Jake Sullivan doradca amerykańskiego prezydenta ds. bezpieczeństwa powiedział w piątek, że z danych amerykańskiego wywiadu wynika, iż Rosja może zaatakować Ukrainę w czasie kilku najbliższych dni, nawet przed zakończeniem olimpiady w Pekinie, czyli przed 20 lutego. Amerykańskie media już spekulują, że może to być 15 albo 16 lutego, bo przecież „Putin nie zaatakuje w Walentynki”.
W podobnym tonie wypowiadał się przebywający w Australii Antony Blinken, a o powadze sytuacji świadczy i to, że prezydent Biden będzie dziś w trybie pilnym rozmawiał z Putinem. Początkowo Rosjanie proponowali aby łączenie telefoniczne między Białym Domem a Kremlem miało miejsce w poniedziałek, ale wobec nalegań Amerykanów, rozmowa ma się odbyć dzisiaj w godzinach wieczornych. Około 14.00, co też warto przypomnieć, Putin ma kolejny raz rozmawiać telefonicznie z Emmanuelem Macronem. Warto, chcąc ocenić sytuację i strategię Amerykanów, zwrócić uwagę na to, co Sullivan powiedział. Po pierwsze, zadeklarował, że „nie wie” czy Putin wydał rozkaz do ataku, ale z wojskowego punktu widzenia Rosja po tym, jak dyslokowała kolejne oddziały w pobliże ukraińskiej granicy, może w każdej chwili uderzyć. Po drugie, agresja, w opinii Sullivana, jeśli się rozpocznie, będzie miała charakter zmasowanego ataku lotniczego i rakietowego, a to oznacza, że każdy przebywający na Ukrainie, w tym obywatele Amerykańscy, których jest tam według doniesień miejscowej prasy 35 tys., może stać się przypadkową ofiarą. Z tego powodu rząd Stanów Zjednoczonych wzywa wszystkim do niezwłocznej ewakuacji, bo za kilka dni może być za późno. Już wcześniej Joe Biden deklarował, że w razie wybuchu wojny na Ukrainie Stany Zjednoczone nie przyślą tam żołnierzy celem wywiezienia własnych obywateli.. Tego rodzaju operacja byłaby zbyt ryzykowna również w związku z faktem, że nawet przypadkowo amerykańskie oddziały mogłyby zostać zaatakowane, na co musiałyby odpowiedzieć ogniem i konflikt lokalny, rosyjsko – ukraiński mógłby eskalować do nieplanowanych rozmiarów. Waszyngton z oczywistych powodów chciałby uniknąć perspektywy wciągnięcia do wojny z Rosją, ale równie fatalne, zwłaszcza w perspektywie wyborczej, byłoby obserwowanie na ekranach telewizorów jak obywatele Stanów Zjednoczonych pozostawieni zostali na łasce Rosjan atakujących Ukrainę. Waszyngton chce pokazać zdecydowanie, wysłać sygnał pod adresem własnych wyborców, że powtórka z Afganistanu, gdzie mieliśmy do czynienia z blamażem, zarówno jeśli chodzi o oceny służb specjalnych jak i sposób zorganizowania ewakuacji, nie jest możliwa. Już wcześniej The Wall Street Journal informował, że jednym z głównych powodów wysłania przez Waszyngton dodatkowego kontyngentu wojskowego do Polski jest uczestnictwo amerykańskich marines w organizowaniu operacji ewakuacyjnej z Ukrainy.
