Joe Biden powiedział, jak donosi Bloomberg, „że wiele osób myślało, że może przesadzam, ale ja wiedziałem, i mieliśmy dane to potwierdzające, iż Rosjan może przekroczyć granicę. Nie było wątpliwości. A Zełenski nie chciał tego słyszeć, podobnie jak wiele osób”. To ważna wypowiedź nie tylko dlatego, że rzuca nieco światła na przebieg wydarzeń na Ukrainie w pierwszych dniach po rosyjskiej agresji, ale również z tego powodu, że na jej podstawie możemy rekonstruować obecny stan nastrojów w elitach przywódczych państw wspierających Ukrainę, a to ma już kluczowe znaczenie zarówno dla dalszego przebiegu wojny, jak i w kwestii poszukiwania politycznego rozwiązania mogącego konflikt zakończyć. Trzeba też zauważyć, że mamy do czynienia z całą serią publikacji zarówno w ukraińskich jak i zachodnich mediach, w których pojawia się kwestia, czy Ukraina w sposób właściwy była przygotowana do wojny i w jakim pozostaje to związku z polityką Zełenskiego. I tak brytyjski Guardian przypomniał, że w noc kiedy wybuchła wojna Zełenski, podobnie jak wielu kluczowych polityków jego ekipy „spało w swoich łóżkach”, co raczej świadczy o lekceważeniu zagrożenia, a nie traktowaniu na serio ostrzeżeń publicznie formułowanych przez przedstawicieli amerykańskiego i brytyjskiego świata polityki i służb wywiadowczych. Dziennik cytuje też wypowiedź Michajło Podoliaka z 6 lutego, kiedy mówił on o tym, że perspektywy pokojowego rozwiązania napięć między Rosją a Ukrainą są „znacznie wyższe” niż ryzyko rosyjskiego ataku. W artykule przytaczane są również wypowiedzi Hanny Maliar, wiceminister obrony, która doniesienia amerykańskiego wywiadu z lutego o zwiększonych dostawach krwi do szpitali polowych rozwiniętych przez Rosjan skwitowała stwierdzeniem, że tego rodzaju rewelacje „mają na celu rozpowszechnienie paniki i straszenie naszego społeczeństwa”. W prasie ukraińskiej pojawiły się ostatnio liczne pytania zarówno o stan przygotowań do wojny jak i stopień zinfiltrowania ukraińskich władz przez Rosję w związku z niedawnym aresztowaniem w Serbii generała Andrieja Naumowa ze Służby Bezpieczeństwa Ukrainy (nota bene w samochodzie, którym jechał, znaleziono w gotówce 600 tys. euro i 125 tys. dolarów), który nie tylko kierował między rokiem 2019 a 2021 Głównym Zarządem Bezpieczeństwa Wewnętrznego SBU (policja w policji), ale na szybko zajętej przez Rosjan Chersońszczyźnie, przed wojną miał nadzorować sytuację. Dzień przed jej wybuchem uciekł z kraju, a to skłania do stawiania pytań zarówno o źródła niepowodzeń ukraińskiego planu obrony południa, jak i politykę kadrową Zełenskiego. Jest to tym bardziej istotne, że Naumow był „pupilem” szefa SBU Iwana Bakanowa, a ten zaś uznawany był przed wojną za jednego z najbliższych współpracowników Zełenskiego. Ukraińska Prawda informowała zresztą, że Bakanow w pierwszych dniach wojny zniknął nie wiadomo gdzie i Zełenski nie miał z nim kontaktu. Jego pozycja i kariera polityczna są już przesądzone, ale nie zmienia to faktu, że pytania o stopień przygotowania Ukrainy do wojny i odpowiedzialność za to Zełenskiego będą w przyszłości powracać i w międzynarodowej debacie na temat wojny narastać.
