Wczorajsze rozmowy miedzy rosyjską i ukraińską delegacją, które odbywały się w Istambule zakończyły się, jak powiedział dziennikarzom uczestniczący w nich Mevlüt Çavuşoğlu osiągnięciem porozumienia w kilku punktach. Zdaniem tureckiego dyplomaty strony porozumiały się co do niektórych podstawowych kwestii. I tak nastąpiło zbliżenie stanowisk, jak wynika z wypowiedzi ukraińskiej delegacji (jej konferencja trwała 15 minut, Rosjan jedynie 4 minuty) jest zgoda co do wielostronnych gwarancji bezpieczeństwa dla Ukrainy w zamian za rezygnację z planów wejścia do NATO, na akcesję do Unii Europejskiej (chodzi ponoć nie tylko o zgodę Rosji, ale nawet wspieranie przez nią takich zabiegów Kijowa), w kwestii przeprowadzenia referendum na Ukrainie w sprawie geostrategicznego statusu kraju oraz omówiono też dwa do tej pory najbardziej kontrowersyjne problemy, a mianowicie pytanie o przyszłość Krymu i status Donbasu. Jeśli chodzi o zaanektowany w 2014 roku półwysep to Kijów zaproponować miał dość niejasną formułę 15-letnich negocjacji i podjęcia po tym czasie odpowiednich decyzji, zaś w przypadku Donbasu uregulowanie jego statusu pozostawiono do osobistej rozmowy Zełenskiego z Putinem, która może zostać zorganizowana w niesprecyzowanej, póki co, przyszłości. Rosjanie ograniczyli się do mówienia o tym, że „negocjacje były konstruktywne” i jednocześnie minister Fomin, jeden z zastępców szefa rosyjskiego resortu obrony poinformował o znaczącym „kilkukrotnym” zmniejszeniu rosyjskiego zaangażowania wojskowego na północny–zachód oraz północny-wschód od Kijowa. Ten krok ma być, w świetle deklaracji generała Fomina, potwierdzeniem dobrych intencji Moskwy. Wśród specjalistów budzi on jednak szereg wątpliwości, nie tylko dlatego, że w ciągu ostatnich 6 tygodni rosyjskie kierownictwo wielokrotnie publicznie kłamało co do swoich zamiarów wobec Ukrainy. Brytyjski wywiad informuje, że raczej nie dostrzega wycofywania się oddziałów próbujących do tej pory nieskutecznie okrążyć Kijów, co najwyżej można mówić o ich przegrupowaniu, czy raczej zajęciu pozycji obronnych. Rosyjskie ruchy wokół Kijowa i Czernichowa są też związane z lokalnymi kontratakami sił ukraińskich (m.in. w okolicach Irpenia i Browarów), co zmusiło Rosjan do wycofania się. Nawet jeśli w najbliższych godzinach będziemy obserwowali zmniejszenie zaangażowania rosyjskich sił zbrojnych na tych kierunkach, to zdaniem wielu wypowiadających się na ten temat ekspertów może to mieć związek bardziej z zapowiadaną II fazą kampanii, w której Moskwa ma się koncentrować na frontach południowej Ukrainy, przede wszystkim w okolicach Doniecka, a nie z pragnieniem pokoju i zmniejszenia intensywności działań wojennych. O tym, że Rosjanie nie zamierzają wcale szybko zakończyć wojny na Ukrainie świadczą też słowa Wasilija Nebenzy, rosyjskiego przedstawiciela przy ONZ, który powiedział, że „Zachód może wykorzystywać samochody oznakowane symbolami ONZ lub ODKB” aby dostarczać Ukrainie pomoc o charakterze wojennych. Ta kolejna pogróżka, bo rosyjski dyplomata na poparcie swych słów nie przedstawił żadnych dowodów, może być zapowiedzią ataków na ewentualne transporty humanitarne czy wręcz obserwatorów międzynarodowych, których obecność będzie niezbędna jeśli porozumienie o zawieszeniu ognia zostanie osiągnięte i ktoś będzie musiał nadzorować jego wprowadzanie. Joe Biden jest również sceptyczny czy Moskwa w istocie ma zamiar deeskalować sytuację wokół Kijowa. Rozmawiając z mediami po spotkaniu z premierem Singapuru powiedział, że nie uwierzy, póki nie zobaczy, iż Rosjanie rzeczywiście się wycofują.
Niezależnie od tego jak oceniamy oświadczenie wiceministra Fomina wydaje się, że obie strony mają zamiar manu militari rozstrzygnąć kwestię przyszłości Donbasu, tak bowiem należy interpretować stanowisko Kijowa, że temat ten należy zostawić do rozmowy w cztery oczy miedzy Zełenskim a Putinem. Do spotkania dojdzie nieprędko, nie wiadomo czy w ogóle, bo strona rosyjska oświadczyła, że poprzedzać je musi parafowane przez MSZ tekst porozumienia, w tym dotyczącego również kwestii Donbasu, co raczej wskazywałoby, że pozostawiono ten problem, póki co, nierozstrzygnięty. W realiach wojny może oznaczać to tylko jedno – niech zdecyduje sytuacja na polu boju.
