Nie doszło do trzęsienia ziemi, obyło się bez sensacji. Choć liczenie głosów jeszcze trwa, a telewizje nie przeprowadziły badania exit-poll, to można już uznać, że Fidesz wygrywa po raz czwarty z rzędu. Wygrywa wysoko, jednoznacznie, bezdyskusyjnie. Mocniej niż przewidywano jeszcze kilkadziesiąt godzin temu. Zdobywa samodzielną większość, choć tym razem nie jest to zapewne większość konstytucyjna.
Przekaz Fideszu, akcentujący bezpieczeństwo, głoszący, że „wybory zdecydują o wojnie lub pokoju”, okazał się skuteczny. Opozycja, która głosiła, że „to nasza wojna”, nie zdołała dokonać cudu. Także dlatego, że jej kampania chwilami była żałosna: chaotyczna, wielowątkowa, bardzo emocjonalna, a jednocześnie bardzo mało konkretna, pozbawiona głębszej wizji, charyzmy, w końcówce także energii. Nie przedstawiono czytelnej, wiarygodnej propozycji gospodarczo-społecznej, skupiając się na kwestiach ideologicznych, tożsamościowych, ważnych dla wielkomiejskiej elity, ale niekoniecznie dla milionów wyborców. Na wiecach przemawiało wielu mówców, a każdy kładł akcent na coś innego. Kandydat na premiera Péter Márki-Zay byłby ciekawym publicystą bądź lubianym prezenterem, ale z braku doświadczenia, wyrobienia i dyscypliny nie miał większych szans w zderzeniu z tak doświadczonym politykiem jak Viktor Orbán, i jak wiele wskazuje, może nie wygrać nawet w swoim własnym okręgu. Tym bardziej, że dobrze naoliwiona maszyna polityczna Fideszu znów okazała się bardzo sprawna.
Fidesz wygrywa dzięki głosom prowincji, mocno zmobilizowanej jasnym, czytelnym przekazem i silnym wsparciem materialnym - także w postaci rozmaitych programów rozwojowych. W Budapeszcie ponosi porażkę. Sytuacja bardzo mocno przypomina to, co znamy z Polski, z tą różnicą, że pozycja węgierskiej partii rządzącej jest jednak mocniejsza w średnich miastach niż pozycja PiS w tego typu miejscowościach.
W ostatnich kilkudziesięciu godzinach węgierskie media, nie tylko prawicowe, obficie i często cytowały wypowiedź prezesa Jarosława Kaczyńskiego dla „Sieci”, w której zapowiedział dalszą współpracę z Węgrami - pomimo oczywistych różnic w odniesieniu do Rosji i Ukrainy. Była to wypowiedź politycznie bardzo istotna, przyjęta z ulgą przez dużą część polityków i wyborców Fideszu. To było - jak to ujął jeden z analityków partii rządzącej - „duże wsparcie dla naszego morale”.
W tle jest oczywiście pytanie, czy nowy rząd węgierski, powołany po wyborach, skoryguje politykę zagraniczną. Wydaje się to bardzo prawdopodobne. Możliwe jest rozdzielenie ministerstw handlu i spraw zagranicznych, którymi obecnie kieruje Péter Szijjártó; miałby on zatrzymać handel, a dyplomacją pokierowałby ktoś o jednoznacznie pro-atlantyckim nastawieniu. Rosyjska agresja na Ukrainę ewidentnie zaskoczyła Budapeszt; do końca zdawano się sądzić, że gromadzenie wojska wokół granic Ukrainy to jedynie demonstracja. Nie dowierzano także sygnałom z Polski. Tym razem okazało się, że to my mieliśmy rację.
Dla Polski sukces premiera Orbana oznacza także, że Warszawa wciąż będzie mogła liczyć na Budapeszt - i vice versa - w walce o suwerenność w ramach Unii Europejskiej. Wojna nieco przesłoniła te kwestie, ale z pewnością nie na długo. Tendencje centralizacyjne nie znikną. Doświadczenia węgierskie z roku 2022 będzie też z uwagą analizowała polska opozycja. Skoro koncepcja zjednoczenia wszystkich sił niechętnych rządowi upadła nad Dunajem, to trudno sądzić, że powiedzie się nad Wisłą. Inna sprawa, że węgierska ordynacja - w istocie większościowa - wymuszała jak najszersze porozumienie. Nasz d’Hondt daje jednak większe pole manewru, zresztą obu stronom.
Prorządowe media w ostatnim tygodniu kampanii eksponowały także wypowiedź prezydenta Ukrainy Wołodymyra Zełeńskiego, który ostro zaatakował premiera Orbana w czasie szczytu Unii w Brukseli, przywołując między innymi zbrodnie węgierskich nazistów z końca II wojny światowej, poprzez odwołanie się do charakterystycznego pomnika ofiar (buty na brzegu Dunaju). Zełeński chciał pomóc opozycji, z którą utrzymuje kontakty, ale nieświadomie pomógł Fideszowi, mobilizując jego bazę wyborczą. Także z tego powodu, że relacje węgiersko-ukraińskie od lat są trudne. Źródłem napięcia jest kwestia węgierskiej mniejszości na Zakarpaciu, która zdaniem Budapesztu jest wręcz prześladowana przez władze w Kijowie.
Węgry są dziś obok Polski najważniejszym krajem, który próbuje iść inną drogą niż tą, którą nakazują instrukcje płynące z Brukseli. Prowadzą - z sukcesami - politykę wspierającą rodzinę, bronią tradycyjnych wartości, wyciągnęli kraj z katastrofy po rządach postkomunistów. Jak w każdym kraju, nie brakuje problemów, skandali i różnego rodzaju kłopotów, jednak europejski krajobraz polityczny byłby z pewnością dużo uboższy, gdyby do władzy doszła tutejsza opozycja, w sumie bardzo podobna do tego, co tak dobrze znamy z własnych, polskich doświadczeń. Dla Polski wyniki głosowania są dobrym prognostykiem, dowodzącym, że presji lewicowo-liberalnej można się skutecznie przeciwstawić.
Używając znanej metafory: pociąg, który wyjechał z Budapesztu, to dobry prognostyk przed polskimi wyborami w 2023 roku. Ale także ważna wskazówka. Bo Fidesz wygrywa nie dzięki radykalnej polityce, i nie dzięki jakimś cudownym sztuczkom. Wygrywa przede wszystkim dzięki niezachwianej konsekwencji w kluczowych obszarach.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/592858-zwycieski-pociag-z-budapesztu-czyli-dobry-prognostyk