Obwieszczona wczoraj przez ministra Błaszczaka decyzja o zapytaniu ofertowym w sprawie zakupu 500 amerykańskich wyrzutni rakietowych HIMARS jest nie tylko świetną informacją z punktu widzenia bezpieczeństwa Polski, ale również podjęta i ogłoszona została w ważnym momencie, kiedy decyduje się kształt polityki sojuszniczej wobec Ukrainy. Paradoksalnie pomagamy też Ameryce, a precyzyjnie rzecz biorąc administracji Bidena, która stoi przed ważnymi decyzjami. Poświęćmy nieco czasu na wyjaśnienie sytuacji w tej materii.
CNN informuje, że w ubiegłym tygodniu w Białym Domu odbyły się dwa posiedzenia gabinetu w randze wiceministrów, co też jest ciekawą informacją na temat tego jak funkcjonuje amerykański system polityczny, poświęcone kwestiom bezpieczeństwa narodowego, na których podjęto decyzję o dostawach na Ukrainę amerykańskich wyrzutni rakietowych (MLRS), w tym systemów HIMARS mogących atakować cele położone w odległości 300 km. Przy okazji dziennikarze ujawnili dwie inne istotne informacje. Otóż na początku tygodnia miało odbyć się spotkanie przedstawicieli Pentagonu z prezesem Lockheed Martin, firmy produkującej te wyrzutnie, które poświęcone było perspektywom zwiększenia ich produkcji, co oznacza, że amerykańscy wojskowi są zdania, iż będzie ich w najbliższej przyszłości sporo potrzeba. Cytowany w artykule generał Milley powiedział, że amerykańscy wojskowi analizują „bardzo, ale to bardzo uważnie” czy dostawy broni i amunicji na Ukrainę nie prowadzą do zmniejszenia potencjału sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych. Zwłaszcza w kontekście powtórzonych przez Joe Bidena w czasie niedawnego szczytu państw QUAD zapewnień, że Ameryka będzie bronić Tajwanu w razie chińskiego ataku, tego rodzaju deklaracje mają istotne znaczenie i pokazują jakimi kryteriami kieruje się Waszyngton.
Musimy pamiętać, że amerykańska opinia publiczna w kwestii skali zaangażowania Waszyngtonu we wspieranie Ukrainy podlega procesowi, który określić, możemy póki co jako falowanie. Po obserwowanym jeszcze kilka tygodni temu wzroście poparcia dla Kijowa, teraz mamy do czynienia z pojawieniem się fali sceptycyzmu. Chodzi w tym wypadku nie o kwestię czy pomagać Ukrainie, ale kto i w jakim wymiarze ma ponosić związane z tym ciężary. Mark Watson, australijski ekspert, dyrektor waszyngtońskiego biura think tanku ASPI przeanalizował jakiej ewolucji w kwestii pomagania Ukrainie podlegały poglądy Amerykanów i jak to wpływało na politykę administracji Bidena. Otóż jego zdaniem przed wybuchem wojny i na początku konfliktu zdecydowana większość ankietowanych była przeciw wojskowemu, bezpośredniemu zaangażowaniu amerykańskich sił zbrojnych w konflikcie. Właśnie z tego powodu Biden wielokrotnie powtarzał „nie wyślemy naszych chłopców”. Wraz z upływem czasu, zwłaszcza po tym jak informacjom o bestialstwie Rosjan towarzyszyły doniesienia o sukcesach strony ukraińskiej, zaobserwowano kolejny trend polegający na wzroście poparcia, zarówno wśród wyborców Demokratów jak i Republikanów, aby zwiększyć skalę pomocy dla Kijowa. W marcu 74 proc. ankietowanych Amerykanów opowiadało się za ustanowieniem na Ukrainie „no fly zone”, a 80 proc. było zwolennikami embargo na import rosyjskiej ropy naftowej, nawet jeśli mieliby za to zapłacić wyższą inflacją. Jednak w kwietniu, jak pisze Watson, zarysował się nowy trend. Jest on jeszcze dość słaby, większość Amerykanów nadal uważa, że Ukrainie należy pomagać, ale rośnie liczba tych, którzy są zdania, że Waszyngton robi w tej kwestii zbyt wiele. O ile w marcu takie podejście reprezentowało 7 proc. ankietowanych, o tyle w kwietniu było to już 12 proc. Z majowych badań przeprowadzonych w Stanach Zjednoczonych przez firmę Morning Consult wynika, że spada też liczba Amerykanów, którzy są przekonani o tym, iż Waszyngton ma obowiązek wspierania Ukrainy. Teraz myśli tak 44 proc. ankietowanych, wcześniej wskaźnik ten zawsze przekraczał 50 proc. Wśród zwolenników Demokratów 57 proc. jest nadal tego zdania, ale jeśli chodzi o wyborców Republikanów, to jest to jedynie 32 proc. Tylko jeden na czterech badanych jest zdania, że Ameryka robi dla Ukrainy