Generał Ben Hodges, były dowódca amerykańskich sił lądowych w Europie napisał wczoraj, że nadchodzące 10 dni będzie kluczowe dla rozstrzygnięcia wojny na Ukrainie. W jego opinii Rosjanie, którzy według danych Pentagonu zaangażowali w wojnę 50 % swego potencjału wojskowego zaczynają już odczuwać poważne problemy – nie mają amunicji, szczególnie precyzyjnej, nie mają też rezerw kadrowych aby uzupełniać straty. Z pewnością, w jego opinii, nie są w stanie okrążyć, nie mówiąc już o zdobyciu, Kijowa.
Ostatnie informacje – doniesienia o werbunku Syryjczyków, ale również raporty amerykańskiego wywiadu w świetle których brak jest dowodów na to, aby Moskwa przeprowadzała skrytą mobilizacje, tym bardziej nie ma mowy o niezauważonym przerzuceniu znacznych sił na Ukrainę, nie mówiąc już o wejściu do walki sił białoruskich, wskazują na to, że Rosja znalazła się w sytuacji patowej. Nie ma możliwości wygrania wojny w polu, nie podjęła decyzji o zwiększeniu zaangażowania, nawet jego utrzymanie na obecnym poziomie będzie trudne. Hodges apeluje do Zachodu aby właśnie teraz „docisnąć pedał”, zanim w Rosji rozpocznie się 1 kwietnia, nowy pobór, i przesądzić sytuację na Ukrainie. Można to zrobić w jego opinii tylko w jeden sposób – dostarczając Kijowowi nowe systemy broni, tak aby ukraińskie siły zbrojne mogły skuteczniej zwalczać cele w powietrzu, ale przede wszystkim były w stanie razić rosyjską armadę na Morzu Czarnym. Amerykański generał jest najwyraźniej zdania, że właśnie teraz strona ukraińska, intensywniej wspierana przez Zachód może zmienić sytuację na polu boju, co w efekcie przyniesie wzmocnienie jej pozycji przy stole negocjacyjnym.
W świetle tej argumentacji, wczorajsze przemówienie wygłoszone w Kijowie przez premiera Kaczyńskiego, wypowiedziane w Kijowie słowa, adresowane do stolic państw sojuszniczych, aby mocniej zaangażować się, również wojskowo, po stronie Ukrainy, nie są wyłącznie romantycznym apelem, odruchem serca, ale wynikiem polityczno – wojskowej kalkulacji poprzedzonej oceną sytuacji.
Amerykańska administracja, która znajduje się pod presją Kongresu, opinii publicznej jak i wezwań płynących z Kijowa ma dzisiaj ogłosić, jak informuje CNN kolejny, wart tym razem 800 mln dolarów, pakiet pomocy wojskowej dla Ukrainy, choć nadal przeciwna jest ustanowieniu „strefy wolnej od lotów” do czego regularnie wzywa prezydent Zełenski.
