Wojna na Ukrainie pozwala na weryfikację, przeprowadzaną najczęściej w środowisku wojskowych i ekspertów ds. obronności, podstawowych założeń o charakterze strategicznym, wyrobieniu sobie poglądu na temat ewolucji pola walki tego, jak wyglądały będą konflikty w przyszłości i do czego trzeba się przygotowywać.
Wojsko w obliczu wojny
Oczywiście poczynić trzeba założenia porządkujące tego rodzaju debatę. Trudno po dwóch miesiącach konfliktu wyciągać konkluzje o charakterze generalnym, do czego w Polsce mamy, jak sądzę, skłonność. Są tacy, którzy na poważnie argumentują, że czołg na współczesnym polu walki stał się przeżytkiem, inni skłaniają się ku poglądowi, iż operacje morskie zasadniczo zmieniły swój charakter, co ma dowodzić nieprzydatności większych jednostek, wreszcie nie brak zadziwiających głosów, że armia rosyjska to papierowy tygrys, którego nie ma powodu się obawiać. Te wszystkie oceny, przedwczesne i często budowane w oparciu o cząstkowe, niepełne informacje, należy odrzucić, co nie oznacza, iż sama dyskusja jest niepotrzebna. Wręcz przeciwnie, choć w naszej debacie, jak się wydaje, dominuje nastawienie polegające na dążeniu do szybkiego i definitywnego „zamknięcia kwestii”. Najczęściej bierze się w takiej sytuacji pod uwagę kwestie sprzętowe, tak jakby to jakość wyposażenia decydowała o wynikach wojny. Dobrym przykładem jest rodzima dyskusja na temat wniosków, jakie należy wyciągnąć z zatopienia rosyjskiego krążownika rakietowego Moskwa. Przeciwnicy „wielkiej floty” uznali to wydarzenie za dowód na nieprzydatność i nieadekwatność w realiach przyszłej wojny budowanych przez nas fregat, zwolennicy uznali, że „sprawę załatwi” lepsze wyposażenie tych jednostek zarówno w systemy ogniowe, jak i przede wszystkim OPL i rozpoznania. Nikt, co wydaje się typowe, nie podjął kwestii o charakterze strategicznym (zmiana sytuacji na Bałtyku po ewentualnym wejściu Szwecji i Finlandii do NATO), mało kto postawił pytanie na ile wiarygodnymi, w świetle obecnej postawy Berlina, są nadzieje, że kanały zaopatrzeniowe dla sił Sojuszu Północnoatlantyckiego na wschodniej flance w ogóle będą drożne w razie wybuchu wojny z Rosją (co jest kluczowym argumentem na rzecz zmiany podejścia strategicznego związanego z kontrolą Bałtyku i dostępu do naszych portów) i wreszcie milczeniem pominięto fundamentalną w tym kontekście sprawę priorytetów w zakresie naszej obronności i relacji nakłady – efekty. Co więcej, wydaje mi się, że mamy też skłonność do mechanicznego przenoszenia wniosków wypływających z wydarzeń na odmiennych niż polskie teatrach działań wojennych na nasze realia. Nie zmienia to faktu, że warto śledzić dyskusję, która toczy się przede wszystkim w amerykańskim środowisku strategicznym, choć Brytyjczycy są tu też aktywni. Ale warto ją śledzić nie po to, aby brać stamtąd gotowe rozwiązania, choć niektóre obserwacje godne są uwagi, ale przede wszystkim to, co warte jest przeniesienia na polski grunt, to pewien sposób myślenia o obronności. Dominują w nim kwestie strategiczne i polityczne, potem mamy do czynienia z refleksją na temat ewolucji pola walki, pojawiających się nowych rozwiązaniach, w tym kosztach i możliwościach ich aplikowania na szerszą skalę (możliwości budżetów, skala produkcji, czas dostaw, szkolenie) i wreszcie, na końcu znajdują się rozważania na temat parametrów sprzętowych. Kolejność jest tu ważna, choćby dlatego, że pojawienie się nowych rozwiązań technologicznych prędzej czy później powoduje powstanie „antybroni”, a strategia pozostaje w swych zasadniczych rysach raczej niezmienna. Jeśli chodzi o kwestie sprzętowe, to mamy w tym wypadku często do czynienia z koniecznością znalezienia drogi „pomiędzy” obozem zwolenników nowinek technicznych i nowych platform bojowych a tymi, którzy uważają, iż liczba się liczy, czyli, że jeśli kupimy więcej posiadanych już systemów (koszty najczęściej nie są brane pod uwagę), to nasze szanse na sukces w wojnie wyraźnie wzrastają.