zbyt mało. Jeśli rysujące się trendy ulegną pogłębieniu, to możemy mieć do czynienia ze zmniejszeniem zapału Waszyngtonu do finansowania wojny, za to rosła będzie presja na sojuszników celem większej ich partycypacji w kosztach związanych ze wspieraniem Ukrainy. Demokraci są w pewnym sensie w pułapce, bo jak argumentują dziennikarze The New York Times, jeśli Rosja będzie w stanie „zatrzymać” zajęte przez rosyjskie siły zbrojne obszary, tak aby zbudować most lądowy z Krymu do Rosji, to wówczas administracja Bidena zostanie oskarżona przez Republikanów, a może nawet przez część Demokratów o to, że „nagrodziła” w ten sposób Putina. Wówczas wróci zapewne kwestia skuteczności polityki odstraszania Moskwy, którą Biden realizował przed wybuchem wojny, co w połączeniu z rosnącą inflacją może oznaczać pogorszenie notowań wyborczych.
W tej sytuacji wypowiedź Kissingera w Davos o potrzebie cesji terytorialnych ze strony Ukrainy na rzecz Rosji nabiera nowego wymiaru, bo trzeba ją wiedzieć w szerszym kontekście. Administracja Bidena już stoi, albo niedługo stanie, przed fundamentalnym pytaniem „co dalej”. Będzie zastanawiała się, czy zwiększanie pomocy dla Ukrainy nie pogrąży jej w oczach amerykańskiej pomocy publicznej i z pewnością, bo takie sygnały już mają miejsce, Waszyngton będzie oczekiwał wzrostu zaangażowania sojuszników, głównie z Europy, w koszty wojny.
I tu mamy kwestie polityki głównych państw europejskich, przede wszystkim Niemiec. Dzienniki ukraińskie otwarcie piszą już o tym, że Berlin prowadzi podwójną politykę – oficjalnie, zapewne na użytek własnej opinii publicznej, zapowiada dostawy dla Ukrainy, a nieoficjalnie robi wszystko aby one nie miały miejsca. Ostatnio informuje też o tym niemiecki Tagesshau powołując się na wypowiedzi wysoko postawionych polityków socjaldemokratycznych, w świetle których w NATO ma ponoć istnieć „nieformalne porozumienie” o tym, aby nie dostarczać Ukrainie ciężkiego sprzętu w rodzaju niemieckich Leopardów czy francuskich Leclerków. Stacja powołuje się na wypowiedź rzecznika ds. polityki obronnej grupy parlamentarnej SPD w Bundestagu Wolfganga Hellmicha, który argumentował, że nie jest to decyzja formalna, bo NATO nie dostarcza pomocy Ukrainie, a robią to państwa będące członkami Sojuszu. Tym nie mniej miał on powiedzieć dziennikarzom, że wszyscy partnerzy trzymali się tego „nieformalnego porozumienia” i „Komitet Obrony został w pełni poinformowany o ustaleniach NATO w połowie maja”. Słowa te wymagają komentarza, bo albo mamy do czynienia z kolejnym potwierdzeniem, iż Niemcy nie uważają Polski i innych państw Europy Środkowej, choćby takich jak Czechy, za partnerów albo ktoś tu ordynarnie kłamie próbując w ten pokrętny sposób bronić polityki Scholza, która jest w samych Niemczech coraz powszechniej krytykowana. Nawet przywoływani przez stację niemieccy dziennikarze specjalizujący się w tematyce obronności są zdania, że ktoś mija się z prawdą, a w gronie państw NATO nie ma żadnego „cichego porozumienia” aby nie dostarczać Ukrainie ciężkiego sprzętu. Spekuluje się, że być może chodzi o obawy przed dostawami czołgów produkcji państw Zachodu, a nie w ogóle, zapewne po to aby nie wpadły one w ręce Rosjan, ale ta argumentacja, zwłaszcza w zestawieniu z faktem przekazania już Ukrainie samobieżnych haubic przez Francję nie wytrzymuje krytyki. Dziennikarz niemieckiej stacji ZDF analizując oświadczenie Departamentu Obrony niemieckiego odpowiednika MON na temat rzekomego istnienia porozumienia w sprawie niedostarczania Ukrainie ciężkiego sprzętu dochodzi do wniosku, że ostatnie wypowiedzi Siemtje Möller, która od czasu zmiany rządu jest parlamentarnym sekretarzem stanu w Ministerstwie Obrony i obecnie zastępuje swoją minister Christine Lambrecht w tej kwestii nie odpowiadają prawdzie. Przy czym jej słowa na temat „porozumienia” nie mogą być pomyłką bo Siemtje Möller jest politykiem w kwestiach bezpieczeństwach zbyt doświadczonym, aby nie wiedziała co mówi. W czasie ostatnich dwóch kadencji Bundestagu była ona członkiem parlamentarnej komisji obrony, a ostatnio nawet rzecznikiem polityki obronnej grupy parlamentarnej SPD.
