Mark Leonard, dyrektor think tanku European Council on Foreign Relations napisał ciekawy i wart dostrzeżenia artykuł na temat tego jak chińskie elity postrzegają trwającą wojnę na Ukrainie.
Poszukując odpowiedzi na to pytanie przeprowadził szereg anonimowych rozmów z intelektualistami z Chin, specjalistami w zakresie polityki zagranicznej i stosunków międzynarodowych, a ich refleksje posumował w kilku punktach. I tak, po pierwsze, Leonarda zdziwił fakt, że eksperci w Państwie Środka mają zupełnie odmienną, niźli Amerykanie i Europejczycy, perspektywę a w związku z tym też inne oceny tego, co dzieje się na Ukrainie. Otóż, o ile przedstawiciele kolektywnie rozumianego Zachodu mają skłonność traktować tę wojnę w kategoriach wydarzenia o fundamentalnym znaczeniu, wręcz konstytuującego nowy porządek międzynarodowy, o tyle w Chinach panuje zupełnie odmienne przekonanie. W ocenie tamtejszych ekspertów jest to w gruncie rzeczy wydarzenie marginalne, o drugorzędnym, dla losów świata znaczeniu. W ich optyce wojna na Ukrainie jest kolejnym „konfliktem interwencyjnym” jakich wiele miało w świecie miejsce w czasie ostatnich 75 lat, poczynając od Korei, przez Wietnam a ostatnio Afganistan. Jedyna różnica polega na tym, że obecnie, odmiennie niż w przeszłości, to nie Zachód interweniuje, ale państwo chcące zmienić reguły gry, czyli Rosja. To odwrócenie ról skłania chińskich intelektualistów, jak argumentuje Leonard, do myślenia, i to jest drugi wniosek, że wojna na Ukrainie jest potwierdzeniem kształtowania się posthegemonistycznego porządku światowego. Tę uderzająca różnicę warto podkreślić. O ile bowiem w Europie uważa się, że zaangażowanie Waszyngtonu we wspieranie Ukrainy jest powrotem Stanów Zjednoczonych do roli globalnego gracza, a przynajmniej jasnym przedstawienie aspiracji w tym względzie, o tyle w Chinach panuje pogląd, że mamy do czynienia raczej z trendem odwrotnym, którego wojna jest potwierdzeniem. W optyce chińskiej obecny konflikt to typowa wojna o rewizję granic w ramach kształtowania się porządku post – kolonialnego i nie ma wiele wspólnego z narracją Zachodu na temat próby przywrócenia „porządku opartego na wartościach”. W gruncie rzeczy starcie Rosji z Ukrainą, a pośrednio Zachodem, można, zdaniem chińskich ekspertów, porównać do procesów dziejących się przez dziesięciolecia na Bliskim Wschodzie. I tam źródłem kryzysów były, podobnie jak w przypadku Ukrainy, narzucone regionowi granice, które nie oddawały realnego układu sił a w związku z tym stale były kwestionowane i próbuje się do dnia dzisiejszego je rewidować. W tym sensie wojna na Ukrainie jest też, zdaniem specjalistów z Chin, typową wojną proxy, podobna do konfliktów w Libii, w Syrii czy Jemenie. Pytaniem zasadniczym jest w tym przypadku kwestia kto na tym konflikcie korzysta?
Mój chiński przyjaciel twierdzi, że na pewno nie jest to Rosja, Ukraina czy Europa. Przeciwnie, Stany Zjednoczone i Chiny ostatecznie zyskają najwięcej i oba państwa podchodzą do konfliktu jako wojny zastępczej w planie swojej większej rywalizacji
– pisze Leonard.
Stany Zjednoczone wiążą Europę, Japonię i Koreę Płd. w trwalszym systemie sojuszniczym w którym liczyły się będą przede wszystkim amerykańskie priorytety geostrategiczne a przy okazji zmuszają Pekin do zajęcia stanowiska, co jest ze strategicznego punktu widzenia bardzo dla Chin niewygodne, w kwestiach takich jak stosunek do integralności terytorialnej. „Zyskiem” Pekinu jest w obecnej sytuacji osłabienie Rosji i silniejsze jej związanie z Chinami w sojuszu, w którym podział ról ulega przesunięciu na rzecz silniejszego partnera. Dodatkowo Państwo Środka w dłuższej perspektywie zyska na ukształtowaniu się grupy państw, które nie chcą zaangażować się po żadnej ze stron wojny Rosja – Zachód. Europejczycy postrzegają swoje obecne zaangażowanie, relacjonuje stanowisko chińskich ekspertów Mark Leonard, w kategoriach niezłomnej polityki w stylu Churchilla, ale zdaniem jego rozmówców nie zdają sobie sprawy z faktu, że są w gruncie rzeczy „pionkami w grze”, która dotyczy spraw znacznie poważniejszych, chodzi bowiem o strategiczną równowagę między supermocarstwami. „Tam, gdzie my widzimy heroiczną samoobronę porządku opartego na zasadach – kończy swe rozważania Mark Leonard - inni dostrzegają jedynie ostatnie tchnienie zachodniej hegemonii w świecie, który szybko staje się wielobiegunowy.”
