„Wszyscy, którzy głosowali na kandydatów opozycji, powinni oddać w II turze głos na moją córkę, aby pokonać Emmanuela Macrona. Jedna kadencja to już dużo, druga to zdecydowanie za dużo!” – tak były lider Frontu Narodowego Jean-Marie Le Pen skomentował wynik pierwszej tury wyborów prezydenckich we Francji w rozmowie z dziennikiem „Le Parisien”. Zwyciężył w niej urzędujący prezydent, zdobywając 27,85 proc. głosów, przed Marine Le Pen, która poparło 23,15 proc. wyborców. Na trzecim miejscu uplasował się lider „Niepokornej Francji” (LFI) Jean-Luc Mélenchon (22 proc.). I to ci trzej kandydaci zgarnęli większą część głosów. Eric Zemmour, kandydat „Rekonkwisty” nie spełnił pokładanych w nim nadziei i zdobył zaledwie 7,1 proc. poparcia, dalej było jeszcze gorzej: kandydaci centroprawicy i Zielonych nie przekroczyli 5 proc., a kandydatka Socjalistów Anne Hidalgo wylądowała za liderem komunistów Fabienem Rousselem. 1,7 proc., głosów to więcej niż porażka dla partii, która przez dziesięciolecia dominowała we francuskiej polityce. To katastrofa. Tym bardziej, że Hidalgo, która została wybrana na mera Paryża z ogromna przewagą głosów w 2020 r., zdobyła w stolicy tym razem zaledwie 2,1 proc. poparcia.
Dla niektórych kandydatów oznacza to zresztą poważne problemy finansowe, bowiem kto uzyskał wynik poniżej 5 proc., temu nie są zwracane przez państwo koszty kampanii. Lider Zielonych (EELV) Yannick Jadot zaapelował do zwolenników partii, by wsparli ją finansowo, bowiem do końca maja ugrupowanie będzie musiało spłacić pożyczkę w wysokości 2 mln euro. „Tych pieniędzy zwyczajnie nie mamy” – zadeklarował, zrozpaczony sekretarz generalny EELV Julien Bayou. O pomoc Francuzów zabiega także Valerie Pécresse, kandydatka „Les Républicains”, która twierdzi, że w celach kampanijnych „zadłużyła się osobiście w wysokości 5 mln euro”. „Moja sytuacja finansowa jest krytyczna” – dodała. Francuska centroprawica już raz przeżyła poważny kryzys finansowy, w 2012 r., gdy wybuchł skandal wokół finansowania prezydenckiej kampanii Nicolasa Sarkozy’ego. Państwo zablokowało partyjne konta, ale dzięki zbiórki zwanej „Sarkothon” udało się uzbierać ponad 11 mln euro.
Zwycięska narracja
Brak pieniędzy to jednak niejedyny problem partii tzw. politycznego centrum we Francji. Od początku kampanii było jasne, że sukces odniesie ten kandydat, którego narracja się przebije. Była to zresztą kampania trudna, naznaczona kryzysami, najpierw Covid-19, potem wojna na Ukrainie. Tematy takie jak walka ze zmianami klimatycznymi zajęły więc zaledwie kilka procent czasu antenowego głównych stacji telewizyjnych. To tłumaczy – co najmniej po części - porażkę Zielonych. Powody słabego wyniku Pécresse są bardziej złożone, ale można je podsumować jako brak idei. Kandydatka „Les Républicains” nie potrafiła określić o co walczy. Mówiła, że jest kandydatką „czynu”. Ale jakiego czynu? Francuzi oczekiwali jakiejś wizji, sposobu widzenia społeczeństwa. Tego Pécresse nie potrafiła dostarczyć. Kandydatkę Socjalistów Anne Hidalgo natomiast pogrążyły podziały na lewicy, czyli nadmiar kandydatów przy braku elektoratu. Francuzi stają się coraz bardziej prawicowi, ten trend jest widoczny od co najmniej 10 lat. Tymczasem lewicowych partii jest aż nadmiar. Niepokorna Francja, komuniści, socjaliści, Zieloni i Walka Robotnicza (LO) walczą o kurczącą się liczbę wyborców. Wynik poniżej 2 proc., najgorszy w historii Socjalistów, może oznaczać, że partia, jeśli nie wymyśli się na nowo, zniknie ze sceny politycznej. Zemmour zaliczył bardziej niż udany start zeszłego roku na jesieni. Udało mu się zrobić z kwestii tożsamości główny temat kampanii. Narracja o wielkiej wymianie ludności trafiła do Francuzów, zaniepokojonych masową migracją i zamachami terrorystycznymi.