Działania wojenne na morzu
Amerykańscy eksperci wydają się tak nie uważać i warto, moim zdaniem, poznać ich podejście. Zacznijmy od kwestii wojny na morzu, od pierwszych wniosków, jakie można wyciągnąć z przebiegu konfliktu na Morzu Czarnym. Artykuł na ten temat, opublikowany w War on the Rocks, specjalistycznym portalu wojskowym, napisał BJ Armstrong, autor kilku książek poświęconych kwestiom morskim, profesor historii morskiej na US Naval Academy. Swe rozważania zaczyna on od spostrzeżenia, słusznego zresztą, że mamy do czynienia obecnie z czymś w rodzaju „morskiej ślepoty”. Przekaz informacyjny zdominowany jest przez doniesienia z domeny lądowej i powietrznej, co powoduje, iż mimowolnie, szeroka publiczność uważa, że działania na morzu nie są istotne, albo tracą na znaczeniu. To błąd, bo wnioski jakie należy wyciągnąć z wojny rosyjsko – ukraińskiej są odmienne. Również na morzu mamy do czynienia obecnie z drugą faza wojny, jednak zasadnicza różnica między domeną lądową a morską w obecnej wojnie, polega na tym, że Rosjanie w pierwszej jej fazie osiągnęli niemal wszystkie swe cele operacyjne, co oznacza, mówiąc językiem potocznym, że ją wygrali, odmiennie niźli na lądzie. Nie można na tej podstawie przesądzać, iż wygrywają całą wojnę morską, wręcz przeciwnie, druga jej faza, która zdaniem BJ Armstronga zaczęła się właśnie od zatopienia Moskwy daje stronie ukraińskiej większe szanse, a nawet można mówić o odwróceniu, choć zapewne nie definitywnym, sytuacji.
Zacznijmy od kwestii strategicznych. Amerykański ekspert przypomina w tym kontekście podstawowe zasady działań na morzu – celem jest osiągnięcie „panowania nad morzem” (command of the sea). Nie musi to oznaczać kontroli całego akwenu, wystarczy lokalnie - tam, gdzie prowadzimy działania operacyjne. W efekcie kontroli przestrzeni morskiej możliwa jest blokada portów przeciwnika, co Rosjanom udało się osiągnąć na Morzu Czarnym już w pierwszej fazie wojny. Zamknięcie marynarki wojennej wroga w macierzystych portach ułatwia nie tylko jej niszczenie, ale oznacza również pozbawienie przeciwnika możliwości wykorzystania najtańszej i najszybszej drogi zaopatrzenia w sprzęt, amunicję etc. W przypadku wojny na Morzu Czarnym oznacza również pozbawienie Ukrainy, albo znaczne ograniczenie jej możliwości, wykorzystania swego potencjału ekonomicznego. Kijów nie może niczego eksportować za pośrednictwem swych portów, co oznacza, że w realiach przedłużającego się konfliktu jest politycznym zakładnikiem państw udzielających mu pomocy wojskowej oraz ekonomicznej i graniczących z Ukrainą. To ważna, warta zapamiętania również w Warszawie lekcja. Nie kontrolując swych portów tracimy możliwość manewru politycznego w realiach przedłużającego się konfliktu, co oznacza, że jesteśmy zmuszeni realizować cele polityczne nie do końca pokrywające się z naszymi, albo kosztem naszych interesów. Ale to nie wszystko. Osiągając panowanie nad morzem, marynarka wojenna naszego przeciwnika może, prowadząc ostrzał, oddziaływać ogniowo na cele lądowe, co zresztą Rosjanie robili i robią, a także przygotowywać się do wysadzenie desantu na naszych tyłach. Jak zauważa BJ Armstrong rosyjska doktryna jest w kwestiach wysadzania desantów bardzo ostrożna, co do pewnego stopnia daje odpowiedź dlaczego do tej pory nic takiego nie nastąpiło. Ale równie ważnym jest co innego. Otóż, jak argumentuje amerykański ekspert, zatopienie przez Ukraińców okrętu desantowego Saratov w porcie w Bierdiańsku wzmocniło prawdopodobnie obawy Rosjan i przyczyniło się do odstąpienia od idei wysadzenia desantu morskiego. Mamy tu do czynienia z ilustracją zjawiska „białego słonia”, zniszczenie dużego obiektu, skłania zaatakowaną stronę do zmiany swej strategii, choć, co też warto pamiętać, nie oznacza przesądzenia wyniku wojny. Na tej podstawie BJ Armstrong formułuje tezę, w myśl której panowanie nad morzem może być - na poziomie taktycznym, być może również operacyjnym - zakwestionowane przez słabszą, broniącą się stronę, przy zaangażowaniu relatywnie niewielkich środków. Otwiera to dyskusję, na ile skutecznie