Odesso, ach piękna Odesso, co z Ciebie zrobiła ruska swołocz. Gdzie nie spojrzeć - zasieki, bunkry, betonowe zapory i barykady z worków z piaskiem. Centrum miasta i wybrzeże pilnie strzeżone i całkowicie zamknięte. W rejon Teatru Opery i Baletu wejść mogą jedynie mieszkańcy pobliskich kamienic. Schodów Potiomkinowskich nie sposób nawet zobaczyć, nie mówiąc już o zejściu nimi nad morze.
Wyjazd z Lwowa
Pobyt we w miarę normalnie funkcjonującym Lwowie skończyłem wsiadając do nocnego pociągu zmierzającego na południowy wschód – do najważniejszego ukraińskiego miasta położonego nad Morzem Czarnym, Odessy. Przygodnie poznani sprzymierzeńcy ostrzegali mnie przed tą podróżą: uważaj na siebie, tam jest już niebezpiecznie. Kilkukrotnie spotkany Amerykanin na wieść o mojej wyprawie obdarował mnie swoją własną stazą – specjalistyczną opaską zaciskową, stosowaną w przypadku otrzymania postrzału. Znajomy Ormian codziennie dzwoni do mnie i sprawdza czy wszystko u mnie w porządku, nieustannie oferuje pomoc w dosłownie każdym ukraińskim mieście. Podobnie Ukraińcy – piszą, życzą szczęścia, nakazują uważać i dbać o siebie.
Podróż mija bez zakłóceń. Pociąg opóźnia się o półtorej godziny, ale kuszetki ukraińskich kolei są wyjątkowo wygodne. Wliczona w cenę biletu czarna herbata (zielona jest dodatkowo płatna) - niezwykle smaczna, a nieliczni podróżni zmierzający w głąb będącego w stanie wojny państwa - uprzejmi i nawzajem sobie pomocni. Przedział dzielę z mężczyzną, który jedzie do Odessy do swojej wiekowej mamy, zająć się nią, bo wiek nie pozwala jej już na zbyt wiele samodzielności. Chciałby wstąpić do armii, ale nie ma doświadczenia, a poza mamą utrzymuje jeszcze własną rodzinę.
„Nie boicie się jechać do Odessy?”
Do sąsiedniego przedziału zwabia mnie wystająca przez szparę w uchylonych drzwiach główka szarej kotki. Podróżują nim mama z córką i jej chłopakiem, jest też kotka i początkowo groźnie powarkujący na mnie, starannie ostrzyżony piesek. Od początku wiedzą, że jestem Polakiem – wskazują na białego orła na mojej bluzie, doskonale wiedzą, że szczególnie teraz czerwony jest zły. Chętnie rozmawiają z „korespondarem”. Uwierzytelniam się pokazując legitymację prasową, paszport i egzemplarz tygodnika „Sieci”. Oglądają go z zaciekawieniem, literują niektóre tytuły. Wymieniają między sobą uwagi, doceniają znaczną ilość informacji o wojnie na Ukrainie. Śmieszy ich karykatura Putina tańczącego na lodzie z Ławrowem. Pytają o los ukraińskich uchodźców w Polsce i jednocześnie jedno przez drugie dziękują za ich przyjęcie i proszą o przekazywanie wyrazów ich wdzięczności wszystkim Polakom.
Nie boicie się jechać do Odessy? – pytam. – A co mamy zrobić? Tam nasz dom. Co będzie, to będzie. Jakoś musimy żyć.
Słoneczny poranek na dworcu, widziany jeszcze przez okno w przedziale, okazuje się zdradliwy. Jest jeszcze zimniej niż we Lwowie, wiatr od morza dodatkowo potęguje przejmujący chłód. Opatulony, ubrany na czarno, z wielkim plecakiem i aparatem fotograficznym wyglądam nieco podejrzanie. Jeszcze na peronie zatrzymuje mnie pierwszy napotkany wojskowy patrol. Również w Odessie polski paszport jest niemal magicznym artefaktem. Znika niepewność, pojawiają się uśmiechy. Pokazuję jeszcze legitymację i akredytację ze Lwowa, mogę iść dalej.