Znaczenie geopolityki
Paradoksalnie te uwagi dyrektora ECFR korespondują ze spostrzeżeniami Michela Gurfinkiela, francuskiego analityka, uczestnika Middle East Forum, który opublikował artykuł w The Wall Street Journal. Jego wystąpienie warte jest uwagi co najmniej z dwóch powodów. Otóż, francuski Autor zastanawia się, odwołując się zresztą wprost do spuścizny Makindera i Spykmana „czy Rimland jest w stanie powstrzymać Chiny i Rosję”. I tu pierwsze zaskoczenie, bo w Polsce niektórzy eksperci, czasem z profesorskimi tytułami, twierdzą, że geopolityka jest pseudonauką a przemyślenia twórców tej dziedziny nikogo już w świecie nie interesują. Tak nie jest, co oczywiście nie oznacza zgody na uprawianie redukcjonizmu i sprowadzenia całej skomplikowanej maszynerii współczesnego świata do jednej objaśniającej i uniwersalnej zmiennej. Dotyczy to zresztą nie tylko rzekomych akolitów geopolityki, którzy mieliby chcieć, a tak nie robią, postrzegać wszystkie skomplikowane procesy przez jeden pryzmat, ale również tych, którzy są zdania, że oparcie na wartościach porządku międzynarodowego jest uniwersalnym kluczem do zrozumienia sytuacji w jakiej znalazł się świat i jak w przyszłości powinien być urządzony. Jak każdy redukcjonizm, tak i w tym wypadku, twierdzenie, że geopolityka straciła swe znaczenie, jest nie tylko niezgodne z i faktami, ale także zubaża nasze postrzeganie sytuacji. W każdym razie Gurfinkiel nie podziela poglądów części polskiego środowiska akademickiego o „śmierci geopolityki” i zastanawia się jaki kształt przyjmie strategia kolektywnego Zachodu, która jest obecnie w fazie kształtowania się. Jest on zdania, że „spotkanie”, na które w Polsce nie zwrócono wielkiej uwagi, które miało miejsce w czasie niedawnej podróży bliskowschodniej Joe Bidena rzuca nieco światła na to do czego dążą Stany Zjednoczone. Chodzi mianowicie o rozmowy w ramach wirtualnego szczytu w formacie I2U2, w których wzięli udział, prócz prezydenta USA również premier Izraela Lapid, premier Indii Modi i Mohamed bin Zayed, prezydent Zjednoczonych Emiratów Arabskich.
