Miałem ostatnio sposobność uczestniczyć w telewizyjnej debacie z udziałem p. generała Romana Polko, który przedstawił - słuszny skądinąd - pogląd, że scenariusz zamrożenia wojny na Ukrainie, czy to wyniku znalezienia jakiejś formuły negocjacyjnej, czy też w rezultacie słabnięcia obu stron, jest potencjalnie groźny - zarówno dla Polski, jak i szerzej, dla Zachodu. Aby przeciwdziałać niekorzystnemu obrotowi spraw Ukraina winna otrzymać wsparcie wojskowe, które pozwoliłoby jej wygrać „na polu boju”, a to oznacza wyparcie Moskali przynajmniej na linię z 24 lutego.
Zachodnie wsparcie dla Kijowa
Trudno nie zgodzić się z tego rodzaju tezami, wszakże z mojej perspektywy ciekawszym jest pytanie, dlaczego Kijów nie otrzymuje zaopatrzenia wystarczającego do podjęcia tego rodzaju operacji zaczepnych, zwłaszcza w sytuacji, kiedy jest to tak oczywiste? Bo to, że nie otrzymuje, jest przecież faktem. Wystarczy odwołać się do skrupulatnych wyliczeń Kiel Institute for the World Economy, z których wynika, że Polska dostarczyła Ukrainie pomoc wojskową o wartości 1,8 mld dolarów (warto wszak pamiętać, że rachunki te nie uwzględniają np. ostatnich dostaw naszych PT-91 Twardy), dokładnie tyle, ile zadeklarowaliśmy, a Amerykanie są znacznie lepsi w obietnicach (6,37 mld dolarów) niźli w rzeczywiście zrealizowanych dostawach, które osiągnęły wartość 2,44 mld i są niewiele tylko większe od naszych, mimo gigantycznej dysproporcji potencjałów i budżetów wojskowych. Nie warto nawet wspominać, ile na Ukrainę dostarczyli do tej pory Niemcy (290 mln) czy Francuzi (160 mln). O ile w przypadku tych dwóch ostatnich państw możemy przypuszczać, że ich arsenały są po prostu puste i wcześniejsze kwieciste deklaracje na temat „europejskich sił zbrojnych” czy „europejskiej suwerenności strategicznej” były tylko pustą, czczą gadaniną, o tyle Amerykanie mają zasoby, dysponują sprzętem, który - gdyby dotarł na Ukrainę - pozwoliłby tamtejszym siłom zbrojnym na przygotowanie się i przeprowadzenie kontrofensywy. A mimo to ich dostawy, w porównaniu do potrzeb, „mierzone są kroplomierzem”. W Ameryce trwa obecnie, w kręgach eksperckich, dyskusja na temat perspektyw eskalacji konfliktu na Ukrainie i to właśnie ocena tego, jak obie strony poruszają się po „drabinie eskalacyjnej”, daje nam odpowiedź, dlaczego Kijów, póki co, nie może liczyć na znaczące zwiększenie pomocy wojskowej. Obserwacja tej debaty, jej języka, padających argumentów, całej logiki i sposobu myślenia, który kryje się za prezentowanymi stanowiskami winno być pouczającym również dla nas – oczywiście, o ile chcemy w tej dyskusji uczestniczyć na prawach partnera, a nie formułować jedynie egzotyczne, bo odstające od dominujących ocen i sądów, postulaty.
