We środę w piątym balotażu czyli rundzie wyborczej, posłowie Partii Konserwatywnej wyłonili ostatecznie dwoje kandydatów na premiera. Zgodnie z wcześniejszymi przewidywaniami jest to były minister skarbu i finansów Rishi Sunak i była minister spraw zagranicznych Liz Truss. Penny Mordaunt, choć do niedawna na drugim miejscu, pożegnała się z gonitwą.
Oficjalna kampania wyborcza
Rozpoczęły się kuluarowe targi oraz oficjalna kampania wyborcza, 160 tys. członków Conservative Party zagłosuje na swojego kandydata, a wyniki zostaną ogłoszone 5 września. „I’ll axe Rishi’s tax”, „nie pozwolę na podniesienie podatków, aby polityka finansowa zagrażała rozwojowi państwa” – powiedziała konserwatystka Liz Truss. I dodała: ”Będziemy bronić naszego kraju, historii i wartości”.
Rishi Sunak, tłumacząc to nadzwyczajną sytuacją, brexit, covid, inflacja, upiera się przy konieczności sięgnięcia głębiej do kieszeni podatników, i nic nie wspomina o wartościach. I już z grubsza wiemy, jaka byłaby Wielka Brytania, rządzona przez Rishi Sunaka, a jaka przez Liz Truss.
Klasyczny przewrót gabinetowy
Cała operacja – klasyczny przewrót gabinetowy – trwała nieco ponad dwa tygodnie. Byłam w Londynie, kiedy podanie się do dymisji Rishi Sunaka zapoczątkowało bezprecedensową lawinę rezygnacji – ostatecznie 51 – co groziło niewydolnością, paraliżem prac rządu. Sladem ministra finansów poszli inni – minister zdrowia Pakistańczyk z pochodzenia Sajid Javid, minister ds. równości Nigeryjka Kemi Badenoch, Kurd z Iraku Nadhim Zahavi, Hinduska Suella Braverman, choć nie zabrakło także byłej szefowej dyplomacji Liz Truss, konkurenta do fotela premiera z 2019 roku Jeremy Hunta i Granta Shappsa.
Jeszcze 5 lipca podczas konferencji prasowej Boris Johnson mówił: „Musielibyście unurzać sobie ręce w mojej krwi, żeby się mnie pozbyć”, ale już następnego dnia - żegnał się z Downing Street, dziękując społeczeństwu za wyrozumiałość i współpracę, punktując osiągnięcia swego rządu – dopięcie umowy brexitowej, skuteczną batalie z Covidem i politykę zagraniczną, zwłaszcza pomoc militarną, finansowa i humanitarna dla Ukrainy, „co znów ustawiło Wielką Brytanię w centrum zdarzeń i zyskało jej międzynarodowy szacunek”. W tym, jak zwykle barwnym wystąpieniu, nie zabrakło także interesującego passusu o „instynkcie stadnym w Izbie Gmin”. „Kiedy stado rusza, mówił, nic nie jest w stanie go powstrzymać”. Obawiam się jednak, że to nie był instynkt stadny, lecz przemyślany projekt, który czekał tylko na właściwy moment.
Był to bowiem klasyczny przewrót gabinetowy, w ramach konserwatywnej elity rządzącej, który do złudzenia przypominał ten z 1990 roku, w wyniku którego Margaret Thatcher zdecydowała się odejść. Tyle, że tam minister Geoffrey Howe w geście protestu przeciw polityce pani premier zrezygnował, następnie inny minister gabinetowy Michael Heseltine zgłosił swoją kandydaturę na premiera. Pierwszy balotaż wewnątrzpartyjny nie poszedł dla pani Thatcher korzystnie, nie chciała ryzykować swojej reputacji i przed drugim sama się wycofała. Tu ciąg zdarzeń uruchomiło tsunami rezygnacji ministrów, wiceministrów, etc. Co interesujące, i premier Thatcher i Johnsonowi zarzucano „cechy charakterologiczne oraz styl rządzenia, który uniemożliwia współpracę, brak umiejętności pracy w grupie, negocjowania projektów i umiejętności kompromisów.