Gurfinkiel zwraca w tym kontekście uwagę na podobieństwo aliansu QUAD i formatu I2U2, co zauważyli też komentatorzy w Indiach i ZEA określając ten ostatni szczyt mianem „zachodniego QUAD”. Jeśli wziąć pod uwagę, argumentuje Gurfinkiel, cały szereg powstałych niedawno porozumień w których kwestie ekonomiczne są łączone z bezpieczeństwem, a prócz tych dwóch formatów mowa jest również o porozumieniu AUCUS, porozumieniu państw wschodniej części Morza Śródziemnego, umowach określanej mianem Abraham Accords czy wreszcie Porozumieniu Negev, o odzyskaniu wigoru przez NATO i wejściu do tego aliansu Szwecji i Finlandii nie zapominając, to w gruncie rzeczy otrzymujemy gęstą sieć porozumień, które w intencjach mają tworzyć nową architekturę bezpieczeństwa. Jak argumentuje Garfinkiel „wspierany przez USA łuk współpracy strategicznej rozciąga się teraz od zachodniej do wschodniej Eurazji, jako sojusz obronny oceanicznego „Rimlandu” przeciwko wrogim kontynentalnym potęgom Eurazji – Chinom i Rosji.” Geostrategiczny cel tych działań jest oczywisty. Chodzi o zbudowanie gęstej sieci sojuszy, o różnej intensywności i głębi współpracy, której głównym zadaniem będzie powstrzymywanie państw dominujących, z racji swych rozmiarów i potencjału, na kontynencie euroazjatyckim – chodzi oczywiście o Chiny i Rosję. Przy czym, jak zauważa, zasadnicza różnica między rozważaniami Mackindera a o generację późniejszego Spykmana, polegała na tym, że o ile ten pierwszy był zdania, że ten kto kontroluje euroazjatycki heartland ma perspektywę dominacji świata, o tyle ten ostatni był zdania, że jest odwrotnie, państwo lub grupa państw która zdominuje ocean światowy i półwyspowy pas otaczający Eurazję (Rimland) będzie hegemonem w skali globalnej. Ta kwestia ma zasadnicze znaczenie, bo w gruncie rzeczy otwiera debatę na temat tego czy Zachód jest w stanie, bez konfliktu kinetycznego, utrzymać hegemonię w świecie. Jeśli bowiem kluczem do dominacji jest kontrolowanie Eurazji, w praktyce Rosji i Chin, to bez wojny raczej się nie obędzie. Jeśli natomiast racje miał Spykman, który uważał, że strategia polegająca na tym, że „Imperia kontynentalne, w tym Związek Radziecki czy sojusz między Moskwą a Pekinem, mogą być powstrzymane przez kontrolowany przez Amerykanów półksiężyc rozciągający się od wybrzeży europejskich (Europa Zachodnia i śródziemnomorska) przez Bliski Wschód (świat arabsko-turecko-perski) do ziemie monsunowe (Azja Południowa i Wschodnia)”, to w takiej sytuacji odtwarzany właśnie przez Amerykę taki system sojuszniczy w połączeniu z odstraszającym potencjałem nuklearnym może wystarczyć aby osiągnąć cele geostrategiczne. Jednak kwestia ta implikuje przynajmniej, jak argumentuje Garfinkiel, przynajmniej cztery pytania. Po pierwsze czy sojusz rosyjsko – chiński jest w istocie tak groźnym dla kolektywnego Zachodu zjawiskiem? Tu francuski publicysta udziela pozytywnej odpowiedzi, nawet będąc zdania, że w związku z rozwojem Chin dziś sytuacja jest gorsza niźli w latach 50-tych ubiegłego stulecia. Druga kwestia jest równie ważna. A mianowicie, czy w epoce internetu, sztucznych satelitów ziemi i zaawansowanych testów nad sztuczną inteligencję, kategorie myślenia geostrategicznego, do których odwoływali się zarówno Makinder jak i Spykman, utrzymują nadal swą intelektualną jakość?
Chińczycy z pewnością tak myślą, czego dowodem jest ich Inicjatywa Pasa i Szlaku, która otworzyłaby całą Euroazję na cyrkulację handlową i militarną oraz wprowadziła eurazjatyckie wybrzeża w sferę wpływów imperiów lądowych
– pisze Gurfinkiel odpowiadając na postawione pytanie.
Trzecią, do tej pory nierozstrzygniętą kwestią, jest to czy „wszyscy partnerzy Rimlandu” podobnie postrzegają sytuację geostrategiczną i gotowi są na wspólne działanie. Gołym okiem widać, że Europa jest bardziej zaangażowana w politykę wobec Rosji a Turcja chciałaby najpewniej pozostać niezaangażowanym graczem. Ta kwestia, póki co, jest jeszcze nierozstrzygnięta, podobnie jak kolejna, którą sygnalizuje francuski analityk. Chodzi mianowicie o to, czy mamy do czynienia ze świadomą polityką, bo to, że „uczeni odkryli na nowo klasycznych anglo-amerykańskich geopolityków począwszy od 2000 roku w kontekście rosnącej agresywności Chin i Rosji” nie ulega wątpliwości, czy raczej z próbą racjonalizowania dość chaotycznych i nie układających się jeszcze w jeden obraz działań. Wydaje się, że Gurfinkiel pisząc o sojuszu państw „nadbrzeżnych” Oceanu Światowego jest przeświadczony, o tym, że Zachód podąża w tym właśnie kierunku.