Dlaczego teraz pojawiają się tego rodzaju kwestie? Otóż wydaje się, że liderzy opinii publicznej państw Zachodu poszukują coraz intensywniej formuły zakończenia lub choćby „zarządzania” konfliktem między Rosją a Ukrainą. Międzynarodowa pozycja polityczna Zełenskiego, która z oczywistych względów wzrosła w czasie wojny, jest obiektywnie rzecz biorąc, liczącym się czynnikiem w tych debatach, tym bardziej, że Prezydent Ukrainy prezentuje linię uznawaną przez wielu za „maksymalistyczną” mówiąc, że negocjacje mogą dotyczyć przyszłości Krymu i tzw. republik Donbasu (choć już nie statusu bo obszary te miałyby formalnie być częścią państwa ukraińskiego) ale Rosja musi wycofać swe wojska na linię z 24 lutego. Na dodatek Kijów wywiera presję na międzynarodowa opinię publiczną, domagając się wzrostu dostaw broni, co odbierane jest, jak sądzę, w wielu stolicach, Waszyngtonu z tej listy nie wyłączając, w kategoriach ograniczenia pola manewru polityków Zachodu, którzy stawiani są umownie rzecz biorąc „pod ścianą”. Jest to kwestia tym istotniejsza, że jak powiedział niedawno w wywiadzie George Barros analityk Institute for a Study of War, nawet jeśli Rosjanie zdobędą Sewierodonieck, co jest dość prawdopodobne, to i tak nie będą w stanie kontynuować operacji, a to oznacza, że w najbliższych tygodniach intensywność walk spadnie, bo obie strony będą musiały się przegrupować. To z kolei, w jego opinii, powoduje, że kluczowym czynnikiem zwycięstwa wydaje się być nie determinacja ukraińskich sił zbrojnych, bo tej nie brakuje, ale skala i terminowość dostaw zachodniego uzbrojenia.
W praktyce Zachód debatując o harmonogramie dostaw sprzętu rozstrzyga kwestie zarówno relacji w obrębie własnego obozu, jak i przyszłości konfliktu, a nawet szerzej, państwa ukraińskiego. O kierunku debaty świadczy kilka ostatnich wystąpień publicznych przedstawicieli amerykańskiego establishmentu strategicznego na które warto zwrócić uwagę.
Pierwszym jest artykuł opublikowany w The Hill w którym Autorzy, a są nimi Daniel Fried, Steven Pifer i Alexander Vershbow, amerykańscy dyplomaci, w przeszłości wysocy rangą urzędnicy w National Security Council za czasów prezydentury Clintona, w którym proponują oni jednostronne, przez Zachód, wypowiedzenia traktatu NATO–Rosja. Ich zdanie w tej kwestii jest tym istotniejsze, że mamy do czynienia z wystąpieniem architektów tego porozumienia, ludzi, który nie tylko przyczynili się do rozszerzenia NATO na Wschód, ale aby to rozszerzenie było akceptowalne, zarówno w Waszyngtonie jak i w stolicach europejskich, wypracowali koncepcję stabilizowania sytuacji w Europie Środkowej czego fundamentem miał być właśnie ten traktat. Przypomnijmy, że powoływał on nie tylko stały format konsultacyjny między Moskwą a NATO, ale również zawierał jednostronne zobowiązania Sojuszu Północnoatlantyckiego w dwóch istotnych kwestiach – po pierwsze znalazło się w nim zapewnienie, że na Wschodzie nie będą stacjonowały, w innej formule niźli rotacyjna, znaczące siły Sojuszu Północnoatlantyckiego i po drugie, że nie znajdzie się też tam amerykańska broń atomowa. Miało to rozwiewać zarówno rosyjskie fobie w związku z rozszerzeniem jak i zapewne