Dmitrij Miedwiediew, były prezydent i były premier Rosji, a obecnie zastępca Putina w Radzie Bezpieczeństwa FR napisał artykuł poświęcony Polsce. Dla porządku warto przypomnieć, że to od jego agresywnego wystąpienia na temat Ukrainy opublikowanego w ubiegłym roku rozpoczęła się nowa silniejsza faza kampanii medialnej, którą z obecnej perspektywy trzeba uznać za uzasadnienie obecnej agresji. Być może i ta publikacja ma podobny cel, bo jest ono niezwykle agresywna, a w rosyjskiej propagandzie nasilają się w ostatnich dniach wątki, iż rosyjskie wojska, po tym jak sobie „poradzą” z Ukrainą powinny nauczyć rozsądku Polaków. W opinii Miedwiediewa polskie elity nie mogąc się pogodzić z faktem, że 400 lat temu nasze wojska zostały wyparte z Moskwy cały czas myślą, marzą i uprawiają politykę, której celem miałoby być odtworzenie Pierwszej Rzeczpospolitej.
Oczywiście, jak pisze, Polska na niechęci wobec Rosji traci ponosząc wyższe koszty ekonomiczne i nie korzystając z perspektyw współpracy. Szczególnie antyrosyjską postawą cechuje się, w opinii Miedwiediewa, rządząca od 2015 roku Polską formacja, czyli Prawo i Sprawiedliwość. Tu były rosyjski premier pozwolił sobie na wprowadzenie do narracji elementu własnych wspomnień. Po tym jak napisał, że „elity polityczne, kierowane przez PiS, partię Kaczyńskiego nr 2, sterowane przez amerykańskich panów, zrobiły wszystko, aby zablokować normalną drogę” w relacjach polsko – rosyjskich dodał, że „podczas moich wizyt w Polsce, przekonałem się, że nie ma przeszkód aby móc poprawić stosunki między naszymi krajami.” Miedwiediew dalej narzeka na PiS, który postawił na Amerykę, a mógł przecież związać się z Rosją i skorzystać na tym ekonomicznie. Gołym okiem widać, że diagnoza rosyjskiego premiera odbiega nieco od ocen formułowanych przez „wybitnych analityków” i lubiących podskakiwać na świeżym powietrzu polityków z opozycyjnych portali i formacji politycznych. Nie chodzi w tym wypadku jedynie o ocenę polityki obecnego rządu, ale dość wyraźne przeciwstawienie jej, w ocenie Dmitrija Miedwiediewa, czasów kiedy był on w Polsce z wizytą i kiedy mógł się przekonać o tym, że współpraca między Warszawą a Moskwą może kwitnąć. Kiedy to było? Przypomnę, że będąc prezydentem Rosji, już po agresji na Gruzję, składał on wizytę w Warszawie w grudniu 2010 roku. Prezydentem był wówczas Bronisław Komorowski, który chyba w ramach przygotowywania „klimatu” przed przyjazdem rosyjskiego prezydenta w sierpniu tego roku upamiętniał w Ossowie bolszewickich żołnierzy atakujących Warszawę, a premierem był dzisiejszy niezłomny przeciwnik Rosji, Donald Tusk.