W piątek Lloyd Austin, podjął decyzję o wysłaniu do Polski dodatkowego kontyngentu amerykańskich żołnierzy w liczbie 3 tys. a portal Politico.com przytacza słowa szefa wywiadu Norwegii admirała Nilsa Andreasa Stensønesa, który powiedział dziennikarzom, że Rosja zgromadziła potencjał wojskowy na granicach z Ukrainą, który pozwala jej na różnego rodzaju agresywne posunięcia, zarówno niewielkie, lokalne prowokacje, jak i atak na pełna skalę z perspektywą okupacji części lub całości Ukrainy. Jednak w zachodnich mediach nie brak opinii anonimowych przedstawicieli służb państw europejskich, którzy nie zgadzają się z apokaliptyczna wizją Waszyngtonu jakoby atak Rosji mógł nastąpić w czasie kilku najbliższych dni. Warto w tym kontekście zastanowić się jaki cel ma polityka Białego Domu, który już od kilkunastu tygodni alarmuje świat o rosyjskim zagrożeniu. Nie można utrzymywać, że Rosjanie ściągnąwszy nad granicę z Ukrainą stu-kilkudziesięciotysięczną armię nie są zagrożeniem, tym nie mniej nie sposób też nie zauważyć, że w Kijowie postrzega się sytuację w tonie dużo spokojniejszym, nawet ostatnie szacunki tamtejszych analityków, o których pisałem, i wypowiedzi zarówno ministra obrony Reznikowa jak i sekretarza Rady Obrony i Bezpieczeństwa Daniłowa są znacznie bardziej umiarkowane w tonie. CNN donosi, że przecieki informacyjne, zarówno ze źródeł wywiadowczych jak i oficjalne wypowiedzi przedstawicieli administracji Bidena w kwestii sytuacji wokół Ukrainy są planowane i koordynowane, mamy zatem do czynienia nie tyle z informowaniem o sytuacji, co raczej z amerykańską strategią narracyjną, która ma pomóc osiągnąć cele o charakterze politycznym. Po pierwsze strategia ta ma „zaskoczyć” Putina, pokazać Rosjanom, że Amerykanie znają i prawidłowo odczytują ich plany, a w związku z tym są przygotowani na kolejne posunięcia. Moskwie nie uda się nikogo zaskoczyć, jej nadzieje na przeprowadzenie operacji „pod fałszywą flagą” również się nie ziszczą, bo cały świat został już poinformowany o planowanych prowokacjach, tworzeniu marionetkowego rządu czy innych zamysłach Kremla. Tego rodzaju efekt ma ewidentny wymiar odstraszania Rosji, bo zmienia się rachunek ewentualnych zysków i strat, jakie pociągać za sobą może inwazja na Ukrainę. Alarmistyczne komunikaty płynące z Waszyngtonu maja również na celu przekonanie sceptycznie nastawionych państw z grona amerykańskich sojuszników, iż zagrożenie jest realne. Nie mniej ważnym celem jest oddziaływanie na opinię publiczną, zarówno w Stanach Zjednoczonych jak i w państwach europejskich. Zmiana jej nastawienia wobec Rosji jest również istotnym czynnikiem powstrzymywania agresywnych planów Moskwy, bo nadzieje na złamanie jednolitego frontu Zachodu maleją a przez to szanse na pojawienie się pęknięć i różnic zdań stają się mniejsze. Dziennikarze CNN, powołują się na słowa Jamesa Clapper dyrektora w Narodowej Agencji Wywiadu, który mówi, że mamy w istocie do czynienia z testowaniem przez Waszyngton nowej strategii reagowania na rosyjskie operacje „w szarej strefie”, czyli poniżej progu wojny kinetycznej. Miałaby ona z jednej strony polegać na ujawnianiu informacji (wiemy co robicie), wzmacnianiu sojuszników (dostawy broni na Ukrainę) i deklarowaniu, że jakkolwiek rozmowy dyplomatyczne są możliwe i pożądane, to Kreml nie powinien spodziewać się ustępstw. Dlaczego? Jeśli wycofujemy własnych obywateli z Ukrainy, o personelu dyplomatycznym nie wspominając, to wysyłamy Rosji jasny sygnał – liczymy się z ewentualnością wojny, musicie albo ustąpić (deeskalacja) i wtedy zaczynamy rozmawiać, albo atakujcie i liczcie się z dramatycznymi dla siebie konsekwencjami.