Wojna na Ukrainie wywróciła jednak wszystko do górny nogami. Zemmourowi zaszkodziło, i to w większym stopniu niż – równie pro-rosyjskiej Le Pen, zamiłowanie do Putina. Tuż przed wybuchem wojny kandydat Rekonkwisty! przekonywał, że Putin nie zaatakuje Ukrainy, a gdy się jednak tak stało zmienił wprawdzie szybko zdanie i przyznał się do błędu, ale odpowiedzialnością za rosyjską agresję obarczył NATO. Opowiedział się także przeciwko dostawom broni defensywnej Ukrainie, przyjmowaniu ukraińskich uchodźców i nazwał gospodarza Kremla „autokratycznym demokratą”, cokolwiek to jest. „Zachód jest winien, Putin odpowiedzialny” – powtarzał. Oraz podkreślał, że „trzecia droga” w polityce zagranicznej to wciąż właściwy wybór dla Francji. Dał tym samym pożywienie krytykom, którzy od początku mówili, że publicysta jest sprawny w diagnozowaniu problemów współczesnej Francji, ale po pierwsze nie ma pojęcia jak je rozwiązać, a po drugie chcąc być bardziej gaullistyczny niż de Gaulle, staje się jego karykaturą. A kto chce karykatury na czele państwa?
Le Pen wprawdzie również musiała podjąć starania by odciąć się od gospodarza Kremla, ale uniknęła błędów swojego rywala. Zadeklarowała wprawdzie, że jest przeciwna sankcjom nałożonym na Rosję, ale nie dlatego bo ceni Putina, tylko dlatego, że mogą one zaszkodzić francuskiej gospodarce. „To Macron i inni globaliści uzależnili kraj od odstaw surowców z Rosji” – przekonywała. Inaczej niż Zemmour, który nazwał wojnę na Ukrainie „dywersją” w kampanii, liderka RN podjęła temat, by stać się orędowniczką niezależności energetycznej, żywnościowej i geostrategicznej Francji. „Uchodźcy? Jestem za tym, by ich przyjąć. To nasz obowiązek” – mówiła podczas wiecu w Aigues-Mortes w departamencie Gard, wywołując gromkie oklaski. Półtora miliona wyborczych ulotek, na których widniało jej zdjęcie z Putinem, kazała spalić. Obok wojny na Ukrainie siła nabywcza stała się zresztą głównym tematem na ostatniej prostej kampanii. A jest to temat, który Le Pen podnosi od lat. Wojna, a na jej tle rosnące ceny benzyny i ogrzewania, spowodowały, że elektorat liderki Zgromadzenia Narodowego, złożony głównie z niższych warstw społecznych, silnie się zmobilizował. Nie jest zresztą żadną tajemnicą, że Zemmour celuje w rozczarowanych wyborców prawicy, należących do wielkomiejskiej elity, a jego rywalka walczy o wyborców z prowincji, słabiej zarabiających, których nie stać na poniesienie kosztów inflacji. Dlatego jednym z jej głównych wyborczych postulatów była obniżka VAT’u na energię.
