Wczoraj, w przeddzień rozpoczęcia szczytu NATO Jens Stoltenberg, sekretarz generalny tej organizacji, odbył konferencję prasową. Jest ona niezwykle ciekawa, co najmniej z dwóch powodów.
Po pierwsze, w jej trakcie poruszył on ważne kwestie, a po drugie i mam wrażenie, że jest to nawet ciekawsze, pewnych rzeczy nie powiedział, a odpowiadając na pytania dziennikarzy, często uchylał się od udzielenia precyzyjnych odpowiedzi lub wręcz koncentrował się na kwestiach marginalnych, pobocznych. Stoltenberg jest mistrzem pr-u, jego przesłanie jest najczęściej pozytywne, optymistyczne, choć realia często nie odpowiadają wypowiadanym deklaracjom. Tym nie mniej to raczej dobre wiadomości, a nie nudne „szczegóły techniczne”, zapadają w pamięci opinii publicznej, która może czuć się uspokojona. Ta strategia komunikacyjna jest, generalnie rzecz biorąc, dobra, pod warunkiem, że zmiany rzeczywiście następują a mających miejsce niedociągnięć, wewnątrznatowskich podziałów i opóźnień nie przedstawia się w kategoriach sukcesów. A takie miałem wrażenie czytając stenogram konferencji Stoltenberga.
Chodzi o nasze bezpieczeństwo, którego hurraoptymizm nam nie zagwarantuje, przeto poświęćmy nieco uwagi rozbiorowi tego, co Sekretarz Generalny NATO powiedział. Zadeklarował on, że „nasz szczyt NATO w Madrycie w tym tygodniu będzie przełomowy. Z wieloma ważnymi decyzjami. W tym nową Koncepcję Strategiczną dla nowej rzeczywistości bezpieczeństwa. Nastąpi zasadnicza zmiana w odstraszaniu i obronie NATO” oraz jak dodał, zostaną podjęte decyzje w kwestii wsparcia dla Ukrainy „teraz i potem”. Zwrócił też uwagę na to, że po raz pierwszy Chiny zostaną ujęte w NATO-wskim dokumencie strategicznym, a o rozszerzeniu pola odpowiedzialności Sojuszu świadczy też, jak rozumiem, zaproszenie do Madrytu przywódców państw azjatyckich.
A teraz konkrety. Stoltenberg mówił o „wzmocnieniu naszej wysuniętej obecności”, co ma nastąpić dzięki rozbudowie batalionowych grup obecnych na wschodniej flance do poziomu brygady. To dobry krok, tylko warto zwrócić uwagę na następujące kwestie. Po pierwsze mamy do czynienia z zapowiedzią wzmocnienia 4 tych grup. Jednak o czym warto pamiętać to to, że ostatnio dyskutuje się potrzebę powiększenia ich liczby do 8 (miałyby dodatkowo znaleźć się one w Rumunii, Słowacji, na Węgrzech i w Bułgarii), opowiedziała się zresztą za takim krokiem, który uważa się już za praktycznie uzgodniony, również tzw. Bukaresztańska Dziewiątka. W tym kontekście zasadnym wydaje się pytanie, czy będziemy mieli do czynienia jedynie ze wzmocnienie 4 grup (Państwa Bałtyckie i Polska), czy rozbudowywane będą też pozostałe. Jest to zasadna kwestia, bo od razu pojawia się pytanie, co w praktyce oznacza to wzmocnienie obecności wojskowej na wschodniej flance i jak ma się to do nieistniejącej jeszcze, ale formułowanej NATO-wskiej strategii obecności w basenie Morza Czarnego. Propozycja Berlina, polegająca na zwiększeniu kontyngentu wojskowego na Litwie (Niemcy są tam państwem ramowym) nie mówi nawet o zwiększeniu komponentu rotacyjnego, a jedynie o wydzieleniu bliżej jeszcze niezidentyfikowanych „sił dedykowanych”, które stacjonować mają w niemieckich koszarach i być gotowe do szybkiego przerzucenia w rejon ewentualnych walk. Tylko, że w tym wypadku pojawia się pytanie, co to w praktyce oznacza.