skłonić zachodnioeuropejskich partnerów Waszyngtonu do złagodzenia swego, początkowo niechętnego, stanowiska w kwestii rozszerzenia NATO. Teraz, jak uważają Autorzy tego wystąpienia, mamy do czynienia z nową sytuacją, powstałą w wyniku jednostronnego złamania zobowiązań przez Rosję, co winno spowodować, iż na madryckim szczycie NATO umowa zostanie wypowiedziana. Krok ten z polskiej perspektywy należałoby uznać za korzystny, ale są też w stanowisku amerykańskich ekspertów kwestie mniej dla Polski obiecujące. Słusznie podkreślają oni, że w nowych realiach wywołanych wojną jednostronne zobowiązanie NATO, aby nie dyslokować na Wschód na stałe znaczących kontyngentów wojskowych nie może być utrzymane, ale jednocześnie proponują oni utrzymanie takiego samego, jednostronnego zobowiązania Sojuszu Północnoatlantyckiego, aby nasz rejon Europy był wolnym od amerykańskich ładunków jądrowych. Jak piszą „Sojusz może nadal kontynuować politykę ‘trzy nie’ w zakresie odstraszania rosyjskich zagrożeń nuklearnych”. W ten sposób określa się zapisy traktatu, w których NATO stwierdza, że nie ma intencji, na ma powodów, nie ma też zamiaru, aby dyslokować na Wschód swój potencjał nuklearny. Z perspektywy Warszawy, ale i innych stolic Wschodniej Flanki, propozycje zakreślone przez Frieda, Pfeifera i Vershbowa trzeba należy uznać za korzystne, choć nie idące tak daleko jak zapewne chcielibyśmy tego. Nie tylko dlatego, że Rosja regularnie używa swego straszaka nuklearnego wywierając presję polityczną na państwa regionu, ale również z tego względu, że utrzymanie tego rozgraniczenia utwierdza podział państw NATO na dwa obszary o zróżnicowanym statusie w zakresie bezpieczeństwa, a z tego rodzaju rozwiązaniami powinniśmy walczyć. Zamyka to też drogę Polski do programu „nuclear sharing” co wobec chwiejnej postawy Niemiec w tej materii nie rozwiązuje definitywnie kwestii przyszłości tej inicjatywy. Ale zamiast utyskiwać na to, że stanowisko przychylnych przecież Polsce amerykańskich dyplomatów nie w pełni odpowiada naszym oczekiwaniom, warto zastanowić się dlaczego zostało ono sformułowane w taki właśnie sposób? Możliwych odpowiedzi jest co najmniej kilka. Z faktu, że Amerykanie na niewiele ponad dwa tygodnie przed rozpoczęciem szczytu NATO w Madrycie w ten sposób stawiają kwestię można wywieść przekonanie, że naczelna idea ich wystąpienia, a mianowicie wypowiedzenie traktatu NATO–Rosja, nie jest w gronie sojuszników czymś bezdyskusyjnym. Gdyby jeszcze postawić na porządku dziennym sprawę otworzenia kwestii udziału Polski w programie nuclear sharing, to być może cały „temat” spadłby z agendy. A zatem możemy mieć do czynienia z podejściem taktycznym, w świetle którego lepiej wykonać jeden krok do przodu, niż stawiając maksymalistyczne żądania niczego nie osiągnąć. Ale jest też druga, niezwykle interesująca możliwość. Otóż nie można wykluczyć, że polityka administracji Bidena w kwestiach atomowych nie jest zgodna z naszymi oczekiwaniami. Waszyngton może być i zapewne nadal jest zainteresowany kontynuowaniem dialogu strategicznego z Moskwą, nawet jeśli uległ on chwilowemu zamrożeniu, a my chcemy zmiany tej polityki. Nie chodzi w tym wypadku o zerwanie