Strategia Rosji i Zachodu
Austin Carson, profesor politologii na Uniwersytecie w Chicago, opublikował na łamach Foreign Affairs artykuł poświęcony „paradoksom eskalacji na Ukrainie”. Główną tezą jego wystąpienia jest przekonanie o potrzebie zarówno eskalacji konfliktu, jak i wyraźnie artykułowany pogląd, iż dotychczasowa strategia obydwu stron - a otwarcie pisze on o Rosji i Stanach Zjednoczonych - sprawdza się, bo udaje się trzymać wojnę pod kontrolą. Carson podkreśla, że kolektywny Zachód z jednej strony unika pewnych form zaangażowania w konflikt (nie wysyła własnych żołnierzy, aby ci walczyli na Ukrainie, nie dostarcza broni, która pozwoliłaby atakować cele znajdujące się w Federacji Rosyjskiej daleko poza linia frontu, nie ustanowił stref wolnych od lotów, ani nie dostarczył myśliwców), ale równolegle stale systematycznie przesuwa granice swego zaangażowania. Ale robi to ostrożnie, z rozwagą. Skala tego działania jest na tyle roztropna, że Rosjanie nie rozszerzają wojny, nie realizują swych gróźb wypowiadanych już wielokrotnie (np. o atakowaniu linii zaopatrzenia Ukrainy), co w praktyce oznacza, że wojna jest pod kontrolą. Zachód zmuszony jest działać metodą „prób i błędów”, testując to, jakiego rodzaju zaangażowanie Rosja jest skłonna akceptować, a co spowoduje ewentualne rozlanie się konfliktu - tak geograficzne, jak i wertykalne, bowiem - jak argumentuje Carson - „na Ukrainie i w innych konfliktach eskalacja jest skomplikowanym tańcem, opartym na historii, geografii i uniwersalnych ocenach różnych rodzajów postępowania wojennego. Obie strony wyczuwają to, co druga strona będzie tolerować, zwykle uzgadniając wspólne zrozumienie tego, co jest uczciwą grą, a co nie”. I dalej: „Aby kontrolować konflikt, walczące strony muszą stopniowo testować swoje granice, tak jak mądrze zrobił Zachód. Ostrożnie działając, Stany Zjednoczone i ich sojusznicy zdołali pomóc broniącym się Ukraińcom, jednocześnie będąc w stanie ocenić stopień tolerancji Rosji. NATO powinno nadal zwiększać swoje zaangażowanie jedynie stopniowo, obserwując rosyjskie „czerwone linie”, uważnie oceniając, jak kraj ten reaguje na zachodnie posunięcia. Na przykład, możliwy do uniknięcia atak rosyjskich dronów na cele w Polsce mógłby być znakiem, że NATO posunęło się zbyt daleko i w takim przypadku powinno się wycofać. Przede wszystkim NATO musi nadal przestrzegać najbardziej wyraźnych czerwonych linii, walcząc jedynie za pośrednictwem sił ukraińskich i utrzymując rzeczywistą walkę na terytorium Ukrainy. W przeciwnym razie istnieje ryzyko o wiele bardziej niebezpiecznego konfliktu”. Nie oceniam słuszności argumentów, prezentuję jedynie tok rozumowania amerykańskich myślicieli strategicznych. Kluczowym elementem ich rozumowania jest nie tylko refleksja „czego potrzebuje Ukraina”, ale również jak na większe dostawy zareagować może Moskwa, która wcale jeszcze nie znajduje się na kolanach i sprowadzenie jej „do parteru” może wywołać niepożądane, a przez to potencjalnie groźne, reakcje. Przechodzenie kolejnych szczebli po „drabinie eskalacyjnej” wymaga zaawansowanej wiedzy również na temat sposobu myślenia drugiej strony i łatwo się w tych ocenach pomylić, lepiej zatem działać ostrożnie, metodą „prób i błędów”. Carson w swym artykule przytacza szereg przykładów historycznych, pozwalających nam uzmysłowić sobie o