Obok oficjalnej strony wizyty Joe Bidena w Polsce, na która składają się spotkania, przemówienia i znaczące deklaracje, mamy też do czynienia z, nie wiem czy nie ciekawszymi, rozmowami nieoficjalnymi, poufnymi, będącymi, być może zapowiedzią znaczących zmian.
I tak, brytyjski dziennik Financial Times poinformował dzisiaj, że Władimir Putin zaaprobował nieoficjalną misję Romana Abramowicza, rosyjskiego oligarchy, który ma sondować stanowisko zainteresowanych stron, również i amerykańskiej, i poszukiwać rozwiązania pokojowego wojny na Ukrainie. O tym, że rosyjski oligarcha może być zaangażowany w jakąś nieoficjalną misję świadczyły przyjęte ze zdziwieniem słowa Wołodymira Zełenskiego, który w jednym ze swych niedawnych wystąpień zaapelował do Waszyngtonu, aby ten nie obejmował Abramowicza sankcjami. Brytyjski dziennik pisze, powołując się na dwa niezależne źródła, że „Putin osobiście zaakceptował” pośrednictwo Abramowicza. Wiadomo, że ten pojechał do Kijowa, gdzie spotkał się z przedstawicielami Zełenskiego, niewykluczone, że z nim samym, a także, co jest już sporą sensacją, iż przybył on do Polski, przemieszczając się zresztą specjalnym pociągiem z Ukrainy.
Jeśli informacje podane przez polskich dziennikarzy potwierdzą się, to uprawnionymi wydają się spekulacje w myśl których Abramowicz przyjechał do naszego kraju po to, aby nieoficjalnie spotkać się z Joe Bidenem. Zarówno strona ukraińska (Ołeksij Arestowicz) jak i rosyjska (Dmitri Pieskow) potwierdziły, że rosyjski oligarcha jest „głęboko zaangażowany” w rosyjsko – ukraińskie rozmowy pokojowe, które ostatnio utknęły w martwym punkcie. Świadczy też o tym itinerarium Abramowicza w ostatnich dniach, który prócz Moskwy i Kijowa, odwiedził Turcję, gdzie spotkał się z doradcą prezydenta Erdogana Ibrahimem Kalinem. Podobno na stole leży kwestia zawieszenia broni, ale czy jest to perspektywa bliska, czy odległa, trudno dziś jednoznacznie przesądzić. Jednak tureccy dziennikarze piszą, iż Erdogan miał zaapelować do Putina, aby ten zrewidował swoje nieprzejednane do tej pory stanowisko w sprawie zawieszenia broni i stał się „architektem pokoju”. Pojawiają się też informacje, że w trwających rozmowach osiągnięto porozumienie co do czterech kwestii – pozablokowego statusu Ukrainy (rezygnacja z aspiracji wejścia do NATO), częściowego rozbrojenia, statusu państwowego języka rosyjskiego oraz regionalnego systemu bezpieczeństwa zbiorowego (Ukraina oczekuje gwarancji bezpieczeństwa m.in. od Stanów Zjednoczonych, Niemiec, Wielkiej Brytanii, Turcji i Polski). Nierozstrzygniętymi mają pozostać dwie najtrudniejsze kwestie, mianowicie uznanie aneksji Krymu i niepodległości „republik ludowych” Donbasu.
Nie ulega jednak wątpliwości, że wczorajsze posiedzenie rosyjskiej Rady Bezpieczeństwa, które wzbudziło zainteresowanie głównie w związku z faktem uczestniczenia w nim ministra obrony Sergieja Szojgu, który przez 11 dni nie pokazywał się publicznie, co dało pole do spekulacji, że być może znajduje się wraz z szefem Sztabu Generalnego w areszcie domowym, poświęcone było sytuacji na ukraińskich frontach. Nawiasem mówiąc spekulacje na temat losu Szojgu nie ucichły, bo eksperci internetowi twierdzą, że nagranie z rosyjskim ministrem obrony zostało wmontowane, o czym ma świadczyć m.in., iż opublikowany film nie ma metadanych. Zostawiając tę kwestię na boku, warto zwrócić uwagę na dzisiejsze wystąpienie Dmitrija Miedwiediewa, z-cy Putina w Radzie Bezpieczeństwa. Powiedział on, że Ukraina w następstwie rosyjskiej „operacji wojskowej” winna stać się „normalnym sąsiadem”, co w jego interpretacji oznacza państwo neutralne, które „nie jest zmilitaryzowane”, czyli posiadać będzie ograniczone siły zbrojne i które „jest normalnym sąsiadem”, czyli takim, który nie uprawia antyrosyjskiej polityki. Te kwestie, w nie budzący wątpliwości sposób wiążą się z uzgodnionymi, jak mówią politycy tureccy, punktami porozumienia. Co ciekawe Miedwiediew zapowiedział, że wojna będzie kontynuowana do momentu osiągnięcia tych celów. Nie wspomniał o kwestiach najważniejszych, czyli Krymie i Donbasie, co może zarówno oznaczać, zwłaszcza w sytuacji jego wypowiedzi na temat tego, iż operacja „idzie zgodnie z planem”, że możemy się spodziewać jej przedłużenia, ale też ogłoszenia, być może, przez Moskwę „zbrojnego pokoju”, czyli deklaracji o zaprzestaniu działań, z jednoczesnym pozostawieniem zdobyczy terytorialnych pod swoją kontrolą.
