Międzynarodowa gra dyplomatyczna wokół Ukrainy wchodzi, jak się wydaje, w fazę decydującą, przynajmniej na tym etapie wojny. Jutro najprawdopodobniej Kijów odwiedzą Emmanuel Macron, Mario Draghi i Olaf Scholz, w tym tygodniu odbędzie się też trzecia konferencja w formacie Ramstein, która może okazać się kluczowa w kwestii tego, jaką pomoc wojskową dostanie Ukraina, a w przyszłym tygodniu przywódcy Unii Europejskiej mają decydować o ewentualnym przyznaniu Ukrainie statusu kandydata do Wspólnoty. To wszystko razem wzięte oznacza, że będziemy obserwowali grę interesów Zachodu - które wcale nie są tożsame - wokół Ukrainy.
Dwa stanowiska w kwestii wojny
Jak trafnie zauważył Gideon Rachman, komentator Financial Times, wśród państw wspierających Kijów istnieją, generalnie rzecz biorąc, dwa stanowiska w kwestii wojny z Rosją. Niektóre państwa, takie jak Polska i Wielka Brytania, podkreślają, że Ukraina musi ją wygrać, inne - przede wszystkim Niemcy i Francja - na poziomie deklaracji politycznych mówią, iż Kijów wojny „nie może przegrać”. Olaf Scholz wielokrotnie mówił publicznie, jak zauważa Rachman, że „Rosja nie może wygrać tej wojny”, ale nigdy nie powiedział o zwycięstwie Ukrainy.
Administracja Bidena, jak się wydaje, stoi trochę pośrodku, przede wszystkim chyba ze względu na kwestie jedności sojuszniczej. Ta - wydawałoby się - niewielka różnica semantyczna ma znaczące konsekwencje polityczne i wojskowe. Te państwa, których liderzy mówią otwarcie o zwycięstwie Ukrainy dostarczają Kijowowi coraz więcej broni, w tym nowej generacji, te zaś, które podkreślają, że „Ukraina nie może przegrać” są w tej kwestii, jak np. Niemcy, bardzo ostrożni. W opinii Berlina czy Paryża pokonanie Rosji równa się jej „upokorzeniu”, a to może spowodować eskalację konfliktu, bo rosyjskie elity nie pogodzą się z taką sytuacją, nawet do poziomu nuklearnego. Dlatego też, zarówno Macron jak i Scholz, od pewnego czasu zaczęli zwiększać presję wywieraną na Ukrainę, aby możliwie szybko szukać politycznej drogi zakończenia wojny - nawet za cenę ustępstw terytorialnych wobec Rosji. W tle są też oczywiście interesy gospodarcze starej części Europy, przede wszystkim Niemiec, o czym otwarcie pisze prasa anglojęzyczna. Jak przypomina The Wall Street Journal Europa - głownie Niemcy, bo ich gospodarka w największym stopniu na kontynencie nastawiona jest na eksport - przez lata budowała swe przewagi konkurencyjne w wymiarze światowym na taniej rosyjskiej energii. Obecnie jej ceny są w Europie znacznie wyższe niźli w Stanach Zjednoczonych czy w Azji, a to w dłuższej perspektywie odbije się na zarówno na perspektywach wzrostu gospodarczego, jak i na możliwościach funkcjonowania całych gałęzi europejskiego przemysłu, które są z natury energochłonne. Producenci nawozów mineralnych i stalownie już zatrzymują swe linie, podobny los czekać będzie przemysł chemiczny i kolejne gałęzie wytwórczości. Co gorsze, cała koncepcja europejskiej transformacji energetycznej opartej na idei wykorzystywania rosyjskiego gazu ziemnego w obecnej sytuacji, kiedy na europejskim rynku jest on trzykrotnie droższy niż w Stanach Zjednoczonych, jest pozbawiona ekonomicznego sensu. Z punktu widzenia gospodarki niemieckiej, która - jak uważa wielu ekspertów - w tym kwartale już znajdzie się w recesji, sytuacja jest wręcz tragiczna. Bez tanich rosyjskich surowców energetycznych jej konkurencyjność na rynkach światowych wyparowuje, co oznacza w dłuższej perspektywie, że fabryki będą tam zamykane i przenoszone w inne rejony świata, albo - co trudno sobie dziś wyobrazić - Niemcy zgodzą się na obniżkę wynagrodzeń i poziomu życia.
