Niemieckie ministerstwo obrony właśnie poinformowało, że praktycznie nie ma już możliwości dostarczania walczącej Ukrainie broni i amunicji ze swych magazynów. Kolejne dostawy będą musiały być, w opinii minister Christine Lambrecht, koordynowane z niemieckim przemysłem zbrojeniowym, co przekładając na ludzki język oznacza, że Kijów musi składać zamówienia u producentów.
Niemcy nie zapisali się do tej pory w pamięci publicznej jako znaczący dostawca dla Ukrainy, co nieco mówi nam o stanie tamtejszych sił zbrojnych. Ta informacja zaskoczy zapewne niektórych polskich „ekspertów”, głównie z portalu Onet, którzy polemizując ze mną latem ubiegłego roku wysławiali siłę niemieckiej armii. Kwestia dostaw broni dla Ukrainy staje się coraz gorętszym tematem w niemieckiej polityce wewnętrznej. Postawę rządu Scholza krytykuje prasa, a także chadecka opozycja, której lider Friedrich Merz wezwał aby zacząć realizować dostawy ciężkiego sprzętu, w tym transporterów opancerzonych Marder.
„Obawy przed zmarznięciem”
Jednak SPD wydaje się być głucha na tego rodzaju apele, a jak napisał Florian, Post były poseł tej formacji, oddają być może „stan ducha” tej części niemieckiej klasy politycznej - boi się on zmarznąć, równie a może silniej obawia się III wojny światowej i generalnie „ma już dość impertynencji” ambasadora Ukrainy w Berlinie, który ciągle domaga się od Niemiec wysyłania broni i amunicji. To, że „obawy przed zmarznięciem” są jednym z elementów niemieckiej polityki sprowadzającej się do osłabiania i opóźniania antyrosyjskich sankcji potwierdzają doniesienia ze szczytu Unii Europejskiej w sprawie kolejnego pakietu restrykcji, który miał obejmować embargo na dostawy rosyjskiego węgla. Decyzja, jak informuje Reuters została podjęta, ale wejście zakazu opóźniono o miesiąc wskutek zabiegów Berlina. Na to nakładają się inne, co najmniej bulwersujące informacje, które regularnie przytaczane są przez światowe media. I tak „Daily Telegraph” relacjonuje, że gabinet Scholza nie zgodził się wysłać na Ukrainę 100 lekkich czołgów typu Marder. Ich producent Rheinmetall, miał zaproponować resortowi obrony, którym kieruje Christine Lambrecht z SPD, aby wysłał tego rodzaju sprzęt znajdujący się zresztą na wyposażeniu Bundeswehry a w perspektywie kilku najbliższych miesięcy jest w stanie dostarczyć taką samą ich liczbę. Te które znajdują się w magazynach Rheinmetall wymagają doposażenia i ostatnich, uzupełniających prac, aby być w stanie wejść do służby. Minister obrony miała odpowiedzieć, jak podaje powołując się zresztą na niemieckie media brytyjski dziennik, iż tego rodzaju opcja nie została dobrze przyjęta, bo w opinii Lambrecht wysłanie teraz czołgów na Ukrainę zbytnio osłabiłoby niemieckie siły zbrojne i nie wzbudziło uznania wśród członków z NATO.
Ta dość przewrotna argumentacja, zwłaszcza w kontekście stanu niemieckich sił zbrojnych, raczej sprawia wrażanie nieszczerego wykrętu. Trochę przypomina działania SAP, niemieckiego giganta softwarowego, który oficjalnie poinformował o wyjściu z rosyjskiego rynku, ale nieoficjalnie, jak podają ukraińskie dzienniki dzień wcześniej zwrócił się do swych rosyjskich klientów aby ci przenieśli swe dane i umieścili je w chmurze, a będą nadal, tylko, że „nieoficjalnie”, obsługiwani przez niemiecką firmę. Generalnie rzecz biorąc, światowa opinia publiczna, zarówno zwykli ludzie dający upust swym odczuciom w licznych wpisach na twitterze jak i przedstawiciele międzynarodowych kręgów opiniotwórczych są coraz bardziej zniecierpliwieni postawą niemieckiej elity politycznej i gospodarczej uważając ją za nieszczerą, dwulicową i świadczącą o hipokryzji a nie poszanowaniu dla europejskich wartości. Wymownym jest w tym względzie artykuł Paula Krugmana, znanego amerykańskiego komentatora i ekonomisty (laureat Nagrody Nobla), który opublikował on na łamach „The New York Timesa”: „Jak Niemcy stały się państwem, które umożliwiło Putinowi działanie”, bo tak w wolnym tłumaczeniu można przełożyć tytuł wystąpienia Krugmana, wystarczająco jasno oddaje diagnozę dotychczasowej polityki Berlina. Powód dla takiej oceny jest w opinii amerykańskiego ekonomisty oczywisty. Putin nie byłby w stanie kontynuować wojny gdyby nie stałe zasilanie pieniędzmi, których źródłem jest eksport rosyjskich węglowodorów przede wszystkim do silnie uzależnionej Europy, głównie do Niemiec.
Oznacza to, że Niemcy, których przywódcy polityczni i biznesowi twierdzą, że nie mogą obejść się bez rosyjskiego gazu ziemnego, mimo że wielu ich ekonomistów się z tym nie zgadza – w rzeczywistości stały się głównym państwem wspierającym Putina. To wstyd; jest to również niewiarygodnie obłudne, biorąc pod uwagę najnowszą historię Niemiec
— argumentuje amerykański ekonomista.