„New York Times” cytuje dziś też wypowiedź generała Sergieja Rudskoja, z-cy Gierasimowa, który podobnie jak Szojgu gdzieś przepadł, dowódcy operacyjnego rosyjskich sił zbrojnych, który poinformował o zakończeniu pierwszej fazy operacji rosyjskiej na Ukrainie. Jego zdaniem główny cel, jakim była „demilitaryzacja” został de facto osiągnięty, bo w wyniku poniesionych strat ukraińskie siły zbrojne nie dysponują już takim potencjałem jak wcześniej. Zadeklarował też rozpoczęcie drugiej fazy działań, która będzie poległa na koncentracji rosyjskich wysiłków w Donbasie. Może to oznaczać, zarówno dążenie do realizacji planu politycznego o którym pisałem wcześniej, jak też operację polegającą na odcięciu wojsk ukraińskich walczących w rejonie Donbasu, skąd zresztą napływa najmniej informacji o sytuacji na linii frontu, co w efekcie mogłoby przesądzić o losach wojny. Jeśli jednak przyjmiemy pierwszą ewentualność, zwłaszcza w kontekście słów o „faktycznej demilitaryzacji Ukrainy”, to być może mamy wstęp do jakiejś formuły zawieszenia broni, bo mówienie o pokoju wydaje się być przedwczesne.
Jest to możliwe tym bardziej, że w świetle analiz ekspertów amerykańskich nawet konserwatywnie liczone straty rosyjskie każą poddawać w wątpliwość czy Moskwa jest w stanie przeprowadzić poza wąskimi odcinkami frontu, bez mobilizowania dodatkowych sił, większą operację o charakterze zaczepnym. Rosyjsko – ukraińskie zwarcie weszło w fazę pata, a eksperci NATO oceniają, że nawet 40 tys. rosyjskich żołnierzy i oficerów zostało wyeliminowanych z walki w ciągu pierwszego miesiąca, co oznacza, że Rosja zaczyna tracić zdolność do wygrania tego konfliktu. Amerykanie są nieco ostrożniejsi w podawaniu liczby zabitych, rannych i wziętych do niewoli Rosjan, ale źródła w Pentagonie na które powołuje się dziennik Wall Street Journal są zdania, że nawet 10 proc. rosyjskiego potencjału zostało unieszkodliwione przez ukraińskie siły zbrojne.