czym mowa. Otóż, jak pisze, po sowieckiej inwazji na Afganistan w 1979 roku i po tym, jak w Waszyngtonie zapadła decyzja o wspieraniu Mudżahedinów pierwotnie Amerykanie wysyłali szwajcarskie ręczne MANPADY, bo uznano, że Moskwa - jeśliby zorientowała się, że dostarczany jest oryginalny sprzęt amerykański - uznałaby takie posunięcie za eskalacyjne. Dopiero potem, sprawdziwszy rosyjskie reakcje, Waszyngton posunął się o krok dalej wysyłając Stingery. Na Ukrainie Amerykanie i sojusznicy działają w podobny sposób. W pierwszych dniach wojny wysyłali jedynie broń przeciwpancerną, unikając dostaw bardziej zaawansowanych systemów przeciwlotniczych. Dziś do Kijowa docierają HIMARSY, ale znów, mimo tego, że w ciągu 5 miesięcy Zachód przebył istotną drogę, liczba tych systemów jest ograniczona. Dlaczego? Właśnie po to, aby Rosjanie nie uznali, że skala dostaw może zmienić diametralnie sytuację na froncie i nie zareagowali w sposób nieakceptowalny dla Zachodu, np. rozszerzając terytorialnie wojnę. Faktycznie wytyczone już w toku wojny na Ukrainie przez obie strony ich „czerwone linie”, których ani Moskwa, ani Zachód nie chcą przekraczać, obejmują geograficzną lokalizację konfliktu (tylko Ukraina), kto z kim walczy (wyłącznie siły rosyjskie i ukraińskie – ale nie formacje państw NATO), a także nie atakowanie przez siły ukraińskie obszarów Federacji Rosyjskiej. W tym ostatnim przypadku oczywiste znaczenie ma skala uderzeń, bo pojedyncze ostrzały - jak wydaje się - są przez Moskali tolerowane. Austin Carson nie jest przeciwnikiem zwiększania dostaw sprzętu dla Ukrainy, pisze zarówno o nowych, bardziej zaawansowanych systemach, jak i większej ich skali. Opowiada się jednak za roztropnym dozowaniem zaangażowania. Jak pisze, „Członkowie NATO mogą nadal zwiększać skalę swojej pomocy, dostarczając coraz bardziej śmiercionośną broń. Powinni jednak robić to stopniowo. Cierpliwe podejście pozwala Zachodowi ocenić reakcję Moskwy i obserwować oznaki ewentualnego rosyjskiego odwetu”.
Poszukiwania sposobu zakończenia starć
W amerykańskich mediach znaleźć można też głosy ekspertów, którzy analizując perspektywy eskalacji wojny na Ukrainie i związane z tym ryzyko dla Stanów Zjednoczonych opowiadają się za możliwie szybkim przejściem do fazy politycznej konfliktu i poszukiwania sposobów zakończenia starć. Mam tu na myśli artykuł Samuela Charapa i Jeremyego Shapiro, dwóch uznanych amerykańskich specjalistów ds. międzynarodowych, który opublikowany został na łamach The New York Times. Punkt wyjścia ich rozumowania jest następujący – Zachód zadeklarował pomoc wojskową dla Ukrainy, która jest liczona już w dziesiątkach miliardów dolarów, a mimo to skala wsparcia znacząco odbiega od „listy marzeń” przedstawionej przez Zełenskiego i rząd w Kijowie. „Ta rozbieżność między tym czego chce Ukraina, a tym, co gotowi są dać jej zachodni partnerzy – argumentuje Charap i Shapiro - odzwierciedla rzeczywistość, w której zachodni przywódcy są ciągnięci w dwóch kierunkach. Są zaangażowani w pomoc Ukrainie broniącej się przed rosyjską agresją, ale starają się też zapobiec eskalacji konfliktu i przekształcenia się go w wielką wojnę dwóch potęg”. Jednak eskalacja zaangażowania, jak zauważają, już ma miejsce. Zachód zwiększa swą pomoc, zarówno jeśli chodzi o skalę, jak i jakość dostarczanego sprzętu, a Rosja „uruchamia