Oczywiście można wrócić do energetyki jądrowej, ale Scholz, który odrzucił ostatnio propozycję własnego ministra finansów, aby w obliczu szalejących cen i zapewne trudnej zimy nie wygaszać pracujących jeszcze elektrowni, nie chce pójść tą drogą. Powód jest dość oczywisty. Nie chodzi w tym wypadku wyłącznie o proekologiczne nastawienie niemieckich wyborców, ale o coś zupełnie innego. Ewentualny zwrot Europy w stronę energetyki jądrowej niweluje do zera przewagi konkurencyjne niemieckiego przemysłu, bo to Berlin, mając Nord Stream 1 i 2, a także specjalne relacje z Moskwą, mógł pozyskiwać surowce energetyczne taniej niż inni. Rozwiniętą energetykę jądrową mają też inni, w tym aspirująca do Unii Ukraina, co oznaczać będzie, jeśliby nasz kontynent poszedł tą drogą, że nie dostęp do taniej energii będzie czynnikiem przesądzającym o decyzjach inwestycyjnych, a inne zasoby, w tym dostępna, dobrze wykształcona i tania siła robocza. Na tym polu Niemcy nie będą w stanie wygrać w dłuższej perspektywie walki konkurencyjnej. A zatem Niemcy, aby myśleć o utrzymaniu swego potencjału gospodarczego, potrzebują nadal dużo tanich surowców energetycznych. To może zapewnić im tylko Rosja, stąd troska o to, aby Moskwa wojny nie przegrała. Berlin nie chce też - w obliczu nastawienia własnej opinii publicznej i stanowiska sojuszników - aby Rosja wygrała na Ukrainie, najlepszym rozwiązaniem byłby w takiej sytuacji „remis”.
Dostawy broni dla Ukrainy
Jednak, jak się wydaje, Ukraina nie ma zamiaru przyjmować optyki Berlina i Paryża i wczoraj Mychajło Podoliak, doradca prezydenta Zełenskiego oficjalnie sformułował listę potrzeb Kijowa. Napisał, że Ukraina potrzebuje 1000 haubic 155 mm, 500 czołgów, 400 wyrzutni rakietowych, 2000 wozów opancerzonych i 1000 dronów po to aby, i tu pada dyplomatyczne sformułowanie, „zakończyć wojnę”. Na wczorajszym briefingu w Pentagonie do tej listy odniósł się Lloyd Austin mówiąc, że „jesteśmy gotowi pomóc Ukrainie osiągnąć zwycięstwo”. Pytanie dziennikarza było precyzyjne i wprost odnosiło się do „listy marzeń” Podoliaka, więc nie można mieć wątpliwości, jakie jest stanowisko szefa Departamentu Obrony w tym zakresie. Czy całej administracji Bidena, to się jeszcze okaże, bo Austin roztropnie dodał, że Stany Zjednoczone „mają własne zadania” ale również „partnerów na całym świecie, którzy są skłonni realnie pomóc Ukrainie”. To sformułowanie „realnie” odnosi się chyba do deklaratywnych form wsparcia - odsuniętych w czasie na jesień - ze strony Niemiec, choć może to też być moje przeczulenie na tym tle. Tak czy inaczej, słowa Austina można interpretować w ten sposób, że jeśli sojusznicy, czyli państwa chcące wspierać wojskowo Ukrainę, zwiększą skalę dostaw, to Waszyngton również wejdzie na tę drogę. To istotna deklaracja nie tylko dlatego, że pozwala zrozumieć mechanizm relacji sojuszniczych w tych kwestiach, także politykę Bidena, ale wskazuje też na to, że jednym z elementów amerykańskiej troski jest utrzymanie jedności państw NATO, a przynajmniej niedopuszczenie do pogłębiania różnic. Inaczej bowiem wygląda, z politycznego punktu widzenia, przyłączenie się Waszyngtonu do działania sojuszników, a inaczej wytyczanie kierunku polityki. Warto pamiętać, że w polityce, również na poziomie relacji sojuszniczych, zazwyczaj zwycięża ten, kto jest w centrum, może odgrywać rolę mediatora, kogoś kto łączy, szuka kompromisu i powoli zmienia kurs całego okrętu, niźli zwolennicy twardej, radykalnej rewizji. Tej maksymy nie można, w związku z wojną na Ukrainie, aplikować do polityki Polski, bo nam akurat zależy na maksymalizacji wsparcia, ale z perspektywy Stanów Zjednoczonych ta linia jest najlepszą strategią.