Rosjanie, po pewnym okresie wahania, również zaczęli realizować swoją strategię narracyjną, starając się przechwycić inicjatywę. Maria Zacharowa, rzeczniczka rosyjskiego MSZ-u poinformowała, że „obawiając się prowokacji” Ukrainy „lub innych państw” wobec rosyjskiego personelu dyplomatycznego Moskwa podjęła decyzję o „optymalizacji”, czyli zmniejszeniu liczebności placówek na Ukrainie. Wcześniej, jeszcze w minionym tygodniu media informowały o wyjeździe rodzin rosyjskich dyplomatów, z Kijowa i ze Lwowa, a minister Ławrow w czasie konferencji prasowej po spotkaniu z Liz Truss zapowiedział taki ruch mówiąc, że „Rosja może pójść w ślady” tych państw Zachodu, które zdecydowały się na ewakuację swego personelu. W wypowiedzi Zacharowej ciekawy jest nierozwinięty watek prowokacji „innych państw” zwłaszcza w związku z tym, że od kilku dni w rosyjskich mediach elektronicznych lansowana jest teza o „polskich najemnikach w Donbasie”. O tym, że polski wątek Moskwa może chcieć rozegrać świadczy również większa aktywność władz Białorusi, które postanowiły zagrać kartą dezertera Emila Czeczko i na podstawie jego „zeznań”, a twierdzi on, że osobiście uczestniczył w rozstrzeliwaniu co najmniej kilkudziesięciu lub nawet kilkuset migrantów, zamierzają wnioskować do międzynarodowego Sądu w Hadze o rozpoczęcie oficjalnego dochodzenia przeciw Polsce. Nawet w rosyjskich mediach otwarcie powątpiewa się w prawdziwość tych rewelacji, ale nie o to chodzi. Celem tej operacji jest po pierwsze zamącenie w głowach własnej publiczności, po drugie odczłowieczenie potencjalnego przeciwnika, przedstawienie go w kategoriach przestępcy, nie kierującego się kodeksem moralnym, po trzecie wreszcie uruchomienie przeciwników rządu w Warszawie, którzy choćby „sygnalizując wątpliwości” czy konieczność „wyjaśnienia sprawy” uzasadniają białoruskie oskarżenia i świadomie bądź nieświadomie odgrywają rolę „piątej kolumny”.
Obecne napięcie w naszym regionie obiektywnie sprzyja aktywizowaniu się przyjaciół Rosji, tych, którzy twierdzą, że Wielka Brytania nie pomogła Polsce w 1939 roku, z czego należy wywieść „żelazną regułę”, że nie zrobi tak i teraz. Dobrym przykładem jak działa rosyjska strategia są niedawne wydarzenia w parlamencie Słowacji. W związku z przysłaniem przez Stany Zjednoczone dodatkowych żołnierzy dyskutowano tam kwestię dzierżawy obiektów wojskowych amerykańskiej armii. I wówczas miała miejsce, w toku debaty, intersująca sytuacja. Zdecydowanie antyamerykańskie stanowisko zajęli posłowie z formacji Mariana Kotelby, sytuującej się na politycznej mapie Słowacji najbardziej na prawo. Formacja ta, co udowodniono, finansowana jest przez Rosję, więc jej promoskiewskie stanowisko nie było zaskoczeniem. Jednak niespodzianką było to, że antyamerykańskie stanowisko, za odrzuceniem umowy o udostępnieniu obiektów wojskowych Amerykanom, zajęły formacje byłych premierów Fico i Pellegriniego. Te postanowiły zagrać na antyamerykańskich nastrojach na Słowacji, bo chcą obalenia obecnego rządu i zakończenia śledztw w sprawach korupcyjnych z czasów kiedy oni sprawowali władzę. Ostatecznie za udostępnieniem Amerykanom baz głosowało 79 posłów, a przeciw było 60, jednak sprawa nie wydaje się być zamkniętą. Z ostatnich badań opinii publicznej na Słowacji wynika, że 44 % ankietowanych jest zdania, że za obecne zaostrzenie na granicy Ukrainy i Rosji odpowiadają Stany Zjednoczone i NATO a jedynie 34 % uważa, że winę ponosi Rosja. Nawet wśród państw naszego regionu ocena sytuacji jest różna. Warto przypomnieć, że Budapeszt nie zgodził się na stacjonowanie dodatkowego kontyngentu amerykańskich żołnierzy na własnym terytorium nie uważa bowiem aby sytuacja na ukraińsko – rosyjskiej granicy była z perspektywy Węgier groźna.