Przedstawicielka przy ONZ
Wracając jednak do spraw poważnych, nie związanych z „przekazem dnia” opozycji i woltami narracyjnymi mediów, których wydawcom jeszcze do niedawna doradzał Gerhard Schröder warto zwrócić uwagę na wywiad Lindy Thomas-Greenfield, amerykańskiej przedstawicielki przy ONZ. Punktem wyjścia jej rozważań na temat aktualnej sytuacji Ukrainy i polityki amerykańskiej jest przekonanie, że „rokowania są jednostronne” i Moskwa nie prezentuję gotowości aby zmienić swe pierwotne oczekiwania wobec Ukrainy, co obiektywnie rzecz biorąc znacznie utrudnia rozmowy i nakazuje sceptycyzm wobec możliwości ich sukcesu. Następnie dziennikarz zapytał jak Waszyngton odnosi się do perspektywy przyjęcia przez Kijów oczekiwań Moskwy – zarówno rezygnacji z NATO-wskich aspiracji, jak również uznania aneksji Krymu i niepodległości „republik Donbasu”. Na koniec tej kwestii pada pytanie czy Stany Zjednoczone, uznałyby, gdyby Kijów zmuszony był do przyjęcia takich warunków, że to „zbyt dużo”. I w tym wypadku warto odpowiedź Thomas–Greenfield przytoczyć w całości. Otóż odpowiadając mówi ona – „Wiesz, to sami Ukraińcy decydują, co jest dla nich za dużo. Nie jest to nasza decyzja, my wspieramy ich wysiłki. Więc nie mogę przewidzieć, na co zgodzą się w swoich negocjacjach z Rosjanami, ale oni wiedzą i myślę, że prezydent Zełenski jasno powiedział, że ludzie umierają. Rosyjscy żołnierze też giną. Ale tak wielu obywateli Ukrainy odczuwa skutki tego (co się dzieje – M.B). Musi więc wziąć to wszystko pod uwagę, negocjując z Rosjanami”. Trudno wypowiedziane słowa uznać za zachętę do dalszego oporu, nawet jeśli amerykańska ambasador mówi o tym, że Waszyngton nie uzna aneksji Krymu, choć i w tej kwestii jej stanowisko jest dwuznaczne, bo deklaruje wprost, że nie jest w stanie przewidzieć jakie decyzje zapadną w Waszyngtonie jeśli Kijów zdecyduje się na ustępstwa w tej kwestii. Wreszcie pytana o polską propozycję misji pokojowej na Ukrainie, Thomas–Greenfield odpowiada, że Biden wystarczająco jasno określił amerykańską politykę mówiąc, że „noga amerykańskiego żołnierza nie stanie” na ukraińskiej ziemi i ta linia jest nadal utrzymywana i będzie prezentowana przez amerykańskiego prezydenta w trakcie jutrzejszego spotkania przywódców państw NATO. Ale zarazem dodaje, i to jest równie ciekawe, jak jej wcześniejsze wypowiedzi, że „będziemy pomagać naszym sojusznikom z NATO”. Ta kwestia wymaga doprecyzowania, bo jak wydaje mamy do czynienia z następującym stanowiskiem Waszyngtonu – amerykańskie wojska nie będą uczestniczyły w jakiejkolwiek misji pokojowej na Ukrainie, co raczej przesądza, że NATO nie podejmie tego rodzaju decyzji, ale jeśli, i o tym wprost mówi Thomas–Greenfield państwa członkowskie zdecydują się na tego rodzaju akcję to mogą liczyć na amerykańskie wsparcie. Oczywiście w ramach art. 5, bo wielokrotnie mówili o tym w ostatnich dniach amerykańscy politycy. A zatem, można przypuszczać, że złożona została jasna deklaracja. Jeśli Rosja w odwecie za wysłanie przez któreś z państw NATO-wskich kontyngentu pokojowego na Ukrainę zaatakuje, to wojska amerykańskie wywiążą się ze zobowiązań sojuszniczych. Jak na dłoni mamy tu też wyłożoną ideę „koalicji chętnych”, która może otrzymać amerykańskie wsparcie, ale niekoniecznie uczestnictwo i bezpośrednie zaangażowanie. Przede wszystkim z tego powodu, że Waszyngton uważa, iż tego rodzaju zaangażowanie byłoby posunięciem eskalacyjnym, chce też mieć możliwość, jak można przypuszczać, prowadzenia rokowań