Głosy amerykańskich ekspertów
Warto w tym kontekście, choćby skrótowo przedstawić głosy amerykańskich ekspertów wojskowych, którzy wypowiadają się przeciw pomysłowi „no fly zone”. Mike Pietrucha, pułkownik w stanie spoczynku amerykańskiego lotnictwa i Mike Benitez, oficer który przez ostatnie 25 lat służył w korpusie marines i w lotnictwie napisali opublikowany w specjalistycznym portalu War on the Rocks artykuł w którym jednoznacznie przeciwstawiają się pomysłowi „no fly zone” nad całością lub częścią Ukrainy. Nie jest to zresztą głos odosobniony, podobne wystąpienie opublikował też w ostatnich dniach specjalizujący się w podobnej tematyce portal Defence One. Jakie są opinie przeciwników tego pomysłu? Po pierwsze, dotychczasowe doświadczenia amerykańskie z podobnymi strefami wolnymi od lotów (Irak, Serbia, Libia) pokazują, że jest to środek nieskuteczny. Nawet mając do czynienia z przeciwnikami o znacznie mniejszym potencjale bojowym, nieporównywalnym do rosyjskiego, pełna blokada przestrzeni powietrznej nad jakimś obszarem nie była osiągalna. Ponadto trzeba zwrócić uwagę na fakt, że główne zagrożenie dla ludności cywilnej na Ukrainie, co uzasadniałoby odwołanie się do podobnych środków, nie jest związane z rosyjską dominacją w powietrzu, bo o takiej sytuacji trudno mówić, ale z atakami artyleryjskimi, w tym przeze wszystkim rakietowymi. A zatem nawet gdyby operacja ustanowienia „no fly zone” powiodła się, to i tak wprowadzenie tej strefy nie przyniosłoby znacznego zmniejszenie skali i intensywności ostrzałów. Co więcej, Rosjanie używają również rakiet odpalanych zarówno z lądu, jak i z powietrza, wykorzystując w tym celu własne terytorium. Czy ma to oznaczać gotowość do atakowania celów na terenie Federacji Rosyjskiej pytają retorycznie amerykańscy wojskowi? Wreszcie w związku z faktem nasycenie rosyjskich wojsk lądowych środkami obrony przeciwlotniczej, a przecież operują one na Ukrainie, strefa „bez przelotów” musiałaby oznaczać obezwładnienie i tych sił, co oznacza nie tylko bezpośrednie zaangażowanie w wojnę na lądzie, ale również wejście do gry znaczącego kontyngentu NATO-wskich czy amerykańskich sił. Przeciwko pomysłowi „no fly zone” nad Ukrainą podnoszone są też istotne argumenty o charakterze politycznym. Peter W. Singer napisał, że w tej kwestii, co jest dość oczywiste, nie ma zgody politycznej w Pakcie Północnoatlantyckim, co w jego opinii, oznacza, że zwiększanie presji na podjęcie decyzji już teraz może dać w efekcie pogłębienie podziałów w NATO, co obiektywnie rzecz biorąc jest na rękę Moskwie. Kwestiom politycznym, związanym z ewentualnym ustanowieniem nad Ukrainą „no fly zone” artykuł w Foreign Affairs poświęcił Richard K. Betts, profesor Columbia University. Powtarza on pojawiające się już wcześniej argumenty, w świetle choćby przywoływanych przeze mnie opinii wojskowych uzasadnione, iż ustanowienie tego rodzaju stref byłoby posunięciem eskalacyjnym, formułuje też nowe, warte uwagi tezy. Wiele napisano już na temat ryzyka związanego z zagwarantowaniem przez NATO, iż ustanowione przez Sojusz „strefy wolne od lotów” będą takimi w istocie. Jest rzeczą oczywistą, że należy być przygotowanym na niszczenie celów powietrznych Rosjan. Ale niezależnie od tej argumentacji, Betts analizuje też inny wariant – ustanowienie przez Zachód korytarzy humanitarnych, ograniczonych stref ochrony dla ludności cywilnej, obszarów, które nie powinny być atakowane. Byłoby to posunięcie mniej ambitne, z wojskowego punktu widzenia, i niewykluczone, że Rosjanie postawieni przed faktem dokonanych przestrzegaliby nawet niepisanego porozumienia w tej sprawie. Co by było jednak gdyby oficjalnie odrzucili tego rodzaju możliwość? NATO musiałoby wówczas albo rozpocząć operację o charakterze wojskowym, po to aby zagwarantować bezpieczeństwo w tych strefach, albo pogodzić się z rosyjską odmową i ustąpić. Ta ostatnia ewentualność pociągałaby za sobą fatalne skutki zarówno dla reputacji Sojuszu, wewnętrznej jego spójności jak i dla przebiegu konfliktu na Ukrainie. „Takie posunięcie nie tylko ujawniłoby pustkę deklaracji o pomocy Ukrainie, - pisze Betts - ale także uwypukliłoby i nasiliłoby wątpliwości co do tego, czy Sojusz zrealizuje swoją fundamentalną obietnicę obrony zbiorowej, zwłaszcza jeśli chodzi o słabszych, nowszych członków, takich jak wysoce wrażliwe Państwa Bałtyckie.”
