W pociągu mała narada - matka jedzie po dzieci. Katja wygląda bardzo młodo, spokojna, ale w pełni skupiona. Pociąg na trasie Berlin-Przemyśl ma już godzinne opóźnienie, a przecież musi się zgrać z mężem, który wiezie trójkę dzieci z Połtawy do Lwowa.
Jest śmiała odważna, zaradna, wokoło mężczyźni z Polski i Ukrainy doradzają jej w sprawie logistyki. Dzieci dojeżdżają już z samej Połtawy do Winnicy (600 km), ale to nadal daleko od granicy, nawet od Lwowa (300 km). Może wsiadać w autobus? Trochę drożej, owszem, ale jednak te pociągi ukraińskie wleką się niemiłosiernie. Z drugiej strony - trwają rozważania - kierowcy słysząc ostrzał potrafią się zatrzymać, wysadzić ludzi w pobliskiej miejscowości i zawrócić - nie każdy chce narażać życie dla jednego kursu z miasta do miasta.
Jechali prawie dwadzieścia godzin, wszystkie pociągi u nas jeżdżą przez Kijów, a tam - wiadomo - front.
- opowiada kobieta.
Na rozkłady tym razem nie można liczyć, ale pociągi są pewniejszym środkiem transportu. Tam postoi dwie godziny w Białej Cerkwi, potem dodatkowo godzinę w Żytomierzu, ale jak syreny alarmowe ucichną, ostrzał będzie mniej wyraźny, to transport rusza dalej. I da się dojechać. Pociągowa rada konsultacyjna orzeka jednomyślnie: niech mąż zabierze dzieci do Lwowa pociągiem. Wszyscy chowają głowy w telefonach, by sprawdzić aktualności z kanału ukraińskiej kolei w serwisie społecznościowym Telegram - żadnych wzmianek o zatrzymaniu ruchu, decyzja więc zapadła.
Dalej trudno o bardziej oczywistą scenę - osobistą opowieść, pełną zdziwienia, retorycznych pytań i wołania: „Dlaczego?”, „Dlaczego”?. Kilka lat spokoju, na Ukrainie, w Polsce, w jej zachodniej części. I znowu wojna… Gdzie ten Putin zajdzie? Przecież nie zatrzyma się na Ukrainie. Ona nie chce żyć w Hiszpanii, we Włoszech, jej dobrze w Polsce, chce też wracać na Ukrainę. Co mu z tej Ukrainy? Mało ma ziemi? Słuchają dziennikarze z Polski i Hiszpanii, Ukraińcy, żołnierz Wojsk Obrony Terytorialnej. Trudno coś dodać czy skomentować.
Na telefonie pojawia się nagranie z Charkowa, w mieście widać wybuchy rozjaśniające niebo bardziej niż słońce za dnia. Matka nie patrzy w ekran i po samym odgłosie mówi: o, to „Grady”, o, a to zwykłe „BTR-y” - wylicza i podaje, które pociski jakie mają zasięgi. Osobliwa wiedza dla młodych matek, ale może nie w ukraińskim przypadku.
Jedzie nie tylko po swoje dzieci, jej koleżanka poprosiła, by odebrała jej własne. Takie przewiezienie latorośli od dalekiej Połtawy do Zielonej Góry to nie lada wyzwanie. Jak tu zająć się najmłodszym, które ma 5 lat? Żeby tylko były ciepłe ubrania, ale Polacy wszystko dają, nawet ta podróż koleją za darmo. Pytali przecież zawodowych przewoźników o transport dzieci, ale ci zaśpiewali tysiąc dolarów, kto tyle ma, a poza tym jak tu im zaufać? Oby tylko się udało. Czy puszczą do Lwowa teraz? Jest noc, a tam przecież godzina policyjna. Już tak by chciała zobaczyć dzieci. Byle tam we Lwowie nie siedzieć bezczynnie, najgorsze to czekać, najgorsze to bezradnie tkwić w jednym miejscu. Ona by nawet pojechała do same Winnicy, ale to oni by musieli czekać nie wiadomo ile. Lepiej więc do Lwowa. Byle tę dziecięcą tułaczkę szybko zakończyć. Trójka małych Ukraińców będzie wtedy miała za sobą 1500 kilometrów podróży, z czego ponad połowa z odgłosami wojny w tle.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/587890-reportaz-matka-jedzie-po-dzieci-do-lwowa