W przypadku Borisa Johnsona doszły jeszcze drobne i większe skandale, Partygate, niepotrzebne wikłanie się w obronę pedofila Chrisa Pinchera, jakby nie było whipa czyli jednoosobowej komisji etyki, manipulacje, a czasem wręcz mijanie się z prawdą. Ale że najbliższe środowisko premiera nie miało ochoty na obiektywne podsumowanie osiągnięć premiera, niech świadczy fakt, że – byłam tam, widziałam i słyszałam – bardzo rzadko wspominano rzeczywiste osiągnięcia rządu Johnsona. Integracja i wzmocnienie Partii Konserwatywnej w wyborach parlamentarnych w 2019 roku, bardzo osłabionej czterema latami nieudolnych poczynań Theresy May, i zdobycie extra 80 mandatów. Finalizacja, po latach, umowy brexitowej, całkiem skuteczne poranie się z Covidem – choć początkowe wystąpienie w stylu churchillowskim „czekają nas jedynie trud, pot i łzy” zabrzmiało w tych okolicznościach dość pretensjonalnie - no i solidarna, moralna postawa wobec dramatu Ukrainy. W istocie do dziś Wielka Brytania znajduje się w czołówce przyjaciół cierpiącego ukraińskiego narodu. O wszystkich tych osiągnięciach mówiło się podczas tych gorączkowych kilkunastu dni bardzo rzadki – co też jest sygnałem działania z rozmysłem, z premedytacją. Natomiast chętnie, zwłaszcza labourzyści, lib-demokraci i zieloni porównywali Borisa Johnsona do Donalda Trumpa, nie szczędząc obu epitetów jak „populiści” i „far right politicians”, czyli prawicowi radykałowie.
„Paradoks historii? Rekonkwista?”
Ostatnie dwa tygodnie ujawniły także dwa nowe zjawiska, pokazujące kierunki zmian. Pierwsze, to sięganie synów/wnuków imigrantów z niegdysiejszego Imperium Brytyjskiego po najwyższe stanowiska w państwie. Już mamy drugą kadencję mera Londynu, Pakistańczyka z pochodzenia Sadiqa Khana, nadreprezentację przybyszów z Azji, Afryki i Karaibów w rządzie, mediach, samorządach. I tu należy przypomnieć, że pierwszy swoja dymisję złożył Hindus z pochodzenia Rishi Sunak, za nim podążył Pakistańczyk Sajid Javid, Kemi Badenoch rodem z Nigerii, Suella Braverman , Indie, były następca Sunaka, Kurd z Iraku Nadhim Zahawi, który po jednym dniu urzędowania także złożył rezygnację. Wszyscy oni są tzw. nowymi posłami, którzy znaleźli się w Izbie Gmin od 2015, 2017, najwcześniej od 2010 roku. Ta grupa, to niejako „komitet założycielski” tego gabinetowego zamachu, i wiele wskazuje, że Rishi Sunak – który wciąż wyprzedza Liz Truss – może zostać pierwszym „kolorowym” premierem Wielkiej Brytanii. Paradoks historii? Rekonkwista?
