Tam, gdzie był nasz dom, teraz jest Rosja – mówią uchodźcy z okolic Ługańska, którzy dwa dni po tym, jak do ich wioski weszły wojska rosyjskie, uciekli na zachód Ukrainy. To straszne, że na Ukrainie w XXI wieku ludzie nie mogą powiedzieć głośno, że są Ukraińcami - podkreślają.
CZYTAJ WIĘCEJ: RELACJA z wojny dzień po dniu
U nas w całej wsi nie ma spokoju, wszędzie wokoło jest wojna
— powiedział PAP Orest, który wraz z Anną od blisko dwóch miesięcy mieszka w szkole w Borysławiu w obwodzie lwowskim.
Szkoła mieści się w budynku jeszcze z czasów austriackich. Dwa miesiące temu uczyły się tu miejscowe dzieci, teraz to dom dla uchodźców. Łóżko polowe Oresta stoi w kącie pod szkolną tablicą. Naprzeciwko pod ścianą ustawiono ławki i krzesła, które teraz służą jako miejsce do jedzenia. W piwnicach, obok stołówki, przygotowany jest schron, obok ułożone są worki z piaskiem.
Wojna rozpoczęła się 24 lutego, a już dwa dni później w naszej wiosce pojawili się Rosjanie. Byliśmy jeszcze w domu, kiedy zaczęły wjeżdżać pierwsze czołgi
— opowiada PAP mężczyzna.
Mnóstwo było tych czołgów, całe kolumny. I bez przerwy jechały przez nasze wsie. Nawet w nocy nie przestawały jechać. Od rana do wieczora, tak bez końca. A my nie wiedzieliśmy dokąd one jadą
— dodaje kobieta.
„Pokradli, co tylko mogli”
Po jakimś czasie Rosjanie zaczęli wyłamywać drzwi i wchodzić do domów.
Pokradli, co tylko mogli
— zaznacza.
Teraz też przyjeżdżają kolejni żołnierze i zostają w okolicy, wiemy o tym od naszych sąsiadów, którzy jeszcze tam zostali
— mówi Anna i zaznacza, że „tam, gdzie był nasz dom, teraz jest Rosja”.
Orest przerywa i zaczyna tłumaczyć, jaką Rosjanie stosują politykę.
Dali nam rosyjskie paszporty, ale my z tym nic nie robimy
— mówi. Podkreśla, że obydwoje z Anną woleli uciec na zachód Ukrainy. Kiedy wyjeżdżali ze wsi, skierowali się w stronę Charkowa, choć wiedzieli, że te tereny już dawno są zajęte przez rosyjską armię.
Wojska nas widziały, ale nikt nas nie ruszał. Przepuszczali nas
— opisuje podróż.
Co robili kolaboranci?
A stali tam ci z tej ługańskiej republiki, co się sprzedali i poszli służyć do nich
— wyjaśnia Anna.
A właśnie ci, co byli za Rosją, ci nasi sąsiedzi, to takie rzeczy robili, że nie daj Boże o tym mówić
— mówi dalej.
Przygotowywali torty, kwiaty, witali rosyjskich żołnierzy, na stadionie szykowali imprezy. W Buczy (pod Kijowem - PAP) ludzi zabijali, a oni świętowali. Tak te sprawy u nas wyglądają
— denerwuje się Anna.
Wchodzi jej w słowo Orest. Mówi, że jest poszukiwany przez rosyjskie wojska.
Za to, że jestem patriotą, ale mówili o mnie, że byłem głównym banderowcem, jednym na trzy wsie
— dodaje. Wyjaśnia z dumą, że służył w 24. Samodzielnym Batalionie Szturmowym Ajdar Wojsk Lądowych Ukrainy. Zapewnia, że wciąż ma siłę walczyć o swój kraj.
Wrócimy do siebie, jak tylko będzie możliwość
— deklaruje.
To straszne, że w XXI wieku ludzie na Ukrainie nie mogą powiedzieć, że są Ukraińcami
— denerwuje się i zaraz dodaje, że właśnie za to lubi Polaków, bo doskonale rozumieją, co teraz przeżywają Ukraińcy.
Orest i Anna nie są jedynymi uchodźcami, który znaleźli schronienie w Borysławiu. Szkoła od początku wojny służy jako miejsce pomocy dla wielu uciekinierów wojennych. Ojciec Dionizy Burenko z Cerkwi Prawosławnej Ukrainy codziennie organizuje pomoc dla potrzebujących. Wspomina, że kiedy rozpoczęła się wojna i do miasteczka zaczęli przyjeżdżać pierwsi uchodźcy, nikt z nie wiedział, jak długo zostaną.
Dziś wiemy już, że mało kto pojechał dalej na zachód, większość chce wracać do domu, tylko czeka aż się trochę uspokoi sytuacja
— podkreśla duchowny.
Wsparcie dla uchodźców
Koordynacja pomocy organizowanej prze ojca Dionizego idzie bardzo sprawnie.
Zorganizowaliśmy się z mieszkańcami i sąsiednimi parafiami. Mamy punkty, gdzie każdy może przywieźć jedzenie, ubrania, pampersy, śpiwory. Każdy pomaga, jak może, bo ludzie, którzy do nas docierają stracili wszystko, często wraz z domem
— przyznaje duchowny. W cerkwi, w której na co dzień służy, również przechowywane są dary dla potrzebujących - śpiwory, koce, ubrania, środki higieniczne, pampersy, konserwy, a nawet zabawki dla dzieci. Cały czas zbierane są także lekarstwa, które dostarczane są żołnierzom na front.
Oni tam tego nie mają, a jeden lek naprawdę może czasami uratować komuś życie
— zwraca uwagę duchowny.
Ojciec Dionizy nieustannie poszukuje tych, którym trzeba pomóc. Wysyła dary do zniszczonych miast na wschodzie Ukrainy, nawiązuje kontakty z zagranicznymi ośrodkami pomocowymi i współpracuje z organizacjami humanitarnymi z Europy. Jednym z nich jest Prawosławny Metropolitarny Ośrodek Miłosierdzia Eleos Polskiego Autokefalicznego Kościoła Prawosławnego, który przekazał już wsparcie dla uchodźców mieszkających w Borysławiu.
Piękne jest to, że współpracujemy wszyscy razem - katolicy i prawosławni - i że ta pomoc nas połączyła
— podkreśla ojciec Dionizy. Nie ukrywa również, że potrzebujących wciąż przybywa.
Ale jeżeli czegoś nam brakuje to dajemy informację na Facebooku i ludzie zaraz się organizują
— cieszy się.
Bardzo dziękujemy Polakom za pomoc, która do nas dociera między innymi z Lublina, Krakowa, Warszawy. Dziękujemy, Polska to nasz brat
— podsumowuje ojciec Dionizy.
gah/PAP
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/600540-koszmar-wojny-oczami-zwyklych-ludzi-wstrzasajace-relacje