Berlin głuchy na przestrogi
O obłudzie niemieckiej polityki świadczy, w jego opinii, przede wszystkim to, że Berlin był przez lata ostrzegany przed nadmiernym uzależnieniem od Rosji, ale te wszystkie rady w sposób świadomy Niemcy zignorowali kierując się wąsko rozumianym, krótkoterminowym zyskiem. Oczywiście obecnie nie jest rzeczą prostą, zauważa, odciąć się od rosyjskiego gazu, ale nie jest to też, co wynika to z analiz wielu renomowanych ośrodków badawczych, bardzo ryzykownym i bolesnym z ekonomicznego punktu widzenia posunięciem. Przedstawiciele niemieckiego biznesu twierdzą co prawda, że rezygnacja z zakupów rosyjskiego gazu ziemnego będzie dla tamtejszego sektora przemysłowego „katastrofą”, ale jak zauważa Krugman, przedsiębiorcy zawsze alarmują, grożą załamaniem się gospodarki i dramatycznymi konsekwencjami, jeśli w ten sposób mogą zmiękczyć stanowisko administracji. Problemem w przypadku polityki Berlina nie jest, zdaniem amerykańskiego noblisty to, że przemysłowcy roztaczają czarne prognozy, ale fakt, iż przywództwo polityczne jest skłonne dawać im wiarę, co raczej służy przykryciu ich niechęci do rozpoczęcia twardej polityki wobec Moskwy, a nie jest wyrazem troski o gospodarczą koniunkturę.
Dzisiejsza niechęć kanclerza Scholza, do ostrzejszych antyrosyjskich sankcji, domaganie się okresów adaptacyjnych dla niemieckiego przemysłu i odsuwanie ich obowiązywania w czasie zupełnie nie koresponduje z radami Berlina dla państw południa Europy w czasie kryzysu 2008 roku. Dziś Niemcy, kiedy chodzi o ich własne interesy i konkurencyjność ich sektora przemysłowego opowiadają się za możliwie łagodnym podejściem i apelują o łagodzenie szoków, podczas gdy w czasach kryzysu domagali się, jak przypomina Paul Krugman, od Grecji czy Portugalii jednorazowych, drastycznych posunięć oszczędnościowych wdrażanych niemal natychmiast. Argumentowali wówczas, że terapia szokowa „mniej boli” jeśli nie jest rozciągnięta w czasie a także nalegali na głębokie cięcia wydatków, nie zwracając uwagi, na to, iż skokowy wzrost stóp procentowych greckiego długu był w większym stopniu spowodowany krótkotrwałą paniką rynkową niźli czynnikami fundamentalnymi. Polityków w Berlinie nie wzruszało też wówczas to, że greckie PKB w wyniku zalecanych przez nich kroków skurczyło się w ciągu roku o 21 proc. a stopa bezrobocia wzrosła do 27 proc.
Ale podczas gdy Niemcy były gotowe narzucić katastrofalną politykę gospodarczą i społeczną krajom, które, jak twierdziły, były nieodpowiedzialne w pożyczaniu, to nie chcą nałożyć na siebie samych znacznie mniejszych kosztów, pomimo tego, że ich polityka energetyczna w sposób nie budzący wątpliwości była w ostatnich latach nieodpowiedzialna
— kontynuuje swe oskarżenie Paul Krugman.
Jest to, w opinii amerykańskiego ekonomisty tym bardziej irytujące, że w ostatnich latach Niemcy byli znacznie częściej ostrzegani, że prowadzą złą politykę energetyczną niż Grecja przed kryzysem 2008 roku, jeśli o jej politykę zwiększania długu publicznego. To niemieckie moralizatorstwo ekonomiczne, jak zauważa Krugman, najwyraźniej ma zastosowanie jedynie do innych krajów, a Niemcy są nadal „najsłabszym ogniwem” w łańcuchu państw demokratycznych sprzeciwiających się rosyjskiej agresji.
Problemem nie Brexit, lecz… Niemcy
Tego rodzaju opinii jest w ostatnich dniach znacznie więcej. Bruno Maçães, były portugalski wiceminister odpowiadający za politykę europejską a obecnie popularny komentator napisał, że „piętą Achillesową” Europy nie stał się Brexit, mimo iż przez lata napisano o tym tysiące artykułów, ani też nie jest nią powolność brukselskiej biurokracji, ale „problemem Europy są niemieccy politycy i niemiecka kultura polityczna”. Niemiecka polityka, która jest niestrawną mieszanką arogancji, moralizatorstwa i zakłamania obecnie jest dość powszechnie w Europie, nie tylko w państwach naszego regionu, krytykowana i wyszydzana.
Rosyjska agresja na Ukrainę i niemiecka postawa w obliczu tego zagrożenia zmieni nie tylko sytuację w naszej części Europy, ale również relacje w Unii. Przywódcza rola Berlina będzie trudniej akceptowalna. Towarzyszyć temu też będzie osłabienie pozycji Francji, zarówno w wyniku chwiejnej polityki Macrona jak i na skutek nieakceptowalnej rusofili Paryża. W efekcie francusko – niemiecki tandem, ten samozwańczy „silnik napędowy” Unii Europejskiej, utraci sporo swej siły, autorytetu i możliwości politycznego manewru, co jeszcze dodatkowo zostanie wzmocnione wzrostem amerykańskiego zaangażowania na wschodniej flance NATO. Oznacza to, że możemy mieć do czynienia z przebudową sytuacji nie tylko na europejskim Wschodzie ale również w Unii, co może oznaczać budowę bardziej zrównoważonego, partnerskiego układu. Najwyższa na to pora, bo dominacja duopolu Berlin – Paryż stanowiła największe zagrożenie dla przyszłości i jedności wspólnej Europy.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/594057-o-obludzie-niemieckiej-polityki