Wojna Rosji z Ukrainą, największy konflikt lądowy w Europie po II wojnie światowej, jest uważnie obserwowany przez ekspertów wojskowych i analityków na całym świecie. I nic dziwnego, wnioski z tego co się stało, mogą pomóc zaplanować zmiany, zarówno w szkoleniu, jak i modernizacji posiadanego sprzętu.
Na niedawnej konferencji amerykańskiej Army Futures Command, specjalnej struktury działającej w amerykańskich siłach lądowych, której zadaniem jest analizowanie zmian w wojskowości, co połączone jest z projektowaniem niezbędnych reform, generał-major John Rafferty otwarcie postawił pytanie), które nurtuje dziś większość światowych wojskowych i ekspertów, na temat rosyjskich sił zbrojnych. „Naprawdę widzimy co osiągnęli – powiedział Rafferty opisując działania rosyjskiej armii na Ukrainie - Czy naprawdę mają dziesięć stóp wzrostu? Czasami mamy tendencję do malowania naszych przeciwników na 10 stóp wzrostu, kiedy może są znacznie niżsi”.
No właśnie, czy rosyjskie siły zbrojne to formacja defiladowa, dobrze wyglądające 9 maja na Placu Czerwonym, czy druga potęga wojskowa świata? Czy mamy do czynienia z przegniłą strukturą, jak niedawno napisał, tytułując zresztą w ten sposób swój artykuł brytyjski tygodnik „The Economist”, czy może źródeł rosyjskich niepowodzeń na wojnie z Ukrainą, bo co do tego, że im „nie idzie” nikt właściwie nie ma wątpliwości, należy szukać gdzie indziej? Jest to fundamentalna kwestia, bo od odpowiedzi na stawiane tak pytania zależy wysiłek modernizacyjny, a przez to i finansowy, państw NATO. Jeśli uznać, że Rosjanie to „papierowy tygrys”, wojsko, które tak się w tej wojnie wykrwawi, że przez najbliższe kilka a może i kilkanaście lat będzie niezdolne do jakichkolwiek poważniejszych akcji, to po co się zbroić, powiększać naszą armię, szkolić i doskonalić umiejętności, stale kupując nowe generacje sprzętu?
Prześledźmy, na początek, linię rozumowania dziennikarzy z „The Economist”, którzy zaczynają swe rozważania od przytoczenia opinii admirała Jamesa Foggo, dowodzącego amerykańską marynarką wojenną w Europie i Północnej Afryce, który odpowiadał za wielkie, przeprowadzone w 2018 roku manewry Trident Juncture. Foggo, któremu przyszło organizować i koordynować współdziałanie ćwiczących sił liczących sobie 50 tys. żołnierzy i oficerów, 65 jednostek marynarki wojennej i 250 samolotów, wspominał jak stanął przed skrajnie trudnym zadaniem związanym z dowodzeniem wielodomenowymi operacjami o tej skali. Jednak jego zaskoczenie, a nawet szok, był jeszcze większy, kiedy niedługo potem Rosjanie poinformowali o manewrach Wschód, w których miało wziąć 300 tys. żołnierzy, ponad tysiąc samolotów i 80 okrętów. Jak oni to zrobili? – pytał Foggo sam siebie, pamiętając o skali wyzwań, z którymi nieco wcześniej musiał się mierzyć? No właśnie, wydaje się, argumentuje „The Economist”, że tego nie zrobili, a wszystkie dotychczasowe informacje na temat rosyjskiej armii, jej wielkości, możliwości, potencjału, może trzeba traktować jak maskirowkę, wielkie oszustwo propagandowo – polityczne, na które wszyscy na Zachodzie dali się złapać? Ogląd pierwszej fazy wojny na Ukrainie może skłaniać do takich wniosków. Foggo mówi dziennikarzom, że „to nie jest profesjonalna armia”, Rosjanie „działają jak banda rabusiów”, co w zderzeniu z opiniami formułowanymi przez amerykański wywiad jeszcze w styczniu tego roku, w świetle których Rosjanie mieli zdobyć Kijów w ciągu 3 dni, brzmi jak zadziwiający paradoks.