swe głębokie rezerwy”. Amerykańscy eksperci nie postulują zejścia z obranej przez Waszyngton drogi, zauważają jednak, że potencjał eskalacji konfliktu jest duży i obecną politykę Zachodu należy uzupełnić o perspektywę rozmów. „Ewentualne zawieszenie broni powinno być celem – przekonują - nawet jeśli droga do niego pozostaje niepewna”. Dlaczego? Rozpoczęcie rozmów nie oznacza automatycznego osiągnięcia porozumienia, do tego jest jeszcze dość daleko, ale pozwala na określenie stanowisk stron i umożliwia podjęcie próby budowania płaszczyzny kompromisu. Obecna linia Waszyngtonu, wobec konfliktu na Ukrainie, jak argumentują Charap i Shapiro, nie daje perspektywy zwycięstwa Kijowa „na polu boju” dlatego, że wsparcie jest ograniczone w związku z chęcią uniknięcia ewentualnej eskalacji. Tylko, że - jak argumentują - ta logika Waszyngtonu jest wątpliwa. Dzisiaj celem Zachodu jest dostarczenie takiej ilości nowoczesnej broni dla Ukrainy, aby ta mogła powstrzymać rosyjskie postępy. Tylko, że Moskwa obecnie realizuje cele wojenne polegające na stopniowym zdobywaniu kolejnych połaci ukraińskiego terytorium. A zatem jeśli Zachód zrealizuje swój cel polityczny i doprowadzi do zatrzymania rosyjskiej ofensywy, to Moskwa tę właśnie sytuację odczyta w kategoriach „nieakceptowalnej porażki”, co wprost będzie prowadziło do eskalacji konfliktu. Jeśli natomiast siłom ukraińskim nie uda się powstrzymać Moskali, to perspektywa eskalacji jest jeszcze bardziej prawdopodobna, wręcz pewna. Wówczas, dowodzą Charap i Shapiro, Zachód zwiększy dostawy dla Ukrainy, na co Moskwa odpowie w sposób lustrzany i w efekcie zaczniemy wstępować po kolejnych stopniach drabiny eskalacyjnej. Innymi słowy, każda realizowana obecnie przez Stany Zjednoczone i sojuszników strategia postępowania prowadzi do eskalacji konfliktu, czego Zachód chce oficjalnie uniknąć, a zatem jest polityką - jak dowodzą autorzy wystąpienia - nie realizującą postawionych celów, a nawet groźną. „Jesteśmy świadkami – konkludują swe wywody Scharap i Shapiro - klasycznej spirali, w której obie strony czują się zmuszone do robienia więcej, gdy tylko druga strona zaczyna czynić postępy. Najlepszym sposobem na to, aby dynamika nie wymknęła się spod kontroli, jest rozpoczęcie rozmów, zanim będzie za późno”.
Mamy do czynienia z dwoma, odmiennymi stanowiskami. Nie są one jedyne. Analitycy Atlantic Council zaprezentowali ostatnio obszerne opracowanie, w którym prezentują najlepsze, z punktu widzenia Zachodu, scenariusze „jak poruszać się po drabinie eskalacyjnej na Ukrainie”. W Polsce tymczasem, sam termin „drabina eskalacyjna” - nie mówiąc już o kryjącej się za nim logice myślenia o scenariuszach rozwoju konfliktu - jest kwestionowany. W naszym rozumieniu, jeśli znaleźliśmy się w wojnie, to musimy rzucić wszystkie możliwe siły, aby ją wygrać. Tylko problem polega na tym, że nasi sojusznicy myślą w zupełnie inny sposób, starając się roztropnie dozować własne zaangażowanie tak, aby możliwie niewielkimi nakładami uzyskać maksymalne korzyści polityczne. My chyba nie do końca tę logikę rozumiemy i może dlatego uchodzimy na świecie za niepoprawnych romantyków, którzy najpierw „rzucają na stos swój życia los”, a potem zastanawiają się nad konsekwencjami.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/608676-dlaczego-zachod-dozuje-swa-pomoc-dla-ukrainy