„Andriej, policja Tiebie”
Babuszka, u której wynajmuję kwaterę, niepewnie prowadzi mnie pod adres. Pyta czy nie jestem przypadkiem „wojennikiem”, czy nie zniszczę mieszkania, czy nie będę w nim strzelał. Cały czas jest niepewna, dokumenty nie do końca ją przekonują. Na wszelki wypadek zażądała wysokiej kaucji. – Zwrócę ją jeśli wszystko będzie w porządku, jeśli w mieszkaniu będzie brudno, to potrącę sobie część pieniędzy – ostrzega. Wychodzi. Wraca po minucie. – Andriej, policja Tiebie. Szli za nami od dworca. Wybacz, nie zauważyłam. Chcą obejrzeć twoją kamerę. Biorę aparat i dokumenty, idziemy przez podwórko do bramy kamienicy, przy której czekają dwie policjantki. Pokazuję paszporty (wziąłem też stary, w nowym, niedawno ekspresowo wyrobionym, mam na razie tylko pieczątkę z ostatniego wjazdu na Ukrainę) i legitymację – tym razem to nie wystarcza. Policjantki proszą o pokazanie zrobionych przeze mnie zdjęć. Przeglądamy zawartość karty pamięci. Wszystko w porządku. Moja gospodyni nabrała trochę pewności, że jednak nie jestem dywersantem.
Kwatera jest wyjątkowo skromna, ale jest ciepło, czysto, mam małą wannę, duże łóżko i telewizor, którego sprawności nie będę miał czasu ani ochoty sprawdzać. Wychodzę na miasto. W porównaniu do Lwowa jest tu z jednej strony spokojniej, z drugiej - co realne i widoczne – zagrożenie jest tu większe. Umocnienia są już gotowe. Nieliczne we Lwowie zapory przeciwczołgowe, po tutejszemu „jeżyki”, szczególnie w centrum są wszechobecne. Solidne barykady przecinają ulice prowadzące do zamkniętej zony w sercu miasta. Gdzieniegdzie leżą przed nimi pokaźne kolce do przebijania opon pojazdów. Oczywiście poza godziną policyjną obowiązującą od godziny 20 (we Lwowie od 22) wprowadzony jest całkowity zakaz fotografowania umocnień, budynków wojskowych oraz wszelkich funkcjonariuszy. Nie jest on bezzasadny – mówi się o przypadkach bombardowań obiektów, których zdjęcia bezrefleksyjnie publikowano w internecie.
„Ja żurnalist, wojennyj korespondar. Z Polszy”
W pełnym półdzikich kotów parku poznaję Ludmiłę. Trochę przestraszoną wojną uroczą kobietę. Zostaje moją przewodniczką na cały dzień. – Gdybym miała dzieci, to bym sama uciekła. A tak mam tu swoją pracę i na niej się skupiam.
W Odessie jestem po raz pierwszy, do najciekawszych miejsc nie da się dojść. Ludmiła bocznymi drogami prowadzi mnie na odcinek plaży, na który jeszcze można wejść. Zaczepia mnie cywil, nie jest przyjaźnie nastawiony, ale jeszcze nie wrogo. Pyta kim jestem, dlaczego mam aparat. Ludmiła stoi za mną, ale się nie wtrąca. – Ja żurnalist, wojennyj korespondar. Z Polszy. – Pokazuję legitymację i paszport. Pojawia się uśmiech. Jego towarzyszka już nie rozgląda się nerwowo w poszukiwaniu pomocy. Pytają co sądzę o wojnie, serdecznie dziękują za przyjmowanie w Polsce kobiet i dzieci, proszą o przekazanie podziękowań wszystkim w naszym kraju. Dziękujemy sobie nawzajem - ja im za to, że bronią Europy przed zbrodniarzami, oni mi za to, że tu jestem. Idziemy z Ludmiłą nad samo morze, przez lornetkę obserwujemy horyzont – nie widzimy ruskich „karabli”, widocznie poszły na…
W ramach wdzięczności zapraszam moją przewodniczkę na obiad. Okazuje się to nie takie proste – wszystkie bary i restauracje w Odessie są zamknięte. Sklepy, banki, apteki działają normalnie i są lepiej zaopatrzone niż te we Lwowie – nie ma tu tysięcy uchodźców, którzy też muszą coś jeść. W końcu znajdujemy chyba jedyną otwartą restaurację – znajduje się w odnowionych piwnicach kamienicy. Kiedy tam jesteśmy, na nasze telefony przychodzi powiadomienie – alarm przeciwlotniczy. W okolicy nie ma bezpieczniejszego miejsca niż nasz podziemny lokal, nie musimy nic robić.