Jeszcze ciekawiej wygląda ukraiński pomysł na gwarancje bezpieczeństwa, które Kijów miałby otrzymać od szeregu państw, w zamian za rezygnację z członkostwa w NATO. W opinii, formułowanej m.in. przez Ołeksieja Podolaka, doradcę prezydenta Zełenskiego i głównego negocjatora strony ukraińskiej gwarancje te muszą być mocniejsze niż w przypadku art. 5, tj. państwa ich udzielające byłyby zobowiązane przyjść wojskowo z pomocą Ukrainie jeśli ta zostanie zaatakowana przez inne państwo w określonym, krótkim terminie. Chodzić może zarówno o wejście sił lądowych jak i ustanowienie stref wolnych od lotów, co w obydwu przypadkach oznacza zaangażowanie się gwarantów w wojnę. W wypowiedziach przedstawicieli władz Ukrainy równolegle pojawia się też inny watek, a mianowicie twierdzenie, że zaraz po zakończeniu wojny kraj musi przystąpić do odbudowy swego potencjału wojskowego, bo to silna armia jest najlepszą gwarancją bezpieczeństwa. Jeśli połączymy obydwa te elementy w jeden – zarówno silną ukraińską armię, która winna być odbudowana po wojnie, lepiej wyposażona i dostosowana do standardów nowoczesnych sił zbrojnych, czyli NATO-wskich i uzyskane „twarde” gwarancje bezpieczeństwa, to otrzymujemy w efekcie regionalny system bezpieczeństwa nie gorszy od tego, który gwarantuje Pakt Północnoatlantycki. Osobną kwestią pozostaje odpowiedź na pytanie dlaczego Rosjanie mieliby się na tego rodzaju rozwiązanie zgadzać? Z ich perspektywy stworzenie w Europie Środkowo–Wschodniej systemu, który można określić małym NATO jest rozwiązaniem gorszym niźli wejście Ukrainy do Sojuszu Atlantyckiego. Przede wszystkim z tego powodu, że w przeciwieństwie do NATO taki regionalny sojusz współtworzony byłby przez państwa znacznie twardsze w swej polityce wobec Rosji niźli Pakt Północnoatlantycki. Oczywiście w Moskwie mogą uważać, iż tego rodzaju ścisły alians nie powstanie, wiązałby on bowiem silnie państwa – gwarantów, które w gruncie rzeczy niewiele w zamian uzyskiwałyby. O ile bowiem z punktu widzenia państw regionu w rodzaju Polski czy Turcji stabilizowanie sytuacji na Ukrainie jest korzystne zarówno w perspektywie krótko jak i długoterminowej, o tyle rachuby Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych muszą być siłą rzeczy inne. Jedynym argumentem przemawiającym za zaangażowaniem się Waszyngtonu jest wpisanie tego regionalnego sojuszu w szerszy plan zmagań z umownym „blokiem państw autorytarnych” zbudowanym wokół Moskwy i Pekinu. Brytyjczycy mogą być dodatkowo zainteresowani wzmacnianiem swej obecności we wschodniej części Morza Śródziemnego i w basenie Morza Czarnego i przede wszystkim związkami z Turcją oraz Ukrainą, co jest postrzegane w Londynie w kategoriach równoważenia pozycji umownego „bloku kontynentalnego” w który może przekształcić się Unia Europejska. Jeśli jednak tego rodzaju regionalny system bezpieczeństwa będzie się krystalizował, to uzyskanie zgody Moskwy na jego zaistnienie musi poprzedzić sukces Ukrainy na polu boju. Trudno sobie bowiem wyobrazić, aby Rosja godziła się dobrowolnie na twór, który jest z jej perspektywy, nawet gorszym rozwiązaniem niźli wejście Kijowa do NATO.
Obydwa państwa anglosaskie poważnie traktując propozycje płynące z Kijowa w zakresie gwarancji bezpieczeństwa dla Ukrainy musiałyby w krótkiej perspektywie podjąć decyzję o rozpoczęciu dostaw sprzętu o charakterze ofensywnym. Apeluje o to zresztą Zełenski mówiąc o przekazaniu Ukrainie 1 proc. czołgów i innych systemów broni, którymi dysponuje Zachód, a precyzyjnie rzecz ujmując Amerykanie, bo brytyjski potencjał w tym zakresie nie jest oszałamiający. Dopiero po otrzymaniu tego rodzaju, jakościowo innego, wsparcia wojskowego strona ukraińska mogłaby przejść do operacji ofensywnych mając nadzieję na rozstrzygnięcie szeregu kwestii na polu boju (m.in. w Donbasie). Dylematy przed którymi stoją dziś w Waszyngtonie, i mimo twardych deklaracji, również w Londynie nie są związane wyłącznie z pytaniem czy eskalowanie konfliktu na Ukrainie (a tak należałoby odczytać dostawy sprzętu o charakterze ofensywnym) leży w interesie Zachodu i czy nie ma ryzyka utraty nad wojną kontroli. Dostawy nie mają one sensu jeśli nie chce się uczestniczyć w systemie regionalnego bezpieczeństwa proponowanego przez Kijów, który miałby zacząć być budowany już po wojnie. I to jak się wydaje jest główny dylemat, który musi zostać rozstrzygnięty w Waszyngtonie. Jeśli odpowiedź amerykańskiej klasy politycznej na oferty Kijowa będzie negatywna, to dostawy bardziej zaawansowanych systemów broni, również tych o charakterze ofensywnym, nie mają sensu, wręcz przedłużają cierpienia narodu ukraińskiego. Problemem zatem dziś jest nie to jak i czy zwiększać dostawy pomocy wojskowej dla Kijowa, ale czy uczestniczyć w nowym, regionalnym systemie bezpieczeństwa.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/592299-gwarancje-bezpieczenstwa-dla-ukrainy-czyli-male-nato