Rosyjskie wydatki na zbrojenia
„The Economist” przypomina, że między rokiem 2008 a 2021 Rosjanie wydali na swe zbrojenia, licząc według parytetu siły nabywczej 250 mld dolarów. Pozyskano 600 nowych samolotów, 840 śmigłowców, 2,3 tys. dronów bojowych, nie licząc czołgów, systemów rakietowych, transporterów etc. Gdzie to wszystko się podziało? Odpowiedź sama się nasuwa i jest też często powtarzana przez komentatorów w Rosji i na Zachodzie – korupcja. Pieniądze w niemałej części rozkradziono, raportując o pozyskaniu najnowocześniejszego sprzętu, który na poziomie egzemplarzy pokazowych i prototypów mógł spełniać wyśrubowane parametry, ale jak już zaczęła się produkcja na skalę przemysłową, to masowo wypuszczać poczęto dziadostwo, takie jak za sowieckich czasów. Ten argument jest w pewnym stopniu przekonujący, zwłaszcza kiedy obserwuje się np. stan i datę produkcji pakietów sanitarnych i żywnościowych, w które zaopatrzeni są Rosjanie czy to, że ich pojazdy kołowe mają tanie chińskie i tandetne opony, które masowo zawodzą. Ale czy rzeczywiście korupcją i złodziejstwem, które niewątpliwie w rosyjskich siłach zbrojnych mają miejsce, da się wytłumaczyć dlaczego Rosjanom na Ukrainie „nie idzie”? Ukraina to też nie jest państwo pozbawione zjawisk korupcyjnych. Zakupy dla wojska były krytykowane przed wojną dość powszechnie i przez samych Ukraińców ten obszar traktowany był jako obszar przeżarty przez nepotyzm i łapówkarstwo. Trudno zatem poważnie traktować argument w świetle którego rosyjskie siły zbrojne osłabły w wyniku złodziejstwa i korupcji, a ukraińskie, którym też we znaki dają się te zjawiska, nie odczuły złego ich wpływu. Jeśli korupcja jest zjawiskiem osłabiającym armię, a z tym poglądem trudno się spierać, to działała zarówno jeśli chodzi o rosyjskie jak i ukraińskie siły zbrojne.
Co spowodowało, że Rosjanom „nie idzie” na Ukrainie?
Co zatem innego mogło spowodować, że Rosjanom „nie idzie” na Ukrainie? Jedna z interpretacji wskazuje, że możemy mieć do czynienia, jak argumentuje „The Economist”, ze zgubnym wpływem na przebieg wojny „urojeń Putina”. Mógł on wywierać presję na przygotowanie agresji w tajemnicy, co komplikowało planowanie wojskowe, a z pewnością spowodowało, iż żołnierze, którzy znaleźli się w szpicy uderzeniowej, mogli nie do końca orientować się jakiego rodzaju zadania mają realizować. Dowództwo zlekceważyło ten obszar nie spodziewając się oporu, bo zostało, jak się uważa, wprowadzone w błąd przez FSB, raportującej, że na Ukrainie dominują prorosyjskie nastroje i opór nie będzie silny. „To prawdopodobnie skłoniło do podjęcia niemądrej decyzji o rozpoczęciu wojny przez wysłanie lekko uzbrojonych spadochroniarzy, aby przejęli lotnisko na obrzeżach Kijowa i samotnych kolumn pancernych, aby posuwać się w kierunku na Charków, co spowodowało ciężkie straty elitarnych jednostek”. Ta próba szybkiego rozstrzygnięcia wojny w ciągu kilkunastu godzin zakończyła się fiaskiem, a następnie, po pierwszej błędnej decyzji, podjęto kolejną o rozpoczęciu uderzenia na kilku kierunkach, rozpraszając niewystarczające siły. Zła taktyka nałożyła się, jak argumentują dziennikarze powołując się na opinie ekspertów, na złą strategię, co w rezultacie spowodowało porażkę Rosjan i niepowodzenia na Północy Ukrainy.