Brytyjski The Economist przypomina, że poprzednie NATO-wskie projekty mówiące o powołaniu tzw. sił szybkiego reagowania w sile 40 tys. żołnierzy tylko z nazwy prowadziły do rzeczywiście szybkiej reakcji w sytuacji zagrożenia, bo jedynie 1/4 z tego potencjału miała dotrzeć na linię walk w terminie 8 dni od ogłoszenia Godziny W. W sytuacji długo trwającego rozwinięcia rosyjskiego, tak jak to miało miejsce przed wybuchem wojny na Ukrainie, to zagrożenie nie wydaje się aż tak wielkie, znacznie gorzej jest, jeśli rosyjscy stratedzy przyjmą optykę „mniejszego wtargnięcia”, bo wówczas napadnięty kraj będzie musiał radzić sobie przy użyciu tych sił, którymi dysponuje na miejscu. Tym bardziej, że programy w zakresie military mobility leżą, a w ramach unijnej procedury budżetowej zaplanowane wydatki inwestycyjne na ten cel znacząco, bo czterokrotnie, zredukowano. Obecnie, jak trzeźwo zauważa Henry Foy, dziennikarz brytyjskiego dziennika The Financial Times, specjalizujący się w kwestiach wojskowych, jedynie Amerykanie mają 82. Dywizję Powietrzno-Desantową, którą są w stanie w 18 godzin przerzucić w dowolny zakątek świata. Europejczycy nie mają takich zdolności, co pod znakiem zapytania stawia kwestię szybkiego wejścia do walki sił stacjonujących w Niemczech, nie mówiąc już o tych z Holandii czy znajdujących się dalej na Zachodzie. Zresztą wszystkie raporty analityczne poświęcone europejskiemu potencjałowi w tym zakresie wskazują na istotne braki państw naszego kontynentu w zakresie lotnictwa transportowego, zwłaszcza zdolnego przerzucić znacząco większy potencjał. A to oznacza, że ambitne plany, zarówno te mówiące o wzmocnieniu obecności sił działających w ramach eDF (wysunięta obecność wojskowa) w Państwach Bałtyckich, a tym bardziej jeśli mowa jest o 300 tys. potencjale NATO w zakresie „sił o podwyższonym poziomie gotowości”, o czym też mówił Stoltenberg, są bardziej figurą retoryczną, deklaracją intencji, jeśli nie zostaną poparte znaczącym i skokowym wzmocnieniem potencjału w zakresie transportu, a póki co niewiele się o tym mówi, a jeszcze mniej robi.
Realnie obecne możliwości państw europejskich, w tym również Niemiec, które chcą wzmacniać wschodnią flankę wydzielając „desygnowane siły” stacjonujące u siebie w domu, określili analitycy liberalnego think tanku Brookings w raporcie wydanym 4 dni temu. Pisza oni, że amerykańskie „obawy koncentrowały się nie tylko na poziomie wydatków, ale także na niedoborach kluczowych czynników umożliwiających prowadzenie operacji wojskowych. Europejczycy stali się uzależnieni od Stanów Zjednoczonych ze względu na krytyczne zdolności, których im brakuje. Należą do nich tankowanie w powietrzu, transport na duże odległości, tłumienie obrony przeciwlotniczej wroga; oraz C4ISR. Zależności te uwidoczniły się podczas europejskiej akcji wojskowej w Libii w 2011 r., w trwających misjach w Sahelu oraz podczas wycofywania się z Afganistanu w 2021 r., kiedy kraje europejskie nie były w stanie ewakuować swojego personelu bez wsparcia ze strony Stanów Zjednoczonych” https://www.brookings.edu/articles/strategic-responsibility-rebalancing-european-and-trans-atlantic-defense/. Zwróćmy uwagę na padające w tym tekście daty – 2011-2021, nic się w tym czasie w zakresie europejskich możliwości nie zmieniło, jakie są zatem gwarancje, że prócz pięknych słów i kwiecistych deklaracji, tym razem niepoprawni partnerzy się poprawią?
Warto też zapytać co dzieje się z inicjatywą 4x30, która została przyjęta w 2018 roku i przewidywała, że do roku 2020, jak głosił komunikat naszego MON „państwa Sojuszu będą utrzymywać na wysokim poziomie gotowości 30 batalionów zmechanizowanych, 30 eskadr powietrznych oraz 30 okrętów bojowych, gotowych do działania w czasie nie dłuższym niż 30 dni”. Pytanie o stan zaawansowania tego projektu jest jak najbardziej zasadne, bo tamten program, co do skali, był znacznie mniej ambitny niźli dzisiejsze deklaracje w zakresie 300 tys. sił podwyższonej gotowości, a zatem to jak przebiega jego realizacja rzuca nieco światła na wiarygodność dzisiejszych planów. W 2020 roku, a przecież w tym terminie te siły miały zostać sformowane, jeden z analityków amerykańskich napisał „Jednak dwa lata po jej przyjęciu nadal nie jest jasne, czy Inicjatywa Gotowości NATO przyniosła jakiekolwiek efekty. Mimo swojej obietnicy i potencjału może niestety pozostać raczej wyrazem woli politycznej niż operacyjnym planem odbudowy gotowości sił zbrojnych państw członkowskich NATO„. Niestety do dziś sytuacja w tym obszarze się nie zmieniła.