Naród albo globalizacja
To, że do II tury wchodzą Macron, który stylizował się zręcznie na wielkiego lidera czasów wojny, takiego JFK na miarę Francji oraz polityk walcząca o interes najsłabszych, nie powinno więc nikogo dziwić. Tłumaczy to także sukces Mélenchona, który od lat pomstuje na „skrzywienia kapitalizmu” i jawi się jako jedyny kandydat „wybieralny” na lewicy. Ten sukces – w końcu wzrosło mu wyraźnie poparcie od ostatnich wyborów w 2017 r. – lider Niepokornej Francji chce zresztą wykorzystać podczas wyborów parlamentarnych, które odbędą się tuż po II turze, i odebrać Macronowi większość w izbie niższej. To także pokazuje, że to co stało się w 2017 r., nie było – jak określił to szef działu Opinie sondażowni Ifop Jérôme Fourquet –bynajmniej wypadkiem. „Naprzeciw sobie stanęły dwa bloki społeczne i kulturowe. Z jednej strony Macron, który jest tym bardziej popularny, im wyżej wspinasz się po drabinie dochodowej i społecznej, a także wśród starszego elektoratu klasycznej prawicy, dążącego do stabilności i obawiającego się chaosu gospodarczego. I z drugiej Marine Le Pen, której główni zwolennicy są skoncentrowani wśród osób o najniższych dochodach, wśród aktywnej i pracującej Francji. Jest to podział na Francję elit i Francję dołów. Ten podział się umacnia, i zastępuje klasyczny podział na lewicę i prawicę”- zaznaczył Fourquet w rozmowie z dziennikiem „Le Figaro”. Francuzi maja do wyboru naród albo globalizację, jak ujęła to równie zgrabnie Le Pen. Wspólnie centrolewica i centroprawica zdobyły w tej pierwszej turze wyborów prezydenckich zaledwie 7 proc. głosów. Urzędujący prezydent, który korzysta najbardziej na takiej konfiguracji, nie czuje się winny załamania politycznego centrum. „Z jakiegoś powodu wszyscy uważają, że to moja wina. Tymczasem to wybór Francuzów. Żałuję tego, bo wolałbym mieć opozycję należącą do obozu republikańskiego” – mówił Macron podczas wiecu w Denain.
Brak opozycji republikańskiej jest tymczasem najlepszym gwarantem trwania Macrona w Pałacu Elizejskim. Po raz drugi będzie budował zjednoczony „front republikański” przeciwko Le Pen przed II turą, podczas gdy ona już rozpoczęła budowę frontu „anty-Macronowego”. Urzędującemu prezydentowi, który rozpoczął swoją kampanię zaledwie kilka tygodni temu, zaszkodziła propozycja podwyższenia wieku emerytalnego do 65 lat, możliwe więc, że się z niej z powrotem wycofa. Już zapowiedział, że chce rozpocząć „wspólny projekt”, który zajmie się nierównościami i socjalnymi problemami we Francji. Le Pen natomiast liczy na to, że wyborcy lewicy nie zagłosują po raz drugi na urzędującego prezydenta, symbol neoliberalizmu. Na razie otrzymała (niechętne) wparcie od Zemmoura, który wezwał swoich zwolenników do tego, by w II turze oddali na nią głos. Inaczej niż Mélenchcon, który zaapelował do swojego elektoratu w niedzielę, by nie oddał „ani jednego głosu na Le Pen”.” Podobnie jak „Les Républicains”, których przewodniczący Christian Jacob zaznaczył, że „projekt polityczny Le Pen doprowadzi kraj do chaosu”. Lepszy Macron, nawet jeśli „się z nim zasadniczo nie zgadzamy”– dodał. Na korzyść kandydatki Zgromadzenia Narodowego gra natomiast to, że Macron, inaczej niż w 2017 r., musi dziś bronić (mieszanego) bilansu swoich rządów, a duża część elektoratu centroprawicowego wbrew temu co mówią „Les Républicains” woli głosować zgodnie ze swoimi przekonaniami a nie na mniejsze zło. Le Pen w 2022 r. wydaje się o wiele mniej straszna niż pięć, a już na pewno 10 lat temu. Weszła do mainstreamu na tyle, że wynik II tury zapowiada się dosyć wyrównany.
Według sondażu Ifop zrealizowanego w niedzielę Macron miałby zdobyć 51, a Le Pen 49 proc. głosów. Inne sondaże są mniej korzystne dla kandydatki Zgromadzenia Narodwego: Według sondażu przeprowadzonego dla Les Echos i Radio Classique, Emmanuel Macron w drugiej turze wyborów prezydenckich wyprzedziłby swoją rywalkę o 10 pkt. proc. Co ciekawe zarówno elektorat centroprawicy jak i Mélenchona jest mocno podzielony: połowa chce głosować na urzędującego prezydenta, a połowa na Le Pen. Nieznana jest także liczba tych, którzy wobec powtórki z 2017 r., w ogóle nie pójdą do urn. W pierwszej turze frekwencja wypadła słabo (66 proc.), w II turze może być jeszcze niższa. Wstrzymać od głosu może się przede wszystkim elektorat lewicy. Jeśli Macronowi nie uda się zmobilizować tych wyborców do wspólnej walki z tym, co nazwał w 2019 r. „trądem populizmu”, może przegrać.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/593999-macron-kontra-le-pen-czyli-starcie-dwoch-blokow-spolecznych