Jak to wpływa na zdolność Moskwy do kontynuowania operacji wojennej? Generał Ben Hodges, były dowódca sił natowskich w Europie jest zdania, że Rosjanie rzucili już przeciw Ukrainie nawet 50 proc. swego potencjału sił lądowych i rezerwy będące w ich dyspozycji nie są duże, zaś Phillips P. O’Brien, profesor studiów strategicznych na Uniwersytecie St. Andrews napisał, że jego zdaniem Moskwa wykorzystała nawet 75 proc. swych najlepiej przygotowanych, wyposażonych i wyszkolonych jednostek, niewiele osiągając na polu boju. Jeszcze ciekawsze wyliczenia zaprezentował Robert Lee, specjalista ds. wojskowych z think tanku FPRI. Otóż w jego opinii straty poniesione przez Rosjan należy porównywać nie z wielkością całego kontyngentu wojskowego, który Moskwa rzuciła przeciw Ukrainie, bo w jego skład wchodzą też jednostki tyłowe, logistyczne, inżynieryjne, medyczne czy artyleryjskie które nie uczestniczą bezpośrednio w walkach. A zatem jeśli mówimy o 30 – 40 tys. wyeliminowanych z walk, to wielkość tę warto odnosić do liczebności, szacowanego na 95 tys. żołnierzy korpusu uderzeniowego wspieranego z grubsza rzecz biorąc przez 30 – 40 tysięcy rekrutów z „republik ludowych Donbasu” i z Rosgwardii. Innymi słowy dotychczasowe straty wojsk rosyjskich mogą wynosić nawet 1/3 potencjału uderzeniowego i to bardziej niźli inne oceny uzasadnia dlaczego wojna na Ukrainie przekształciła się w ostatnim czasie w konflikt statyczny w którym żadna ze stron nie ma inicjatywy operacyjnej i nie jest w stanie odnieść przekonującego zwycięstwa na polu boju. Rosjanie mogą ogłosić mobilizację, ale jest to z punktu widzenia politycznego posunięcie niewygodne czy nawet groźne. Po pierwsze w sposób oczywisty uległaby zakwestionowaniu narracja o ograniczonym charakterze „operacji wojskowej” na Ukrainie i należałoby zacząć mówić o wojnie, która będzie trwała dłużej niźli planowano, po drugie nowe siły, będą z pewnością gorzej przygotowane do walki i będą miały gorsze morale. Ryzykiem jest też to, że „zabranie” wojska z innych, trudnych kierunków operacyjnych może ośmielić przeciwników Rosji, albo wrogów sojuszników Moskwy do działania. W Górskim Karabachu już trwa ofensywa Azerów, którzy w ten sposób łamią zapisy porozumienia pokojowego podpisanego pod egidą Rosji. Ormianie myślą zresztą, że natarcie Azerbejdżanu odbywa się za zgodną Moskwy, zwłaszcza w świetle niedawnej wizyty Alijewa w stolicy Rosji i zawartego porozumienia o współpracy. Gdyby wojna na Ukrainie się przedłużała, to i inne zamrożone przez ostatnie 30 lat konflikty w obszarze postsowieckim mogłyby ulec odmrożeniu, nie zawsze w zgodzie z interesami Rosji.
Wszystko to, razem wzięte, oznacza, że Moskwa może być zainteresowana jakąś formułą deeskalacji, zamrożenia wojny czy zawieszeniem broni. Misja Abramowicza może temu służyć, może też zostać wykorzystana jako sondowanie intencji Stanów Zjednoczonych, co może wręcz doprowadzić, gdyby pozycja Bidena okazała się być chwiejną, do eskalacji i przedłużenia konfliktu. Tym nie mniej szeroko rozumiana strona rosyjska sonduje Zachód. Do tego rodzaju działań zaliczyć należy dzisiejszą decyzję o zwolnieniu, po roku, z aresztu na Białorusi Andżeliki Borys. Odbywa się to w dzień po apelu w tej sprawie polskiego parlamentu a także dzień po słowach Łukaszenki, iż „wejście misji pokojowej” budowanej pod egidą Polski i innych państw NATO na Ukrainę oznaczać będzie III wojnę światową. Sygnał jest czytelny, w logice kija i marchewki, ale jak się wydaje mający pokazać, iż istnieje przestrzeń do jakichś rozmów.
Wreszcie dzisiaj Reuters poinformował i napisał o tym rosyjska prasa, że koncern Sinopec, największy chiński przetwórca ropy, czwarta na świecie firma tej branży, a pamiętajmy, że jest to gigant kontrolowany przez państwo, podjął decyzję o zamrożeniu wartego 500 mln dolarów projektu realizowanego z rosyjskim Siburem. Powodem ma być objęcie Giennadija Timczenki, skądinąd przyjaciela Putina jeszcze z czasów petersburskich, amerykańskimi sankcjami. Timczenko jest mniejszościowym akcjonariuszem Siburu, co oznacza, że decyzja chińskiego giganta musi być odczytywana też w kontekście politycznym. Jest dość jasna – Pekin nie będzie poświęcał swych interesów po to, aby wspomóc Moskwę w obchodzeniu sankcji i radzeniu sobie z blokadą technologiczną Zachodu. Tym bardziej, w takiej sytuacji, misja Abramowicza jest na czasie i być może, oby, nastąpił w kwestii Ukrainy, przełom.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/591611-czy-przelom-w-sprawie-ukrainy-jest-bliski