Innymi słowy, mamy problem z polityką Berlina, który na wszelkie sposoby, uciekając się również do manipulacji czy wprost sugerowania nieistniejących porozumień próbuje maksymalnie spowolnić dostawy dla Ukrainy. Nie jest to stanowisko całej niemieckiej klasy politycznej. Ostro krytykują taką politykę Chadecy argumentując, słusznie, że Niemcy stają się „pośmiewiskiem Europy” i straty polityczne w relacjach międzynarodowych będą wkrótce nie do odrobienia. Ciekawy pogląd w tej kwestii przedstawił ostatnio Wolfgang Ischinger, były niemiecki ambasador w Waszyngtonie i w Paryżu, dyplomata związany z niemiecką Chadecją. Otóż jego zdaniem problemem nie jest postawa Olofa Scholza, ale raczej socjaldemokratycznego mainstreamu nadal przywiązanego do wizji europejskiego systemu bezpieczeństwa, którego uczestnikiem winna być Rosja. Ischinger jest zdania, że Zachód jest zjednoczony, więzy atlantyckie silniejsze niźli kiedykolwiek a tradycyjna, realizowana przez dekady, polityka zbliżenia z Rosją jest już nieaktualna. Zmiany i w tym obszarze są nieuchronne, powrotu do starego modelu business as usual, jest niemożliwe.
W takim ujęciu problemem nie jest kierunek zachodzących zmian, ale ich tempo. Może się bowiem okazać, że w wyniku opieszałości państw zachodnioeuropejskich sytuacja na Ukrainie nie będzie ulegała korzystnym zmianom, a amerykańska opinia publiczna zacznie odwracać swą uwagę od dalekiego konfliktu i oczekiwać wzrostu zaangażowania Europy. Pokazuje to, iż znajdujemy się w delikatnej sytuacji. Decyzja Warszawy o złożeniu gigantycznego zapytania ofertowego w kwestii zakupów amerykańskiego uzbrojenia nie mogła zostać sformułowana w lepszym momencie. Waszyngton może być zainteresowany nadaniu sprawie szybkiego biegu właśnie po to aby pokazać, że europejscy sojusznicy zwiększają zaangażowanie. Może to też wpłynąć korzystnie na warunki finalnej umowy, choć tu nie szedłbym zbyt daleko, skądinąd wiadomo, że Amerykanie są w tych kwestiach niesłychanie twardzi. Dodatkowym bonusem, może być coś co nazwę „efektem demonstracji”, której adresatem są przede wszystkim Niemcy. Wzrost wysiłku Polski na rzecz regionalnego bezpieczeństwa, wzrost amerykańskiej obecności, może zmniejszyć opory w Berlinie i wywołać chęć przyłączenia się do tego trendu. Gdyby tak się stało, to nastąpiłaby korzystna zmiana geostrategiczna polegająca na przesunięciu „punktu ciężkości” Europy bardziej w stronę jej wschodniej części. Francja nie byłaby z takiego rozwoju wydarzeń zadowolona, ale kto, w nowych czasach przejmowałby się pomrukami Paryża?
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/600217-polska-pomaga-ameryce-ukrainie-i-europie-srodkowej