negocjacji w Genewie, ale o zmianę myślenia w świetle którego rozszerzenie obecności jądrowej USA na Europę Środkową traktowane jest w Waszyngtonie w kategoriach kroku o potencjale eskalacyjnym, bo tak może być to postrzegane w Moskwie. Mamy tu jak na dłoni różnicę interesów w gronie bliskich sojuszników i partnerów. Inaczej są one definiowane w Stanach Zjednoczonych, inaczej zaś, co zrozumiałe, w Polsce. Stanowisko Ameryki nie zamyka debaty, wręcz przeciwnie, jasno stawiając nasze cele i kreśląc interesy musimy starać się na te opinie wpływać. Tym bardziej, że w środowisku amerykańskiego establishmentu strategicznego cały czas trwa dyskusja na temat geostrategicznej roli naszego regionu świata. Mamy w tej kwestii do czynienia z ważnym wystąpieniem Andrew Michty, którego wizja, jeśliby została przyjęta najprawdopodobniej, musiałaby dotyczyć również kwestii odstraszania nuklearnego Rosji w państwach Europy Środkowej. Michta napisał, że na Zachodzie mamy do czynienia obecnie, w środowisku polityków i ekspertów ds. międzynarodowych z „rosnącym chórem” tych, którzy opowiadają się za możliwie szybkim zakończeniem wojny na Ukrainie. Swe postulaty uzasadniają oni najczęściej rosnącym ryzykiem eskalacji ze strony Rosji nawet do poziomu nuklearnego ale także nawarstwiającymi się na świecie problemami związanymi z inflacją, deficytem żywności i coraz powszechniejszą perspektywą recesji. Zdaniem amerykańskiego eksperta mamy też w tym wypadku do czynienia z „niedostatkiem wyobraźni strategicznej” po stronie państw Zachodu jak mogłaby wyglądać sytuacja w naszej części Europy gdyby Ukraina otrzymała szybko wystarczające dostawy broni i amunicji. Politykę Niemiec i Francji określa on mianem „pozbawionej wyobraźni” i przy okazji Michta porusza w ten sposób niezwykle istotną kwestię, bo w Polsce „wyobraźnia strategiczna” utożsamiana jest z niepoprawnym marzycielstwem, oderwaniem od realiów czy wręcz snuciem groźnych wizji. Doświadczyłem tego osobiście przy okazji dyskusji nad moimi ostatnimi artykułami opisującymi wyzwania, z polskiej perspektywy, jakie niesie wojna na Ukrainie i będącymi próbą zaprogramowania refleksji na ten temat. To co w opiniach moich krytyków było rzeczą w największym stopniu dla mnie przykrą, to to, iż sam fakt dyskusji w polskim gronie, na temat geostrategicznej sytuacji naszej części Europy, uznają oni za zjawisko groźne, niebezpieczne czy niepotrzebne. Andrew Michta nie ma takich oporów i śmiało opisuje dylematy przed którymi w związku z wojną na Ukrainie stoi Zachód.
„Rozważmy najpierw – proponuje - konsekwencje porażki Ukrainy. Na obecnym etapie jakiekolwiek zawieszenie broni pozwoliłoby Putinowi na utrzymanie podbitych terytoriów, a kadłubowe państwo ukraińskie – pozbawione swojego basenu przemysłowego na wschodzie i przy ciągłej blokadzie Morza Czarnego przez Rosję – nie byłoby w stanie utrzymać się ekonomicznie. Co ważniejsze, za kilka lat Putin przegrupuje się, odbuduje swoją armię i będzie mógł rozpocząć kolejną fazę podboju, aby przejąć całą Ukrainę – zwłaszcza jeśli porozumienie o zawieszeniu broni obejmowałoby zniesienie sankcji na import z Zachodu, które są kluczowe dla produkcji broni”.