Przełom na froncie?
Jeśli zatem na konferencji Ramstein 3 zapadnie decyzja o skokowym zwiększeniu pomocy wojskowej dla Ukrainy, to być może będziemy mieć do czynienia, nie od razu, z przełomem na froncie. Dziś bowiem realia są takie, że Rosjanie dziennie wystrzeliwują ok. 50 – 60 tys. pocisków artyleryjskich na ukraińskie pozycje, a broniący się są w stanie odpowiedzieć im jedynie 5 – 6 tysiącami, co oznacza 10-krotną przewagę ogniową Moskali.
Siewierodonieck najprawdopodobniej zostanie zdobyty, bo atakujący zniszczyli ostatni z trzech mostów przez rzekę Północny Doniec łączący obrońców tego miasta z tyłami, a to oznacza, że praktycznie nie jest możliwe dostarczanie amunicji, żywności, ewakuacja rannych i rotowanie walczących. Nie to jest jednak istotne. Warto przypomnieć, że pierwotne plany zakładały - i analizowało się przecież taką ewentualność bardzo poważnie - zdobycie przez Rosjan całej Ługańskiej „republiki ludowej” przed 9 maja. Minął miesiąc i niewiele z tych zamierzeń udało się zrealizować. Co więcej, jak powiedział niedawno w wywiadzie George Barros, analityk Institute for a Study of War, nawet jeśli Rosjanie zdobędą Siewierodonieck, co jest dość prawdopodobne, to i tak nie będą w stanie kontynuować operacji, a to oznacza, że w najbliższych tygodniach intensywność walk spadnie, bo obie strony będą musiały się przegrupować. To z kolei, w jego opinii, powoduje, że kluczowym czynnikiem zwycięstwa wydaje się być nie determinacja ukraińskich sił zbrojnych, bo tej nie brakuje, ale skala i terminowość dostaw zachodniego uzbrojenia.
Postawa Niemiec
Wróćmy teraz do rozgrywki politycznej. Wołodymir Zełenski wezwał kanclerza Scholza aby ten „przestał balansować między Rosją a Ukrainą” i „był bardziej jednoznaczny” jeśli chodzi o relacje z Ukrainą. Zełenski powiedział to w rozmowie z niemiecką stacją radiową ZDF, co ma znaczenie, jako że niejednoznaczna polityka kanclerza w tej kwestii wzbudza również krytykę w Niemczech, a ubiegłotygodniowy sondaż opinii publicznej wskazał, że po raz pierwszy od ubiegłorocznych wyborów parlamentarnych Zieloni wyprzedzili SPD w rankingu wskazań wyborców. Zełenski rzucił też w toku wywiadu ciekawą uwagę mówiąc, że przyjazd Scholza do Kijowa „nie powinien ograniczać się do fotografii”. To zaś ożywiło spekulacje, iż do wizyty może w ogóle nie dojść, tym bardziej, że rzecznik prasowy urzędu kanclerskiego odmówił potwierdzania czy w istocie Scholz 16 czerwca będzie w Kijowie. Wydaje się, że rozgrywka dotyczy też kwestii statusu kandydackiego Ukrainy w ramach procesu akcesyjnego do UE. Komisja Europejska, jak informuje Politico będzie rekomendować liderom państw unijnych przyznanie oficjalnego statusu kandydackiego i przejście do kolejnej fazy procesu, choć na stole leży też druga propozycja, polegająca na przyznaniu statusu kandydackiego po spełnieniu pewnych, określonych warunków. Tę drugą opcję, za którą opowiada się ponoć Holandia, ale do grupy państw wahających się zalicza się też Danię, Szwecję, Austrię i Węgry, strona ukraińska zdecydowanie odrzuca. Eksperci w Kijowie argumentują, że do tej pory Unia Europejska tylko raz odwołała się do formuły „status kandydacki po spełnieniu warunków” - w przypadku Bośni i Hercegowiny. Gdyby podobne podejście zwyciężyło w przypadku Ukrainy, to oznaczałoby to, że jest ona traktowana w gruncie rzeczy jak „państwo upadłe”, niezdolne do uzyskania nawet statusu kandydackiego, co byłoby szokiem dla społeczeństwa ukraińskiego i mogłoby wywołać ostry kryzys polityczny w Kijowie. Podobnie zresztą przyjmowane są niedawne propozycje dyplomacji francuskiej aby państwa takie jak Ukraina, ale również Mołdawia i Gruzja znalazły się w jakiejś niesprecyzowanej „strefie bliskiej współpracy” z UE, ale bez realnej, w dającej się przewidzieć przyszłości, perspektywy akcesji.