Starcie wojskowe z Rosją
A zatem, proponując ustanowienie stref bezpieczeństwa należy być gotowym, ze wszystkimi tego konsekwencjami, do starcia wojskowego z siłami rosyjskimi, albo liczyć się, jeśli Rosja nie zmieni swego działania, z kompromitacją NATO i pogłębiającymi się podziałami wewnętrznymi. Richard K. Betts formułuje przy okazji ciekawą hipotezę. Otóż jego zdaniem Putin rozzuchwalił się i zaczął myśleć o odwróceniu geostrategicznych zmian, które nastąpiły w Europie po rozpadzie ZSRR, w efekcie dwóch błędów, o charakterze strategicznym, które NATO popełniło w 2008 roku. Chodzi o szczyt w Bukareszcie, kiedy to pod naciskiem prezydenta Busha jr. sformułowano pod adresem Ukrainy i Gruzji mglistą obietnicę członkostwa. Betts nie jest zwolennikiem tej decyzji, uznaje ją za błąd, ale jest też zdania, że równie wielkim błędem było zatrzymanie się po szczycie „wpół drogi”, faktyczne zamrożenie perspektywy członkostwa obu krajów w Pakcie. To te dwie decyzje, traktowane łącznie, dały Putinowi informacje na temat podziałów wewnętrznych w NATO i niezdolności do działania. Rosjanie odczytali to jako wyraz słabości i rozpoczęli przygotowania do odwrócenia geostrategicznego status quo. Richard K. Betts w konkluzji swego artykułu apeluje o pomoc Ukrainie, ale taką która okaże się skuteczną i wykonalną. Jest rzeczą, dramatyczną, jak pisze, przyglądanie się powolnej agonii kraju atakowanego przez silniejszego przeciwnika jakim jest Rosja, ale jeszcze gorszym posunięciem, w jego opinii, byłoby obiecanie pomocy i nie udzielenie jej, albo udzielenie w taki sposób, który mógłby doprowadzić do wojny regionalnej czy nawet światowej. Wówczas skala ofiar i zniszczeń przyćmiłaby to co obserwujemy dziś na Ukrainie, a w związku z tym, potrzebna jest przede wszystkim roztropność i odpowiednie skalibrowanie wsparcia dla Kijowa.
Czy zatem, w świetle przedstawionych argumentów wojskowej i politycznej natury, kwestia „no fly zone” nad Ukrainą upada? Wydaje się, że nie, tylko kolejność działań Zachodu i Kijowa w tej materii może być inna. Pierwszym krokiem, o którym wspominał generał Hodges, winno być takie wsparcie ukraińskich sił zbrojnych, aby w ciągu najbliższych 10 dni przesądzić sytuację na polu boju. Bezpośrednim skutkiem może być osiągnięcie przełomu w negocjacjach i zawarcie porozumienia, choćby czasowego, o zawieszeniu broni. Wówczas należy ustanowić nad Ukrainą „strefę wolną od przelotów”, co będzie zarówno posunięciem na rzecz utrzymania pokoju jak i krokiem przesądzającym o zwycięstwie Ukrainy w wojnie z Rosją. Jeśli zaś, mimo, zmiany sytuacji na froncie na korzyść ukraińskich sił zbrojnych Moskwa nadal nie będzie skłonna do zawarcia rozejmu, to wówczas, w obliczu oczywistego osłabienia jej potencjału i zdolności bojowych, posunięcie w rodzaju ustanowienia całościowej lub częściowej „no fly zone” nad Ukrainą nie będzie obarczone takim ryzykiem jak obecnie, co tym bardziej winno skłonić NATO do działania.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/590124-czemu-mialaby-sluzyc-no-fly-zone-nad-ukraina