Zanim przejdziemy do opisu kolejnych przyczyn rosyjskich niepowodzeń, warto wyciągnąć z tego opisu kilka wniosków. Po pierwsze teza o dominacji FSB zarówno w planowaniu operacji wojskowej, jak i przekazie na temat stanu nastrojów Ukraińców, wydaje się być bardziej publicystyczną, bo jest aż tak nieprawdopodobna. Jej uznanie oznaczałoby, że wywiad wojskowy a także rosyjskie rozpoznanie zupełnie zawiodły. Sztab Generalny w milczeniu przystał na plan, który nawet w świetle rosyjskich podręczników wyglądał na przygotowany na kolanie i taki, który nie może się udać. Jedynym racjonalnym wyjaśnieniem takiej postawy, o czym pisałem już kilka tygodni temu, może być uznanie, co głosili zresztą eksperci brytyjskiego think tanku strategicznego RUSI, że Rosjanie uwierzyli we własną „doktrynę Gierasimowa”, skuteczność połączenia działań asymetrycznych (propaganda, zastraszenie, dywersja, operacje psychologiczne) z wejściem ograniczonego kontyngentu wojskowego. Jeśliby te założenia „zagrały”, to w istocie wojna mogłaby toczyć się krótko i rozstrzygnąć szybko. Ale przecież w wojsku nie stawia się wszystkiego na jedną kartę, nie zakłada najlepszego scenariusza. Gdzie odwody strategiczne, gdzie wojska drugiego i trzeciego rzutu, gdzie zdolność do modyfikacji przyjętych założeń i planów taktyczno – operacyjnych? Czegoś tu zabrakło, co skłania do stawiania drugiej tezy, w myśl której rosyjscy generałowie, zapewne z zaciśniętymi zębami, musieli w myśl zasady „ruki po szwam” przyjąć do realizacji plan, który nie mógł się powieść. Takie tezy pojawiają się w artykułach pisanych przez rosyjskich dziennikarzy na podstawie poufnych informacji i przecieków z kręgów wojskowych. Jeśli zatem zgodzić się z tezą, że niepowodzenia Rosjan na Ukrainie związane są z faktem złego zaplanowania i przygotowania wielkiej i skomplikowanej operacji, jaka jest wojna tej skali, to rosyjska armia, zwłaszcza jeśli to nie ona planowała działania, wcale nie jest tak słaba jak może to wyglądać, a jedynie została „źle użyta”. Plany mogą się zmienić szybciej niż zdolności, co oznacza, że ani Rosjanie nie są tak słabi na jakich wyglądają, ani losy wojny jeszcze nie są przesądzone.
Szukając przyczyn dotychczasowych niepowodzeń Rosjan dziennikarze „The Economist” przywołują opinię Christophera Dougherty, przez lata planującego w zespole planowania strategicznego Pentagonu, który uważa, że „Rosja zawodzi po części dlatego, że nie przestrzega swojej doktryny ani podstawowych zasad wojny”. Michael Howard, historyk wojskowości wskazuje na jeszcze jeden czynnik, a mianowicie brak doświadczenia. Chodzi w tym wypadku o nieumiejętność przygotowania się, planowania i prowadzenia wojny o tej skali, bo doświadczeń bojowych Rosjanom nie zabrakło. Ale w tym wypadku niepowodzenie nie jest sumą błędów i porażek taktycznych, ale odwrotnie, na tym poziomie nie można było nic zdziałać, bo cała operacja, strategicznie, była źle zaplanowana i przygotowana. Na to nałożyły się problemy z koordynacją między rozproszonymi kierunkami uderzenia i formacjami, co jest kluczowym czynnikiem prowadzenia wielodomenowych operacji. Eliot Cohen z Uniwersytetu Jona Hopkinsa wskazuje też na socjologiczne podłoże rosyjskich niepowodzeń mówiąc, że „że armie, ogólnie rzecz biorąc, odzwierciedlają cechy społeczeństw, z których się wywodzą”. Pisałem o tym szerzej w przedostatnim tygodniku „Sieci” porównując siły którymi dowodzą z jednej strony generał Załużnyj a z drugiej Dvornikow, bo są to dwie zupełnie różne armie. Rosyjska oparta jest o ścisłą zasadę hierarchii, co krępuje samodzielność i inicjatywę dowódczą na średnim i niższym poziomie. Nie mówiąc już o kulcie przemocy i „diedowszczinie”, która nadal dominuje Rosji. We współczesnym świecie, na nowoczesnym polu walki, a przynajmniej w pewnych jego segmentach, gdzie liczy się zmienność, inicjatywność, pomysłowość (np. stosowanie przez ukraińską lekka piechotę dronów cywilnych zarówno w celach obserwacji jak i do przeprowadzania ataków) rosyjska armia wygląda na anachroniczny przeżytek z czasów II wojny światowej. W tym miejscu od razu trzeba obalić kolejny, a w Polsce nie wiadomo z jakich powodów ugruntowany, mit. Otóż przyjęło się uważać, że nowoczesne siły zbrojne, Armia Nowego Wzoru, to musi być mała armia, słaba liczebnie, tak jakby elastyczność działania, szybkość, „taktyczny spryt” można było osiągnąć wyłącznie kosztem liczebności. Duże siły kojarzą się nam z nieruchomym, ociężałym i trudno adaptującym do szybko zmieniających się warunków wojskiem. W koncepcji Armii Nowego Wzoru proponujemy np. powiększenie naszych sił lądowych o 50 proc., a wzrost liczebności i gotowości sił zbrojnych można, a moim zdaniem trzeba, połączyć ze wzrostem innowacyjności, elastyczności i szybkości reagowania. To, że można to osiągnąć, nie rezygnując z liczebności pokazują dziś Ukraińcy, mający przecież, o czym warto pamiętać, większą niż my armię.
