Znane powiedzenie mówi, że „nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”. Nie zawsze tak to działa, ale czasami na szczęście tak. I tak może być w przypadku najnowszej odsłony polsko-izraelskiego sporu o historię i jej dzisiejsze konsekwencje.
Rzecz dotyczy wycieczek młodzieży izraelskiej, które przed pandemią licznie odwiedzały miejsca związane z Zagładą Żydów położone w naszym kraju. Przyjeżdżały, zwiedzały, brały udział w Marszu Żydów, po czym wyjeżdżały z przekonaniem, że odwiedziły „kraj morderców”. Bo to przecież u nas leżą Auschwitz, Treblinka, Bełżec, Chełmno, Sobibór. Współczesne nastolatki - a młodzież izraelska nie jest w pełni impregnowana na globalne bolączki - z trudem wnikają w takie „szczegóły” jak fakt, że byliśmy okupowani i również mordowani na masową skalę. Widzą ludzi, którzy mieszkają wokół, i to pod ich adresem kierują refleksje i zarzuty dotyczące odpowiedzialności czy też bierności. Było to tym łatwiejsze, że organizatorzy nie dokładali specjalnych starań, by wyjaśnić kontekst Holocaustu; chwilami sprawiało to wręcz wrażenie, że nie mają nic przeciwko oddaleniu bądź rozmazaniu niemieckiego sprawstwa, przy jednoczesnej, milczącej akceptacji dla procesu obsadzania Polski i Polaków w roli winnego.
Proces ten wzmacniała specyfika tych wycieczek: młodzież ochraniali funkcjonariusze izraelskich służb specjalnych z długą bronią, a autokary były pilnie strzeżone. Starannie budowano atmosferę zagrożenia. Przed kim? Przed współczesnymi Polakami. Niedopowiedziana, czasem zakłamana przeszłość i pełna rzekomych niebezpieczeństw polska współczesność zlewały się w jedno. Powstawała bardzo mocna, emocjonalna mieszanka - bo w tle były komory gazowe i krematoria - kształtująca postawę tych młodych ludzi wobec Polski na całe życie. Postawę najczęściej negatywną.
Po pandemii Polska odmówiła zgody na kontynuację wycieczek w dawnych kształcie, i zaproponowała stronie izraelskich negocjacje, które - jak wynika z komunikatu MSZ - właśnie trwają (w formie przekazywania sobie wzajemnych uwag do projektu nowej umowy). To ruch ze strony polskiej bardzo asertywny, i jednocześnie bardzo słuszny. Ruch, do którego by nie doszło, gdyby nie wojna o historię, stoczona między Warszawą a Jerozolimą w ostatnich latach. Zaczęło się od nowelizacji ustawy o IPN, ale to był zaledwie początek. Później mieliśmy niesprawiedliwe, manipulacyjne ataki na polskiego premiera i haniebne słowa izraelskich polityków o „antysemityzmie wysysanym z mlekiem matki” przez Polaków. Skończyło się na faktycznym wycofaniu ambasadorów z obu krajów. Izraelski już wrócił do Warszawy, naszego wciąż nie ma w Tel-Awiwie. Nie ma, bo po tym, jak zachowało się wobec nas państwo traktowane długo jako sojusznik, śpieszyć się nie ma gdzie.
Paradoksalnie, to Izrael tak mocno naciągnął strunę, zagrał tak bardzo agresywnie, że umożliwił działania wcześniej trudne do wyobrażenia lub wprowadzenia, takie jak choćby zmiana zasad organizacji wycieczek. Polskie władzy dostały możliwość zmierzenia się z problemem u źródła (choć to tylko jedno ze źródeł, i pewnie nie najważniejsze), i z okazji skorzystały. , To oczywiście część szerszego obrazu: Polska została tak niesprawiedliwie, tak brutalnie, i także tak cynicznie potraktowana przez polityczne elity Izraela - mające przecież potężne wpływy na świecie - że dziś ma już w tym kontekście bardzo niewiele do stracenia. Nie śpiesząc się z odnowieniem pełnych relacji i działając asertywnie, postępuje właściwie. Tym bardziej, że to nie my zniszczyliśmy wcześniejszą konstrukcję. Jeśli ma zostać odbudowana, to w dużo bardziej symetrycznym kształcie niż poprzednio.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/602937-polska-na-drodze-do-symetryzmu-w-relacjach-z-izraelem