Jens Stoltenberg potrafi dostrzec pozytywne zmiany. Powiedział na konferencji prasowej, że już 9 państw Paktu Północnoatlantyckiego przekroczyło pułap 2 proc. PKB wydatków na zbrojenia, kolejne 9 zrobi to do roku 2024 a następne 12 „ma konkretne zobowiązania, aby później spełnić” te kryteria. Przypomnijmy, że w 2014 roku podjęto na szczycie w Walii w tej sprawie decyzję w której państwa członkowskie zobowiązywały się, iż w ciągu dekady wszystkie osiągną pułap 2 proc. PKB wydawanych na politykę bezpieczeństwa. Już wiadomo, że Niemcy nie zdążą, a Belgowie spóźnią się znacznie, bo planują wydawać 2 proc. swego PKB dopiero w 2035 roku. Te pytania związane z kwestią wydatków nie są bez znaczenia, bo Jens Stoltenberg słusznie zresztą podkreśla potrzebę zbudowania na wschodniej flance magazynów, w których znajdowałby się na stałe sprzęt i środki niezbędne do walki w sytuacji konfliktu kinetycznego. Tego rodzaju stan rzeczy znacznie przyspieszałby dyslokację sił w sytuacji zagrożenia, bo jest rzeczą oczywistą, że łatwiej i szybciej przetransportować personel niźli personel wraz ze sprzętem, który jest przez tych żołnierzy obsługiwany. Na razie z boku pozostawię oczywistą kwestię czy taki scenariusz jest w ogóle realny. Jeśli bowiem wzmacnianie wschodniej flanki miałoby odbywać się w formacie „sił dedykowanych”, a co najwyżej rotacyjnych to musiałoby oznaczać to, hipotetycznie, zdublowanie sprzętu – jego znacząca część musiałaby znajdować się w magazynach na Wschodzie, a drugi komplet w miejscach stałej dyslokacji, wojsko musi przecież ciągle ćwiczyć i doskonalić swe umiejętności. Taka koncepcja nie może mieć zatem szerokiego zastosowania bo np. jeśli chodzi o potencjał pancerny (MBT) cztery największe państwa Europy Zachodniej (Niemcy, Francja, Wielka Brytania i Włochy) miały w świetle opublikowanego w 2020 roku raportu włoskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych w swych siłach zbrojnych mniejszą liczbę czołgów razem niźli Polska. Kto kogo zatem miałby wzmacniać? Podobna sytuacja jest jeśli chodzi o inne środki walki. Francuzi przekazując Ukrainie 18 armatohaubic Cezar, a wydają przecież powyżej 2 proc. PKB na bezpieczeństwo, zredukowali swój potencjał w tym zakresie o 25 proc., a cały potencjał niemieckich sił zbrojnych, jeśli brać pod uwagę akurat haubice, wynosi raptem 100 sztuk.
Ale nawet zakładając, że program budowy magazynów NATO-wskich na wschodniej flance ruszy i będzie je czym zapełnić, to kto to sfinansuje? Jens Stoltenberg został zapytany w trakcie konferencji prasowej przez korespondenta niemieckiego dziennika o kwestie wspólnego budżetu NATO-wskiego, która w trakcie ubiegłorocznego szczytu w Brukseli wzbudzała wiele kontrowersji i ostatecznie została zablokowana przez Paryż, ale Berlin nie specjalnie oponował. Stoltenberg w odpowiedzi uchylił się od podania szczegółów, ale zaznaczył, że „the big money” będą przepływały przez budżety narodowe. Podkreślił też, że idea wspólnego wydawania pieniędzy, a pamiętajmy, że z tych środków miałaby być finansowana budowa magazynów na wschodniej flance, jest ideą „mądrego ich wydawania”, co raczej należy rozumieć jako rozstanie się z koncepcją wspólnego funduszu inwestycyjnego NATO. Może będzie inaczej, ale deklaracje, które padły nie są zachęcające i znów wiele, a może nawet wszystko będzie zależało od oceny sytuacji przez państwa członkowskie, ich polityki wewnętrznej i gotowości do wywiązywania się z dość ogólnych deklaracji. Czy należy przez to rozumieć, że rozpoczynający się szczyt NATO niczego nie zmieni? Nie jest tak, zmiany są istotne i w pożądanym kierunku. Problemem wszakże jest to, że nie są to zmiany rewolucyjne, a takie są niezbędne w związku nową sytuacją geostrategiczną w naszej części Europy. Nie tylko zresztą w naszej, bo Stoltenberg na konferencji nie był w stanie odpowiedzieć na pytanie o reakcję państw Sojuszu na ostatni krwawo odparty atak migrantów (zabitych zostało kilkanaście osób) na hiszpańską enklawę w Afryce Północnej. NATO po prostu nie nadąża za tempem przemian, które wymuszają szybkie dostosowania w zakresie polityki bezpieczeństwa. Takie się dokonują, ale w ramach tzw. koalicji chętnych. Najlepszym przykładem jest tutaj zorganizowany przez Amerykanów format Ramstein po to, aby pomagać Ukrainie. Zapowiedziane przez Joe Bidena przedłużenie obecności zwiększonego kontyngentu sił amerykańskich w Polsce jest też elementem polityki Waszyngtonu, a nie całego NATO. Taka jest jak się wydaje przyszłość Sojuszu, który pomału przekształca się w alians polityczny, kwestie wojskowe pozostawiając koalicjom chętnych. Rozszerzenie obszaru odpowiedzialności NATO na politykę wobec Chin raczej przyspieszy ten proces, a to oznacza, że wobec madryckiego szczytu nie powinniśmy mieć wielkich nadziei w kwestiach wojskowych, ale możemy sporo spodziewać się, przede wszystkim na poziomie deklaracji politycznych i ogólnostrategicznych.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/604544-nato-przeksztalca-sie-w-pakt-polityczny