dyplomatycznych, o ile nadejdzie na nie pora. Jeśli zatem Polska chce budować koalicję państw, które podejmą ryzyko wysłania swoich żołnierzy na teren Ukrainy, obszar ogarnięty wojną, to Ameryka nie będzie przeciw, nawet pomoże, ale w pewnych, dziś jasno określonych, granicach. A zatem Warszawa forsując propozycję sformułowaną publicznie przez premiera Kaczyńskiego w Kijowie musi się liczyć z faktem, że może się okazać, iż będzie zmuszona dźwigać główny jej ciężar na własnych barkach. Na jakich bowiem koalicjantów możemy liczyć? Morten Bødskov, duński minister obrony zadeklarował, że jego kraj gotów jest uczestniczyć w takiej misji i wysłać na nią żołnierzy. Premier Mette Frederiksen już wcześniej powiedziała, iż „nie ma przeszkód prawnych” aby obywatele Danii walczyli na Ukrainie w formacjach ochotniczych, a resort obrony zadeklarował zwiększenie pomocy wojskowej dla Państw Bałtyckich. Premier Morawiecki zapowiedział też formalne zgłoszenie przez Polskę na jutrzejszym spotkaniu liderów państw NATO propozycji misji pokojowej, a jego niedawne wypowiedzi o tym, że „Europa potrzebuje silnej armii” trzeba uznać za jeden z elementów naszej kampanii dyplomatycznej. Ale pozostaje pytanie na kogo jeszcze moglibyśmy liczyć? Poniedziałkowa wizyta prezydenta Dudy w Rumunii i niedawne rozmowy w Turcji wskazują raczej na to na kogo chcielibyśmy liczyć, ale uczciwie trzeba napisać, że dziś prócz deklaracji Kopenhagi, które też nie mają definitywnego charakteru, inne państwa są dość powściągliwe w oferowaniu zaangażowania. Na razie jedynie Moskwa zareagowała na propozycję premiera Kaczyńskiego, oczywiście jeśli uznać, że wystąpienie Miedwiediewa nią było spowodowane.
Sytuacja Europy Środkowej
Urlich Speck, niemiecki dziennikarz zbliżony do Chadecji, napisał, iż jednym ze skutków obecnej wojny będzie to, że Europa Środkowa okaże się „bardziej zjednoczona i sprzymierzona ze Stanami Zjednoczonymi” ale również, jak zauważył „pozbawiona iluzji jeśli chodzi o Chiny i rozczarowana polityką Niemiec”. Ten nowy układ sił, wzrost zaangażowania Stanów Zjednoczonych, jak widać na przykładzie ewentualnej misji pokojowej na Ukrainie, a wcześniej pomysłu wysłania naszych MiG-ów, nie musi oznaczać wspólnoty interesów i ocen w każdym punkcie. Wręcz przeciwnie musimy przygotować się na tarcia, trudne negocjacje i obronę własnych interesów. Również musimy liczyć się z ryzykiem bardziej samodzielnej polityki, prowadzonej w wymiarze regionalnym, bez oglądania się na zdanie większych państw w Europie Zachodniej i za Atlantykiem. Jeśli jednak rację ma Urlich Speck, że Europa Środkowa wyjdzie z tego kryzysu bardziej zjednoczona, to musi mieć wspólną polityczną agendę. Wspieranie Ukrainy, a potem jej odbudowa, rozumiana nie jako element interesów gospodarczych, choć z nimi w oczywisty sposób jest związana, ale w kategoriach nowego, regionalnego systemu bezpieczeństwa może być takim czynnikiem spalającym nasz region. Kwestią zasadniczą jest pytanie czy gotowi jesteśmy, jako państwo, podjąć wyzwanie. Jest ono związane z ryzykiem wysłania naszych żołnierzy z misją pokojową na Ukrainę. Kontyngentu pokojowego, ale nie bezbronnego, jak powiedział w Kijowie prezes Kaczyński. To jeden z najważniejszych dylematów przed którymi staje właśnie nasza klasa polityczna. Od podjętych dziś decyzji może zależeć przyszłość Polski w czasie najbliższych 25 lat.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/590875-czy-wyslac-polskich-zolnierzy-z-misja-pokojowa-na-ukraine