Zbliża się wieczór. Ludmiła odprowadziła mnie na moją ulicę. Szukam swojej kwatery. Niby wszystko wydaje się znajome, ale nie mogę trafić. Tabliczki z adresami zostały zdjęte lub zamalowane, wszelkie plany miasta są również pokryte farbą. Utrudni to orientację w terenie ruskim sołdatom, jeśli zdecydują się na atak na Odessę. Nie pamiętam, pod jakim numerem mieszkam, ale na nic byłaby mi ta wiedza. Wiszące i wymalowane na każdej kamienicy ukraińskie flagi tylko potęgują wrażenie, że wszystko wygląda tak samo. Błądzę pół godziny, a zbliża się komandatskij pozor – nie chcę sprawdzać co by mnie czekało, gdybym był na ulicy podczas godziny policyjnej. Spotykam ostatnich ludzi, pytam o drogę, pamiętam, że moja kamienica znajduje się przy komisariacie policji. Jedni wskazują jedną stronę, drudzy drugą. Pokazuję polski paszport. Wskazują trzecią – właściwą. Docieram do domu.
Następnego dnia już samotnie przemierzam uliczki. Okazuje się, że Ludmiła nie tylko była dobrą przewodniczką, ale również swojego rodzaju przepustką. Sam jestem wielokrotnie kontrolowany przez wojsko, policję i inne służby. W jednym przypadku zostaję oskarżony o bycie dywersantem i doprowadzony do funkcjonariuszy przy jednej z barykad. Kontrola osobista jest wnikliwa. Muszę wyjąć wszystko co mam przy sobie, pokazać wszystkie zdjęcia w aparacie i telefonie, kilka z nich zostaje skasowanych. Kontrola finalnie nie wykazuje niczego podejrzanego. Podajemy sobie dłonie i zostaję puszczony wolno. Dziesięć minut później drogę na chodniku zajeżdża mi przerobiona na wojskowy pojazd półciężarówka. Wyskakuje z niej dwóch uzbrojonych i, co gorsza, zdenerwowanych żołnierzy. Jeden stoi w pewnej odległości z bronią, drugi mnie ponownie przeszukuje, przegląda zdjęcia, znów jakieś kasuje. Sprawdza dokumenty, gdzieś dzwoni. Ciśnienie spada. Wszystko w porządku. Atmosfera na tyle się rozluźnia, że żołnierze sami mi proponują, żebym zrobił zdjęcie rejestracji ich samochodu – „IDI NA CH*J”, gdzie zamiast gwiazdki jest ukraiński herb.
O jednego ruskiego drona mniej!
Na nadmorskim bulwarze w pobliżu portu kontrole były na tyle częste, że długo tam nie zabawiłem. Grzecznie acz stanowczo proszono mnie, bym siadając na ławce robił to tak, bym ani ja, ani mój telefon nie był skierowany w stronę morza. Z jednej strony to uciążliwe, z drugiej w pełni zrozumiałe. Ukraina jest w stanie wojny, w miastach naprawdę działają dywersanci i szpiedzy. Codziennie są wyłapywani, ale na ich miejsce przybywają nowi.
O godzinie 22 mam pociąg do Kijowa. Na dworzec muszę dotrzeć przed godziną policyjną. Gdy dochodzę w jego pobliże, od strony morza słyszę częstsze i głośniejsze niż dotychczas wystrzały. Na niebie pojawiają się czerwone smugi, trochę jak fajerwerki w Sylwestra, ale gołym okiem widać, że to nie to samo. Kanonada trwa mniej niż minutę, widać rozbłysk na czarnym niebie. Zanim wsiadłem do kolejnego pociągu, udało mi się dowiedzieć co zaszło. Nasi karabli pobili ruskogo bezpilotca. O jednego ruskiego drona mniej! Jadę na północ.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/591135-odesso-co-z-ciebie-zrobila-ruska-swolocz