Olaf Scholz, niemiecki kanclerz, opublikował na łamach Frankfurter Allgemeine Zeitung artykuł, w którym pisze o konieczności przekształcenia Europy w jeden - z geostrategicznego punktu widzenia - podmiot, co może nastąpić - w jego opinii- dopiero po tym, jak przezwyciężone zostaną - w zakresie polityki zagranicznej - narodowe egoizmy. Chodzi oczywiście o uwierającą wielu na Zachodzie zasadę jednomyślności, która winna zostać zastąpiona mechanizmem większościowego przyjmowania decyzji.
Artykuł Scholza pełen jest zdumiewających tez. Otóż jest on zdania, że UE dotychczas reagowała na „neoimperializm” rosyjskiego prezydenta Władimira Putina z „bezprecedensową determinacją i jednością”, co - być może - w Berlinie uznawane jest za coś w rodzaju credo, ale na wschodzie Europy tego rodzaju banały, niesłychanie odległe od rzeczywistości, przyjmowane są już jedynie z politowaniem i wzruszeniem ramion. Ale to nie koniec zastanawiających tez Scholza. Pisze on mianowicie, że Unia Europejska, która jego zdaniem jest „antytezą imperializmu i autokracji”, musi stać się Unią Europejską, która będzie jednością geopolityczną i po tym, jak obalona zostanie zasada jednomyślności w polityce zagranicznej, „Niemcy przejmą odpowiedzialność za Europę i świat”. Niemiecki kanclerz zapowiedział też uruchomienie dwóch pakietów pomocowych o łącznej wartości 30 mld euro, a także napisał wiele pięknych, okrągłych zdań na temat konieczności solidarności, zarówno społecznej - w Niemczech, jak i szerzej - w Unii Europejskiej.
Jak słusznie zauważył Matt Karnitschnig, niemiecki korespondent Politico, w długim artykule Scholza nie ma jednego słowa na temat więzi atlantyckich i znaczenia Stanów Zjednoczonych dla bezpieczeństwa Europy. To zastanawiające milczenie jest nieco mniej zagadkowe, jeśli poświęcimy nieco uwagi temu, co Niemcy rozumieją pod pojęciem solidarności i europejskiej wspólnoty. Weźmy dla przykładu sytuację firmy Uniper, której zarząd oficjalnie wystąpił niedawno o pomoc publiczną, którą najprawdopodobniej otrzyma, bo Scholz kroki tego rodzaju sugerował już w czasie niedawnego szczytu G-7. Potwierdził to zresztą niedawno niemiecki minister gospodarki, zapowiadając wart 9 mld euro pakiet pomocy. Warto w tym kontekście postawić jednak pytanie, jakie są powody tego, że ta powstała w 2016 roku niemiecka firma znalazła się obecnie na skraju upadłości? Są tego dwie przyczyny. Po pierwsze, Uniper musiał „spisać” wartą 1 mld dolarów inwestycję w Nord Stream 2, bo trzeba wiedzieć, iż firma ta była jednym z podmiotów finansujących ten gazociąg, a po drugie, i to jeszcze ciekawsze, nie będąc w stanie z punktu widzenia niemieckiego ustawodawstwa przerzucić na końcowych konsumentów, czyli obywateli Niemiec, rosnących kosztów związanych z drożejącym gazem, zaczęła generować gigantyczne straty. Jak argumentuje Financial Times, Uniper zaniechał niedawno rozbudowywania swych zdolności do magazynowania gazu, bo - jak można przypuszczać - stawiał wszystko na jedną kartę, czyli uruchomienie Nord Stream 2, a na dodatek teraz Rosjanie przestali w ogóle przesyłać gaz. W efekcie, mając obowiązek dostarczania energii dla końcowych odbiorców, firma musiała zacząć kupować gaz na giełdzie, gdzie ceny są astronomicznie wysokie. Sprawa jest dość oczywista – licząc na tani rosyjski gaz Uniper podpisał obowiązujące umowy z odbiorcami nie biorąc pod uwagę, że paliwo to może zdrożeć. Teraz, stojąc w obliczu obowiązku wywiązania się z kontraktów (nie mając magazynów nie ma zapasów, których utrzymanie też przecież kosztuje), ma problemy finansowe. Czym ta polityka różni się od spekulacji na kontraktach terminowych, kiedy stawiając wszystko na jedna kartę, okazuje się, że rachunek okazał się błędnym? W całej sprawie jest jednak jeszcze ciekawszy wątek. Otóż Robert Habeck, niemiecki federalny minister gospodarki z formacji Zielonych, powiedział, że Uniper „do kogoś należy” sugerując, że to właściciel powinien pokryć starty koncernu, który powołany został do życia po to, aby zarządzać elektrowniami węglowymi wydzielonymi z giganta E.ON, a postanowił wejść na nowy dla siebie rynek gazu i na dodatek zaczął zachowywać się jak nietrzeźwy hazardzista. Otóż właścicielem Uniper (70 proc. akcji) jest fiński koncern Fortum, firma państwowa. A zatem wezwania Habecka pod adresem właściciela Uniper sprowadzają się w gruncie rzeczy do tego, aby to obywatele Finlandii zapłacili za ryzykowne inwestycje niemieckiego koncernu, za niepowodzenie Nord Stream 2 i - przede wszystkim - za to, że firma nie może w świetle niemieckiego prawa podnieść rachunków dla Niemców. Mamy tutaj dość przejrzyste wyjaśnienie tego, co w Berlinie rozumie się pod pojęciem solidarności. Ale to nie koniec, bo warto zwrócić uwagę, że zapowiedziane przez Scholza i wdrażane w życie przez Habecka programy pomocy noszą wszelkie znamiona niedopuszczalnej pomocy publicznej, walka z którą jest przecież jednym z kluczowych celów Komisji Europejskiej w Brukseli. Jest jeszcze zbyt wcześnie, aby przesądzać czy teraz zostanie podjęta jakaś interwencja, czy raczej wszystko zostanie potraktowane w kategoriach „wyższej konieczności”, ale z wypowiedzi niemieckich polityków raczej nie wynika, aby ci obawiali się przeciwdziałania Brukseli.