Perspektywa rosyjska
Warto też, nieco uwagi poświęcić perspektywie rosyjskiej. Tym bardziej, że niedawno wywiadu The New York Times udzielił Sergiej Karaganow, jeden z dominującej w rosyjskim myśleniu geostrategicznym „szkoły dierżawników”. Jest on zdania, że „Rosja nie może przegrać” obecnego starcia z kolektywnym Zachodem. Dlaczego? W opinii Karaganowa pięć miesięcy wojny ujawniło kilka zasadniczych, z punktu widzenia Moskwy, zjawisk. Po pierwsze zaangażowanie Stanów Zjednoczonych i najbliższych ich sojuszników, jak argumentuje, na Ukrainie było głębsze niźli w Rosji sądzono. Po drugie, Zachód znajduje się w kryzysie, co zresztą wydarzenia „z frontu gospodarczego” też udowodniły. Z tego właśnie powodu, że nie rozwiązano strukturalnych problemów w wielu państwach, przede wszystkim w Europie, których model rozwojowy i pakt społeczny jest na wyczerpaniu, znacząco wzrosła „wojowniczość” Zachodu. Karaganow jest zdania, projektując zapewne myślenie elit rosyjskich na świat przeciwników Moskwy, że elity zachodu potrzebują wroga aby zamaskować, a przynajmniej odciągnąć uwagę własnej opinii publicznej od nierozwiązanych problemów. Takim wrogiem jest Rosja, a to oznacza, że wojna będzie się przeciągać, bo w ten sposób Zachód chce konsolidować swój murszejący system gospodarczo – polityczny. Mamy zatem do czynienia z wojną, która ma większą, niż się sądzi stawkę. Z perspektywy Zachodu ceną może być zniszczenie zarówno porządku geostrategicznego w wymiarze globalnym jak i przede wszystkim porządku wewnętrznego i wymiana elit, z punktu widzenia Rosji gra toczy się o wszystko – przetrwanie państwa, narodu, systemu władzy. Dla Rosji stawka jest znacznie większa, a to utwierdza Karaganowa w przekonaniu, że nie może ona jej przegrać, ma bowiem, z oczywistych względów większą determinację i wolę rozstrzygnięcia tej batalii na własna korzyść.
Biorąc pod uwagę wektor jego (Zachodu – przyp. MB) rozwoju politycznego, gospodarczego i moralnego, im dalej od Zachodu, tym lepiej dla nas. Przynajmniej na nadchodzącą dekadę lub dwie. Miejmy nadzieję, że potem on się odrodzi, częściowo zmienią się elity i znormalizujemy stosunki
– argumentuje rosyjski ekspert.
A zatem nie będzie powrotu do business as usual, przynajmniej ze strony Rosji. Nie oznacza to blokady jakichkolwiek kontaktów czy kontraktów, ale w sensie geostrategicznym mieć będziemy ze strategią „na przeżycie”, czyj system okaże się wydolniejszy i trwalszy ten ostatecznie będzie dyktował warunki. Mając takie punkty odniesienia wojna na Ukrainie jawi się jako wydarzenie istotne, ale w gruncie rzeczy drugo a nawet trzeciorzędne. Karaganow jest przekonany, że Rosja osiągnie swe cele polityczne, dziś zredukowane do oderwania południa kraju i Donbasu, a także będzie w stanie faktycznie „neutralizować” sąsiada. Jednak w gruncie rzeczy walka toczy się o coś innego, bo przetrwanie Rosji oznacza, jak argumentuje, że Moskwa będzie w stanie równoważyć system Euroazjatycki stając się w dłuższej perspektywie ważnym jej „północnym” elementem.
Trzy optyki, trzy oceny sytuacji, ale każde z nich dotyka kluczowego czynnika – kształtu systemu światowego, już po tej wojnie i być może po kolejnych. Nie trzeba nawet pisać, że żaden z przywoływanych myślicieli nie zajmuje się „porządkiem opartym na wartościach”, nie dlatego, że lekceważą to podejście. Powód jest zupełnie inny. Otóż wartości regulujące funkcjonowanie systemu światowego są ważne, ale wówczas, kiedy osiągnięty zostanie punkt równowagi. Wówczas regulują one zasady funkcjonowania państw i to w jakich ramach toczy się naturalna rywalizacja. Kiedy porządek światowy się rozpada, a nowego jeszcze nie widać eksperci zaczynają się odwoływać do klasycznych prac geopolityków, którzy nie bez powodu tworzyli w czasach przełomów – Mackinder niewiele przed I wojną światową i w latach kolejnych a Spykman w czasie II wojny.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/609051-trzy-spojrzenia-na-przyszly-porzadek-swiatowy