, że gdyby Sowietom udało się zdobyć kontrolę nad całą Europą, a w efekcie podporządkować sobie zachodni sektor wytwórczy, to byliby w stanie rzucić wyzwanie Stanom Zjednoczonym w ich północnoamerykańskim sanktuarium. Upadek ZSRR, zakończenie zimnej wojny i rosnąca pozycja Chin zmieniły tę optykę Waszyngtonu.
Potrzeba kontroli kluczowych obszarów
Nadal jednak w amerykańskim myśleniu strategicznym obecne jest przekonanie o potrzebie kontroli kluczowych, z punktu widzenia światowego handlu, obszarów – takich jak cieśnina Malakka - co zwiększa znaczenie zarówno Tajwanu, jak i Wysp Andamańskich; cieśnina Ormuz i Kanał Sueski, cieśniny Duńskie, Bosfor i Dardanele czy północnoatlantycki obszar GIUK. Oczywiście nie chodzi o samodzielną kontrolę nad tymi strategicznie istotnymi obszarami, z perspektywy amerykańskiej wielkiej strategii wystarczającym jest, że znajdują się one w rękach sojuszników. Ale po zakończeniu zimnej wojny - zauważa Gvosdev - mieliśmy i nadal mamy do czynienia z pojawieniem się nowych - kluczowych z punktu widzenia amerykańskiego systemu bezpieczeństwa - obszarów. Jest to związane z ewolucją relacji w świecie i pojawieniem się nowych sfer, które amerykański badacz określa mianem, sieciowych. Nie są to geograficznie zdefiniowane tereny, ale raczej „punkty dostępu” do płynnych, ewoluujących i ciągle zmieniających się układów przypominających w swej istocie właśnie sieć. Anne-Marie Slaughter, kierująca za czasów administracji Obamy departamentem Planowania Strategicznego, tę zmianę opisywała w sposób następujący -jej zdaniem, obok tradycyjnej szachownicy, na której trwa geostrategiczna rywalizacja mocarstw, mamy równolegle do czynienia z „przecinającymi się sieciami ludzi, grup, firm, instytucji i rządów”. Rewolucyjne zmiany technologiczne nie wymuszają już, w celu współdziałania i współpracy, „bliskości”, umożliwiając koordynację działań podmiotów geograficznie rozproszonych, ale współpracujących nie mniej efektywnie, jak w przeszłości państwa sąsiadujące ze sobą. Jak zauważył G. John Ikenberry, „energia, handel, choroby, przestępczość, terroryzm, prawa człowieka… to wszystkie obszary zagrożeń i możliwości, które są obecnie napędzane bardziej przez sieci niż tradycyjne stosunki międzypaństwowe”. Z punktu widzenia geostrategicznego - jak argumentuje Gvosdev - te nowe realia oznaczają rewolucyjna zmianę. Trzeba bowiem kontrować, chcąc utrzymać hegemonię, zarówno tradycyjnie rozumiane kluczowe obszary strategiczne na mapie świata, jak i te, które mają znaczenie w nowym, sieciowym systemie interesów i zagrożeń. To zaś z kolei, jak zauważa amerykański ekspert, doprowadziło do wypracowania teorii „państw zworników”, czyli takich, które mają znaczenie dla porządku regionalnego, zarówno w tradycyjnym rozumieniu geostrategicznym, jak i nowym, sieciowym, podejściu. Gvosdev przypomina definicję „państwa zwornika”, w świetle której „geografia jest punktem wyjścia do określenia państwa zwornika, ale poza nim wymaga ono istnienia ważnych linii tranzytowych i komunikacyjnych, które są niezbędne dla handlu na jego terytorium, zdolności do promowania integracji regionalnej i zbiorowego bezpieczeństwa wśród sąsiadów lub służy jako punkt przejścia między różnymi blokami lub jego położenie nakłada się na strefy wpływów kilku różnych głównych aktorów”. To nowe podejście oznacza, że państwa uznawane dotychczas w tradycyjnej geopolityce za obszary peryferyjne, takie jak Jordania czy Azerbejdżan, zyskują nowe znaczenie. Równolegle w amerykańskim myśleniu strategicznym pojawiła się koncepcja „regionu transoceanicznego”, którego znaczenie polega na próbie zatarcia dychotomii miedzy obszarami oceanicznymi z ich przyległościami, do kontrolowania których w Ameryce przywiązywano tradycyjnie duże znaczenie, a terenami położonymi w głębi lądów. Jest to - jak argumentuje Gvosdev - przede wszystkim wynik postrzegania w Ameryce tego, jak obszary kluczowe dla swych interesów definiują mocarstwa lądowe w rodzaju Rosji, które budują je, odnosząc się do obszarów morskich – Oceanu Północnego, Morza Bałtyckiego i Morza Śródziemnego. Te obserwacje, jak również znaczenie układów sieciowych i „państw zworników”, doprowadziły do zmiany geografii geostrategicznych interesów Stanów Zjednoczonych. Gvosdev przytacza, chcąc zilustrować mającą miejsce ewolucję w tym obszarze, słowa Mike’a Pompeo, byłego Sekretarza Stanu, który mówił o „trzech latarniach morskich” na mapie amerykańskich interesów – Ukrainie, Tajwanie i Izraelu. I te kontury nowej amerykańskiej geografii strategicznej, które opisuje Gvosdev, pozwalają nam zarówno zrozumieć to, dlaczego Ameryka pomaga w takim stopniu Ukrainie, jak i na ile to zaangażowanie uznać można za trwałe, a nie koniunkturalne.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/609750-nowa-mapa-priorytetow-geostrategicznych-stanow-zjednoczonych