niewielka, zwinna, uzbrojona w rakiety ukraińska flota wojenna, do której doskonale pasuje określenie mosquito fleet, jest w stanie zmagać się z wielokrotnie silniejszą rosyjską marynarką wojenną. Jeśli chodzi o odblokowanie portów, to wnioski wypływające z pierwszej fazy wojny morskiej są oczywiste – nie ma na to szans. Ale po zatopieniu Moskwy, w opinii BJ Armstronga, znaleźliśmy się w drugiej fazie wojny na Morzu Czarnym. Na czym ona polega? Po pierwsze, strona ukraińska udowodniła, że jest w stanie razić cele znajdujące się na morzu przy użyciu mobilnych systemów artylerii brzegowej, co spowodowało, że jednostki rosyjskiej marynarki wojennej w trosce o własne bezpieczeństwo (zagrożenie to wzmacniają deklaracje Brytyjczyków o dostawie na Ukrainę nowoczesnych systemów do zwalczania okrętów) musiały odsunąć się od brzegu. To nie tylko czyni mało prawdopodobną perspektywę wysadzenia desantu, ale również zmniejsza znacznie rosyjskie możliwości oddziaływania ogniowego (za pomocą ostrzału z systemów okrętowych) na lądzie. A zatem, charakter marynarki wojennej, którą się buduje, wynika z oceny charakteru przyszłej wojny i znaczenia dla jej wyniku poszczególnych domen. Jeśli sądzimy, że toczyć się ona będzie przede wszystkim na lądzie i tak zostanie przesądzona kwestia zwycięstwa, to podejście ukraińskie (mała, niskokosztowa flota) może być słuszne. Jednak cena, którą za to płacimy (blokada ekonomiczna, uzależnienie od dostaw sojuszniczych), jest też czynnikiem, który w budowaniu naszej strategii morskiej koniecznie musimy wziąć pod uwagę.
Realia wojny na Bałtyku
Nie możemy też przeceniać znaczenia tego, co udało się osiągnąć siłom ukraińskim, bo w realiach walki na Morzu Czarnym ograniczenie możliwości oddziaływania rosyjskiej marynarki na działania na lądzie może w równie istotny sposób być spowodowane przez wydarzenie unikalne, jakim jest zamknięcie przez Turcję cieśnin, co negatywnie wpłynęło na rosyjskie możliwości zaopatrzeniowe. W realiach wojny na Bałtyku, jeśli nie zablokujemy rosyjskiej marynarki wojennej w portach (wejście Finlandii do NATO może w tym kontekście być kluczowe), tego rodzaju czynnik może nie odgrywać roli.
BJ Armstrong przypomina w tym kontekście tradycyjne spostrzeżenia Mahana na temat wagi, dla strategii morskiej każdego państwa, jego obrony brzegowej. Obejmuje ona w tym obszarze trzy komponenty, które trzeba traktować łącznie, jako elementy systemu, a nie w kategoriach albo – albo. Jest to artyleria brzegowa, w dzisiejszych realiach rakietowe systemy ochrony wybrzeża, choć również w tych kategoriach traktować można zarówno amunicję krążącą jak i drony bojowe mogące atakować cele na morzu, użycie min (broń obosieczna, ale nadal mająca zastosowanie), a także dysponowanie flotą obrony wybrzeża, najczęściej zbudowaną z zastosowaniem małych, zwinnych jednostek (mosquito fleet). Amerykański ekspert konkluduje swe uwagi w następujący sposób: „Przyjęcie klasycznych metod obrony wybrzeża przez użycie artylerii przybrzeżnej i zdolności uderzeniowych, ostrożne odwoływanie się wojny minowej oraz kreatywne podejście do roli małych jednostek, może pozwolić siłom ukraińskim na zakwestionowanie rosyjskiego panowania na morzu. Choć nie muszą sami przejmować panowania, możliwość odmowy (denial) Rosji łatwego i otwartego korzystania z Morza Czarnego i Morza Azowskiego może przynieść Kijowowi duże korzyści. Oszałamiające zatonięcie „Moskwy” może być punktem zwrotnym: gdy rosyjskie okręty wojenne wycofują się z oddziaływania na brzeg aby lepiej się chronić, otwierają więcej możliwości manewrowych dla sił ukraińskich. Przyjęcie większych środków obrony wybrzeża, w połączeniu z ograniczoną strategią „guerre de razzia”, która może nawet zagrozić obiektom w Sewastopolu, oferuje jasną strategię morską, która ograniczy przewagę, jaką Rosjanie zdobyli w pierwszych tygodniach wojny, jednocześnie daje ukraińskim siłom zbrojnym możliwość obciążenia Rosji większymi kosztami”. Termin guerre de razzia można z grubsza wytłumaczyć jako partyzancką, przy zaangażowaniu mniejszych, zwinnych jednostek, wojnę morską.