Zły system szkolenia rosyjskich żołnierzy
Wracając do rozważań, które snują dziennikarze „The Economist”, to warto zwrócić uwagę na jeszcze jedną, poruszaną przez nich kwestię. „Źle wyszkoleni i słabo zmotywowani żołnierze stanowią zagrożenie w każdym konflikcie – piszą Autorzy artykułu - są oni szczególnie nieprzystosowani do złożoności współczesnej wojny toczonej z użyciem broni kombinowanej, która wymaga synchronicznej pracy czołgów, piechoty, artylerii i sił powietrznych. (…) Takie zadanie wymaga przynajmniej zdrowego przywództwa. I tego też brakuje. Podoficerowie – starsi podoficerowie, którzy szkolą i nadzorują żołnierzy – stanowią trzon sił zbrojnych NATO. Rosja nie ma porównywalnej kadry”. Jeśli zatem mówimy o słabym morale rosyjskich żołnierzy, a jest to fakt, to trzeba zastanowić się jak wygląda rosyjski system szkolenia, zarówno rezerw, co wpływa na możliwości szybkich uzupełnień, jak i regularnego wojska. Rosjanie zlikwidowali przed laty korpus podoficerski, który od lat próbują mozolnie odbudowywać z miernymi efektami. A to jest jeden z kluczowych powodów, dlaczego ich system szkolenia źle funkcjonuje. To przysłowiowi sierżanci a nie generałowie brylujący w mediach odpowiadają za szkolenie żołnierzy. Zbyt mała ich liczba, nieprzygotowanie, braki w motywacji wpływają na poziom wyszkolenia sił zbrojnych. Liczba tego nie zastąpi. A jak jest w polskich siłach zbrojnych? Pytanie to wydaje się zasadne, zwłaszcza, że planujemy ich powiększenie w ciągu najbliższych lat o ponad 100 proc. Zapytajmy, nawet anonimowo, o to oficerów i podoficerów liniowych.
Cytowany przez „The Economist” Michael Kofman, analityk wojskowy z CNA, think tanku amerykańskiej marynarki wojennej zauważa, że nie mamy jeszcze gotowej odpowiedzi na pytanie: „ile z tej wojny to zła armia, co w istotnych kwestiach jest wyraźne, a ile to naprawdę fatalny jej plan?”. Realizująca błędne założenia operacyjne i strategiczne, ale nadal liczna i uzbrojona armia wciąż może być groźna. To zagrożenia wydaje się być mniejszym jeśli realizuje ona fatalny plan wojny i działa w sposób, który wyklucza zwycięstwo. Z oczywistych względów potwierdza to dominację w kwestiach wojskowych podejścia strategicznego, bo najważniejsze jest to do jakiej wojny się przygotowujemy i czy nasze oceny okażą się w przyszłości słuszne, a kwestie sprzętowe, niezwykle ważne, są jednak w tym układzie drugoplanowe. Jeśli chodzi zaś o wnioski na temat potencjału rosyjskiej armii, które można już teraz wyciągnąć, to skłaniałbym się raczej do poglądu, iż nie jest ona gigantem, którego nie można uśmiercić, co nie znaczy też, że jest słabeuszem, bo przestanie nim być jeśli zacznie być prawidłowo dowodzona.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/596582-czy-rosyjska-armia-jest-nadal-grozna