Trzeba w tym kontekście nieco uwagi poświęcić wizycie kanclerza Scholza w Belgradzie. Miała ona dwa wymiary – retoryczny i realny. Jeśli chodzi o ten pierwszy obszar, to warto odnotować, że niemiecki kanclerz wezwał Serbię, aby ta przyłączyła się do antyrosyjskich sankcji, ale również uznała niepodległość Kosowa, zresztą w tej ostatniej kwestii argumentując, że nie było w przeszłości przypadku, aby do Wspólnoty weszły państwa „nie uznające się wzajemnie”. Tu trzeba od razu odnotować, że Vucić odrzucił, przy czym w sposób dość obcesowy, obydwa te postulaty. Porównał też napaść Rosji na Ukrainę do nalotów NATO-wskich na Belgrad i inne serbskie miasta w 1999 roku, a w kwestii uznania niepodległości Kosowa dość jednoznacznie podkreślił, że „nie reagujemy na presję w ten sposób”. Co ciekawe, nie przeszkodziło to powiedzieć publicznie serbskiemu prezydentowi, że „mamy absolutne zaufanie do kanclerza Scholza i jego deklaracji, że jest bardzo zaangażowany w postęp Bałkanów Zachodnich na drodze do UE”. Prezydent Serbii dodał też, że chodzi o realne gwarancje ze strony Berlina a nie „grę na czas”. A zatem gołym okiem widać, że prorosyjska, również w niemałym stopniu prochińska polityka Belgradu nie jest odczytywana w Berlinie w kategoriach przeszkody jeśli chodzi o unijne perspektywy Serbii. Można nawet zaryzykować hipotezę, że ostatnia podróż kanclerza Scholza jest elementem rozgrywki, której celem miałaby być zbudowanie równowagi sił i politycznych sympatii w Unii Europejskiej. Jeśliby bowiem do Wspólnoty miała wejść Ukraina, co jest perspektywą coraz bardziej realną, to Niemcom może zależeć na powiększeniu umownego „obozu prorosyjskiego”, w skład którego obecnie wchodzi Austria, Węgry, Cypr i Grecja, do pewnego stopnia też wahające się Bułgaria i Chorwacja. Nie należy z tego wyciągać zbyt daleko idących wniosków, tu jedynie mamy do czynienia z próbą budowania pewnego mechanizmu pozwalającego Niemcom równoważyć w Unii różne stanowiska i godzić sprzeczne interesy, co również decyduje o pozycji Berlina. Wojna przewróciła dotychczasowe konstelacje, bo zwiększyła znaczenie czynnika bezpieczeństwa, który z oczywistych względów kontrolują Amerykanie. Daje to potencjalnie Waszyngtonowi możliwość wpływania również na politykę Unii Europejskiej, co, obiektywnie rzecz biorąc, osłabia znaczenie tandemu niemiecko – francuskiego. Wejście Ukrainy do Wspólnoty dodatkowo zwiększa znaczenie i pozycję państw zainteresowanych ściślejszymi związkami atlantyckimi, a osłabia tych, którzy myślą o Europie w kategoriach suwerennego, samodzielnego gracza. Ukraińską akcesję do Unii trzeba w tej sytuacji spowalniać, choć ze względu na nastroje społeczne jest to trudne, ale za to znacząco przyspieszyć wchodzenie państw Bałkanów Zachodnich, w większości prorosyjskich, ale przede wszystkim słabych i uzależnionych od woli większych graczy, w tym wypadku Berlina. W podobnych kategoriach należy też odczytywać francuskie awanse pod adresem Kiszyniowa i Bukaresztu. Trwa zatem pozbawiona sentymentów gra, której celem jest uzyskanie wpływów na przyszły układ sił w Unii. Paradoksem jest to, że jej wynik może zależeć od efektów konferencji Ramstein 3, w toku której zapadnie decyzja o skali dostaw sprzętu wojskowego dla Ukrainy.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/602731-ukraina-zmienia-uklad-sil-w-unii-europejskiej