Czy z tego opisu dotychczasowego przebiegu wojny morskiej miedzy Rosją a Ukrainą można wyciągnąć wnioski na temat tego, czy potrzebujemy silnej marynarki wojennej, czy raczej winniśmy skupić się na budowie wzmocnionych systemów obrony wybrzeża? Nie można, bo najpierw musimy odpowiedzieć sobie na pytania o charakterze strategicznym. Jeśli jesteśmy w stanie skutecznie, w ramach NATO, blokować Rosjan w ich portach (przede wszystkim zamknięcie Zatoki Fińskiej), to panowanie na Bałtyku może być osiągnięte, być może, mniejszymi kosztami. Osobną kwestią jest to, czy możemy ufać naszym sojusznikom w zakresie drożności linii zaopatrzeniowych, co ma i będzie miało kluczowe znaczenie dla naszego bezpieczeństwa. Jeśli mamy choć cień wątpliwości, co do polityki Berlina, a dwa miesiące wojny na Ukrainie raczej powoduje narastanie, a nie zmniejszanie się wątpliwości w tej kwestii, to musimy mieć zdolności kontrolowania Bałtyku, co przemawia za budową silnej marynarki wojennej. Chyba, że nasi sojusznicy Amerykańscy dadzą nam gwarancje drożności linii komunikacyjnych. W realiach wojny, kiedy czas i pewność dostaw są kluczowe, takie gwarancje muszą oznaczać fizyczną kontrolę nad liniami zaopatrzenia, uzyskaną nawet mimo oporów czy przeciwdziałania Niemców.
Czy zatem możemy aplikować doświadczenia ukraińskie do realiów polskich? Do pewnego tylko stopnia. Najpierw, musimy mieć pewność do jakiej wojny się przygotowujemy i na kogo możemy liczyć. Następnie, musimy policzyć pieniądze i czas niezbędny na odbudowanie utraconych zdolności, lub takich, które mamy pozyskać. To bowiem pozwala zbudować narodową listę priorytetów w zakresie obronności. Nigdy nie jest tak, że pieniędzy wystarczy na wszystko, a na dodatek w realiach demokracji musimy mieć poparcie społeczne, zarówno co do perspektywy wzrostu nakładów na obronę, jak i przeznaczenia tych środków. Dopiero potem warto dyskutować na temat najlepszych platform bojowych, ich wyposażenia, parametrów technicznych etc. Przy czym i tu nie powinniśmy dać się wpuścić w pułapkę, która już, jak sądzę, rysuje się na horyzoncie. Dyskutując o kwestiach strategicznych bierzemy pod uwagę często wyłącznie „listę marzeń”, myślimy o tym, że będziemy dysponować najnowocześniejszym sprzętem, posiadającym optymalne zdolności. To jest bezpośredni skutek zdominowania naszej debaty strategicznej przez miłośników techniki wojskowej. Nie twierdzę, że zajmują się oni sprawami mało istotnymi, ale istotną kwestią jest to, iż rzeczywistość nigdy nie odpowiada założeniom. Mamy ograniczenia budżetowe, a na jakość wyposażenia, które jesteśmy w stanie pozyskać, wpływają decyzje polityczne, podejmowane również przez naszych sojuszników. W efekcie, zamiast debatować o kwestiach strategicznych, koncentrujemy się na porównywaniu parametrów sprzętu i to nie tego, który jesteśmy w stanie pozyskać, ale opisywanego w katalogach producentów. To zła droga do zbudowania sprawnego systemu bezpieczeństwa. Raczej w ten sposób będziemy mieli wyspową obronę, w której nowoczesne obszary będą sąsiadowały z niedofinansowanymi i zaniedbanymi. Nie będzie to system, a skądinąd wiadomo, że łańcuch pęka w najsłabszym ogniwie mimo, że inne są nowoczesne i doskonałe.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/595598-wojna-na-morzu-czarnym-jakie-wnioski-dla-polski