Drugim zjawiskiem, które wydaje się znaczące, jest obecność na Wyspach Brytyjskich setek? tysięcy? rosyjskich, białoruskich i ukraińskich oligarchów, zwolenników i przyjaciół Putina. Nie bez powodu Londyn nazywa się „Moskwą nad Tamizą”. Nabywcy najbardziej kosztownych rezydencji, płacąc każda cenę, już 20 lat temu tak rozregulowali brytyjski rynek nieruchomości, że teraz młodym Brytyjczykom bardzo trudno wskoczyć na tzw. property lader, zakupić pierwsze, a potem kolejne domy czy mieszkania. Najlepsi – obok „petrodolarów”, chińskich czerwonych aparatczyków i indyjskich „komputerowych milionerów” – klienci dóbr luksusowych, samochody, jachty, wakacje, zakupy w Harrodsie, Fortnum and Mason i Selfridges, podobno 17% firm zanotowanych na londyńskiej giełdzie, to przedsiębiorstwa należące do tego środowiska. Ale Wielką Brytanię nazywa się także „KGB playground”, „placem zabaw KGB”, że wspomnę jedynie przypadki Litwinienki, Borisa Bierezowskiego, Skripala i jego córki, etc. plus krwawe porachunki wewnętrzne, o których czasem wspominają brytyjskie media. Od czasu do czasu wspomina się o pro-rosyjskim lobby w brytyjskich partiach opozycyjnych – sprawa ojca dwóch znanych polityków Davida i Eda Milibandów, Ralpha – na słynnych uniwersytetach, w większości lewackich organizacjach pozarządowych. Czy z ręką na sercu można powiedzieć, że pro-rosyjskie lobby jest w Pałacu Westminsterskim zupełnie nieobecne? Ta wielka liczba bardzo zamożnych i wpływowych Rosjan na Wyspach, a z drugiej strony – anti-putinowski premier, zaprzyjaźniony z Ukrainą i popełniający pewne polityczne gafy? Boris Johnson doskonale sam tę sytuację skomentował w swoim wystąpieniu z 6 lipca, a powtórzyły to media całego świata: „Keir Starmer / lider opozycyjnej Labour Party/ szaleje z radości. A w Brukseli i Moskwie strzelają korki od szampana”. A w komentarzu jednego z ostatnich „Daily Maila” przeczytałam: ”Być może torysi popełnili ten sam błąd, co labourzyści, pozbywając się Tony Blaira?” Potem był przecież Gordon Brown i Jeremy Corbyn, którzy wespół – zespół uczynili Labour Party niewybieralną.
„Trzymaj się Amerykanów, pozostań z Ukraińcami, wszędzie wspieraj demokrację. Obniżaj podatki i dereguluj”
Piątego września ogłoszenie wyników wyborów pocztowych 160 tys. członków Partii Konserwatywnej. Rozpoczęły się negocjacje, kuluarowe targi, jak pisała któraś z konserwatywnych gazet, „horse trading”. Rishi Sunak czy Liz Truss? Ale to nie tylko kandydaci, to także różne wizje przyszłości Wielkiej Brytanii. Kto przejmie legat po Borisie Johnsonie, będzie realizował testament, który sformułował on podczas ostatniej „środy premiera”, cotygodniowego półgodzinnego cyklu pytań i odpowiedzi, zadawanych przez posłów w Izbie Gmin. Ten apel do sukcesora/ ki brzmiał: ”Trzymaj się Amerykanów, pozostań z Ukraińcami, wszędzie wspieraj demokrację. Obniżaj podatki i dereguluj”. Jak się ma do tego apelu Rishi Sunak? Urodzony w Southampton w rodzinie dobrze sytuowanych Hindusów z Pendżabu, świetne oksfordzkie wyksztalcenie, sam multimilioner, żona – córka multimilionera, w Izbie Gmin od 2015 roku czyli polityk z krótkim stażem. „A golden boy”, uczestnictwo w Partygate jakoś mu nie zaszkodziło, otrzymał jedynie karę grzywny, kilka lat temu miał kłopot z oświadczeniem podatkowym żony, dziś sprawa ucichła, no i zwolennik podniesienia podatków. To m.in. o nim Boris Johnson mówił: „Gdybyśmy zawsze słuchali ministrów finansów, nie zbudowalibyśmy autostrady A 25, ani tunelu pod La Manche…” Zapewne w sprawach imigrantów, także „little boat people”, stanie po ich stronie. Liz Truss pojawiła się w Izbie Gmin w 2010 roku i uznawana jest za członka „prawego skrzydła Partii Konserwatywnej”. Libertarianka i zwolenniczka wolnego rynku, ostatnio „a proud Brexiteer”, a jej program najlepiej określa ten fragment niedawnego wystąpienia. „Wierzę w wielki potencjał Globalnej Wielkiej Brytanii, jako suwerennego państwa” – czyli realizacja testamentu Borisa Johnsona. Kogo wybiorą Brytyjczycy, który trend zwycięży – dowiemy się 5 września.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/607671-co-sie-stalo-na-downing-street