Co więcej, jak argumentuje, po takim rozstrzygnięciu obecnej wojny na Ukrainie nie ma pewności, czy po kilku latach, kiedy Rosjanie zaczną następną naród ukraiński, dziś silnie zmotywowany i zdeterminowany aby bronić ojczyzny, co jest jednym z głównych źródeł sukcesów Kijowa, nadal reagowałby w podobny sposób. Michta argumentuje, że jednym z głównych powodów dlaczego Zachód, Ameryki z tej listy nie wyłączając, nie dostarcza Ukrainie broni w niezbędnych dla wyparcia Rosjan ilościach są stare mapy mentalne, niezdolność do wyobrażenia sobie nowego porządku bezpieczeństwa w regionie opartego na współpracy państw takich jak Szwecja i Finlandia na Północy, Polska i Ukraina w centrum i Rumunia na południu. Nadal w wielu stolicach pokutuje myślenie, że Rosja jest kluczowym czynnikiem równowagi regionalnej stabilizującym w gruncie rzeczy sytuację, skąd wynikają wezwania aby jej „nie upokarzać”. Michta jest zdania, że wojna, którą wywołał Putin daje Europie szansę, jedną na cztery, pięć pokoleń, aby przebudować geostrategiczną sytuację w naszym regionie a przez to zmienić też układ sił, na korzyść Stanów Zjednoczonych, w rywalizacji z Chinami. Warunkiem jest zwycięstwo Kijowa i zbudowanie systemu bezpieczeństwa regionalnego, najlepiej również z udziałem Niemiec. Pokonanie Rosji znakomicie zmniejsza ryzyko wojny Stanów Zjednoczonych na dwa fronty co jest koszmarem wojskowych i polityków, a także perspektywicznie umożliwia w związku ze spadkiem zagrożenia ze strony Moskwy, przesunięcie uwagi Waszyngtonu w rejon Indo-Pacyfiku. Wreszcie, jak argumentuje „porażka rosyjskiego wojska na Ukrainie utorowałaby drogę do fundamentalnej rekonfiguracji rozkładu sił w Europie, przesuwając środek ciężkości z tandemu francusko-niemieckiego na konstelację środkowoeuropejską, obejmującą Niemcy, Polskę, Skandynawów, Państw Bałtyckich, a przede wszystkim Ukrainę”.
Wydaje się, że to o czym piszę świadczy, że poważne dyskusje na temat geostrategicznego kształtu naszego regionu Europy już się zaczęły. Trzeba zgodzić się z Andrew Michtą, że możliwe zmiany, które jeśliby prawidłowo poprowadzić politykę zainteresowanych nimi państw, porównywalne są do przebudowy porządku po I wojnie światowej. I to dlatego, z polskiej perspektywy, musimy być zainteresowani zwycięstwem Kijowa i zajęciem w nowym układzie sił, który może być skutkiem tego zwycięstwa, najlepszej pozycji. Najpierw trzeba jednak wojnę wygrać, a to oznacza szereg trudnych batalii dyplomatycznych w najbliższych tygodniach i miesiącach. Trzeba też będzie pokonać opory tych Polaków, którzy obawiają się zmian. Myślą, że to co dzieje się na Ukrainie to nie nasza sprawa, a z faktu, iż nie wszyscy obywatele tego kraju w równym stopniu przyczyniają się do wysiłku wojskowego wywodzą, że lepiej „trzymać się z dala”. Moim zdaniem polityka, również a może przede wszystkim, na poziomie międzynarodowym, zwłaszcza w burzliwych czasach to sztuka wykorzystywania nadarzających się możliwości. Jeśli będziemy aktywni, to możemy wiele wygrać, choć nie mamy w tym zakresie żelaznych gwarancji. Jeśli jednak zwycięży w Polsce opcja „to nie nasza sprawa”, to z pewnością przegramy. Zwycięstwo Ukrainy i nowy układ sił w naszej części Europy może się wówczas okazać mniej korzystny niż dziś sądzimy, jej przegrana znacznie pogorszy położenie Polski. Mamy do czynienia z trudnymi wyborami, bo albo będziemy uprawiać politykę ambitną bez gwarancji sukcesu, o co w trudnej sytuacji ekonomicznej i przy istniejących podziałach społecznych nie jest łatwe, albo z niej zrezygnujemy, tylko wówczas z pewnością przegramy i nie wyzyskamy rysujących się możliwości.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/602395-rozwazanie-o-potrzebie-wyobrazni-strategicznej