Rosyjska propaganda, rosyjska agentura, sieć „przyjaciół Moskwy działa, wykorzystywane są budowane przez lata kontakty, wzmacniane jest poczucie zagrożenia. Będą organizowane prowokacje. Już zresztą w rosyjskich mediach „odgrzewa” się stare wątki propagandowe, w myśl których Polacy, Rumuni i Węgrzy „umówili się” aby w razie rosyjskiej agresji przyłączyć do swoich krajów kawałki podzielonej Ukrainy. W najbliższym czasie powinniśmy się też spodziewać antypolskich prowokacji na Ukrainie. O możliwych prowokacjach rosyjskich jako pretekście agresji na Ukrainę mówił w trakcie piątkowej konferencji prasowej Aleksiej Daniłow, szef ukraińskiej Rady Bezpieczeństwa i Obrony zaznaczając jednocześnie, że praktycznie nie ma możliwości, nawet w przybliżeniu, określenia gdzie one będą miały miejsce.
W Kijowie mówienie o wybuchu wojny z Rosją „za kilka dni” postrzega się też jako rodzaj presji na Ukrainę, po to aby tamtejsze władze ustąpiły wobec rosyjskich żądań i przyjęły moskiewską interpretację Traktatów Mińskich. Dlatego tyle w ostatnim czasie mówi się na Zachodzie o tym, że ich implementacja jest „jedyną drogą” rozwiązania sytuacji wokół Donbasu. Rosyjska Duma w poniedziałek ma zająć się tekstem odezwy do Władimira Putina, aby Moskwa uznała „republiki ludowe Donbasu”. Frakcja Jednej Rosji chce oficjalnych dostaw rosyjskiego sprzętu wojennego dla Doniecka i Ługańska. Uchwalenie tego apelu można postrzegać w kategoriach dodatkowej presji na Kijów, który winien usiąść do rozmów z władzami separatystycznych republik, w przeciwnym razie Ukraina może je ostatecznie utracić.
Jeśli Zelenski „pęknie” to najprawdopodobniej pogrzebie swoje szanse na reelekcję, ale z perspektywy Waszyngtonu sytuacja może ewoluować w korzystnym kierunku, czyli zmierzać do deeskalacji. Jeśli natomiast władze w Kijowie pozostaną nieprzejednane, to wówczas „piłka jest po stronie Putina”, który nie będzie miał łatwego wyboru, bo w każdym wariancie może przegrać. Ustępując i deeskalując napięcie przyznaje się, że nie zrealizował, a przynajmniej nie teraz, swych celów (wówczas uznanie Doniecka może być scenariuszem wyjścia z twarzą) a rozpoczęcie wojny, niezależnie od skali konfrontacji, jest zawsze bardzo ryzykowne. Przy czym, im skala większa, tym ryzyko po rosyjskiej stronie ulega zwielokrotnieniu. W takim scenariuszu Waszyngton, z politycznego, nie humanitarnego, punktu widzenia, osiąga wiele. A to oznaczałoby, że strategia polityczna, której jednym z elementów jest informowanie o rosyjskim zagrożeniu, działa.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/585363-o-strategii-usa-wobec-perspektywy-rosyjskiej-agresji
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.