Ale to nie koniec historii. Otóż w niemieckich mediach sporo ostatnio pisze się o tym, że rząd Scholza celowo wprowadzał opinię publiczną w błąd utrzymując, iż zaplanowanego zamknięcia do końca roku trzech ostatnich elektrowni jądrowych nie da się przesunąć w czasie na później. Okazuje się, że ich managerowie w trakcie co najmniej kilku spotkań z rządem udowadniali coś zupełnie odmiennego. Co więcej, eksperci niemieckiej TÜV, firmy certyfikującej systemy bezpieczeństwa, mieli twierdzić, że utrzymanie produkcji w trzech nadal działających elektrowniach jest całkowicie możliwe, ale również można wznowić działalność trzech kolejnych, których działalność niedawno wygaszono. Jednak niemiecki rząd, a także niemieccy eksperci, w mediach europejskich i na użytek własnej opinii publicznej twierdzą nadal coś zupełnie innego. I tak Constanze Stelzenmüller, uznana specjalistka w kwestiach międzynarodowych, współpracująca m.in. z Brookings i oczywiście German Marshall Fund, pisze na łamach Financial Times, że „te trzy elektrownie są u kresu swojej bezpiecznej żywotności. Pokryłyby tylko 6 proc. zapotrzebowania na energię elektryczną w kraju, a przemysł potrzebuje ciepła technologicznego, a nie energii elektrycznej. Podsumowując: koszt i ryzyko przedłużenia przewyższają korzyści”. Niemiecka ekspert argumentuje też, że „teraz potrzebna jest ogólnounijna strategia bezpieczeństwa energetycznego. Putin wykorzystuje groźbę odcięcia gazu, aby złamać odporność społeczną i wolę polityczną Niemiec. Ale ma na celowniku całą Europę”. Wcześniej Stelzenmüller trzeźwo napisała, że „tania rosyjska energia była kiedyś kluczowym źródłem globalnej przewagi konkurencyjnej kraju. Teraz Rosja zmusza Europę i Niemcy do zapłaty ceny za wojnę Putina” zauważając słusznie, że trwająca trzy dziesięciolecia niemiecka nadwyżka w handlu zagranicznym, która w ostatnim kwartale przekształciła się w deficyt, zbudowana była wyłącznie na przewagach konkurencyjnych, w których kluczową rolę odgrywały rosyjskie surowce energetyczne.
Zarówno w wystąpieniach niemieckich polityków w rodzaju Scholza, jak i ekspertów w typie Stelzenmüller, mamy do czynienia z delikatnym, acz przejrzystym szantażem. Niemcy stawiając na rosyjskie surowce energetyczne popełnili strategiczny błąd, ale teraz, jeśli chcecie walczyć z neoimperializmem Putina, musicie (adresatem są oczywiście państwa, które takiego błędu nie popełniły, od Francji i Holandii po Polskę) wziąć na siebie część naszych kosztów, bo inaczej nasza wytrwałość w przeciwstawianiu się Rosji szybko wyparuje. Jest to wizja Unii Europejskiej, w której aroganccy w swym przekonaniu o moralnej wyższości i stosowanych standardach politycy niemieccy łaskawie staną na czele Unii, a inni winni słuchać, oczywiście w imię solidarności i wspólnych wartości, krynicy mądrości, której źródło bije w Berlinie.
Trudno przypuszczać, aby ktoś poważnie mógł potraktować deklaracje Scholza, ale sam problem Niemiec jest również naszym problemem. Choćby z tego względu, że nasza gospodarka powiązana tysiącami więzów kooperacyjnych z niemiecką odczuje tąpnięcie za Odrą. A zatem wypracowanie jakiejś formuły solidarnościowej, również w zakresie polityki energetycznej, winno leżeć również w naszym interesie. Jednak z pewnością nie na tych warunkach, które proponuje Scholz. Nikt rozsądny w Europie Środkowej nie powierzy Berlinowi i Paryżowi polityki zagranicznej, jeszcze mniej zwolenników znajdzie idea budowy wspólnej europejskiej armii, a już zupełnie nieprawdopodobne wydają się pomysły jakiejś wspólnej akcji europejskiej obliczonej na to, aby niemieccy obywatele nie płacili zbyt wysokich rachunków za gaz i energię elektryczną, a koncern BASF mógł nadal realizować wysokie marże. Jeśli nie zmienią się relacje w Unii i to w całkowicie odmiennym niż to proponuje Scholz kierunku, to o jakiejkolwiek solidarności z Niemcami nie może być mowy. A to oznacza, że właśnie dziś decyduje się przyszłość projektu europejskiego. Niemcy najwyraźniej nie zdają sobie z tego sprawy i chcą, aby „wróciły stare dobre czasy”. One nie wrócą i Berlin musi przestać myśleć o sobie w kategoriach „wiodącego państwa” w Unii Europejskiej, a winien zacząć myśleć o relacjach partnerskich, gdzie interesy wszystkich członków są podobnie traktowane.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/607082-kres-niemieckiego-przywodztwa-w-unii-europejskiej