Wieczorem 19 stycznia grupa posłów komunistycznych, z ich liderem Giennadijem Ziuganowem wniosła w Dumie projekt ustawy o uznaniu przez Moskwę niepodległości tzw. „republik ludowych” Donbasu – Donieckiej i Ługańskiej. Warto przypomnieć, że władze tych kontrolowanych przez separatystów parapaństw podjęły we wrześniu ubiegłego roku decyzję o „zjednoczeniu” ich gospodarek. Niedługo potem, 15 listopada Władimir Putin podpisał „ukaz” o okazaniu pomocy humanitarnej mieszkańcom Donbasu. Uważna lektura nowego prawa wywołała zdziwienie ekspertów, zwłaszcza, że znalazły się tam zapisy nie mające wiele wspólnego z kwestiami humanitarnymi.
Zapowiedziano m.in. dopuszczenie towarów wyprodukowanych na terenach opanowanych przez separatystów na rosyjskie rynek na tych samych zasadach, co towary pochodzące z Federacji. Nie ulega wątpliwości, że jednym z celów tej regulacji była integracja ekonomiczna Donbasu z „matiuszką Rosją”. Teraz mamy do czynienia z kolejnym krokiem, sygnalizowanym zresztą w ubiegłorocznym artykule Dmitrija Miedwiediewa. Jak donoszą rosyjskie media propozycję komunistów poparł już Sergiej Mironow, lider niewielkiej frakcji w Dumie Sprawiedliwa Rosja – Za prawdę, formacji która powstała przed ubiegłorocznymi wyborami do Dumy, po tym jak do Sprawiedliwej Rosji przyłączyły się, choć należałoby napisać, przyłączono, niewielkie nacjonalistyczno nastrojone formacje stworzone z „dobrowolnie” walczących w Donbasie Rosjan. Już wówczas zaczęto w Rosji rozgrywać kwestię Donbasu, najpierw formułując propozycję aby mieszkańcy tej części Ukrainy kontrolowanej przez separatystów, którzy posiadają rosyjskie paszporty (a trzeba pamiętać, że proces ich wydawania cały czas postępuje i obecnie nawet może to być 600 tys. osób) mogli głosować w rosyjskich wyborach. Potem tę propozycję Mironowa podchwyciła Jedna Rosja, partia władzy. Ostatecznie skończyło się na tym, że mieszkańcy Donbasu głosowali na terenie Rosji, zwiezieni tam przez władze obydwu „separatystycznych” republik ludowych. Teraz mamy propozycję formalnego uznania obydwu republik przez Moskwę, która to, jak zauważyła dziennikarka „Moskiewskiego Komsomolca” została przepisana z podobnego dokumentu dotyczącego Osetii Płd. i Abchazji, quasi – państw uznanych przez Kreml po wojnie z Gruzją w 2008 roku. Jest to istotna konstatacja, bowiem w tym przypadku uznanie tych „państw” Moskwa powiązała z podpisaniem umów o współpracy wojskowej, ale również finansowaniu w całości ich budżetów obronnych. Mamy oczywiście do czynienia z teatrem, ale Moskwa zawsze buduje pseudo-formalne uzasadnienie dla swoich działań. Tak może być teraz w przypadku Donbasu. Uznaniu obydwu „republik” może i najprawdopodobniej będzie towarzyszyło zawarcie sojuszu wojskowego, a w świetle rosyjskich, obowiązujących dokumentów strategicznych atak na sojusznika jest traktowany w taki sam sposób jak uderzenie na samą Rosję. Dawałoby to Moskwie pretekst do twierdzeń, że Kijów zaatakował de facto Rosję, co uzasadnia twardą wojskową odpowiedź. Oczywiście może to być zarówno pierwszy krok do rozwinięcia rosyjskiej agresji, jak i finał tego co obserwujemy od kilku tygodni wokół Ukrainy. Decyzja najprawdopodobniej nie została jeszcze na Kremlu podjęta, o czym świadczą słowa Pieskowa, który powiedział:
Chciałbym zauważyć, że teraz, kiedy sytuacja jest tak napięta i delikatna, bardzo ważne jest unikanie kroków, które mogłyby wywołać wzrost tego napięcia. I oczywiście bardzo ważne jest, aby ci, którzy są autorami tej inicjatywy, przede wszystkim nie próbowali zdobywać punktów politycznych w tak cienkiej i kruchej sprawie.
Jednak spiker Dumy Wiaczesław Wołodin zainteresował się inicjatywą komunistów i zapowiedział rozpoczęcie obrad nad tą propozycję już w czasie najbliższego posiedzenia, które zaczyna się w poniedziałek 24 stycznia. Trzeba pamiętać, że Wołodin jeszcze w 2019 zaczął mówić, i był jednym z pierwszych rosyjskich polityków który podjął tę kwestię, o zmianach w rosyjskiej konstytucji niezbędnych po to aby Putin mógł rządzić nadal. Oznacza to, że deklaracji Wołodina nie powinno się lekceważyć, choć decyzja na Kremlu jeszcze nie zapadła. W tym teatrum Moskwa próbuje też zbudować wrażenie, zwłaszcza na Zachodzie, że Putin nie ma „wolnej ręki” podlega presji ze strony rosyjskiej opinii publicznej, sam będąc „liberałem” i zwolennikiem rozmów musi liczyć się ze zdaniem radykałów i zwolenników konfrontacji. Cała intryga z Donbasem jest też tak przez Moskwę budowana, że jego „integracja” z Rosją może być zarówno celem i osiągnięciem obecnego „alarmu wojennego” jak i pierwszym krokiem aby sięgnąć po coś więcej. Wszystko, w ramach „strategicznej ambiwalencji” ma dać Putinowi swobodę manewru, w zależności od rozwoju sytuacji, siły oporu i reakcji państw Zachodu.
Gra Berlina
Jeśli chodzi o ten ostatni obszar, to mamy problem z Niemcami, które prezentują votum separatum i zdaniem wielu komentatorów amerykańskich, takich jak choćby Andrew Michta w gruncie rzeczy podważają celowość istnienia wspólnoty atlantyckiej. Michta, na wieść o tym, że Berlin ostatecznie odmówił Estonii prawa do przekazania haubic Ukrainie napisał z wyraźna irytacją [„Czy nadal jesteśmy w sojuszu?”(https://twitter.com/andrewmichta/status/1484623307525824520). Przypomnijmy, że ten sam Michta, zresztą wielki przyjaciel Polski, pisał latem ubiegłego roku, że najlepszą opcją strategiczną dla Warszawy winna być współpraca z Berlinem, co znacznie mogłoby wzmocnić wschodnią flankę NATO. Teraz te nastroje w sposób wyraźny zaczynają się zmieniać, co oznacza, że Niemcy, przez swój niezrozumiały dla wielu w Europie rusofilizm i upór, mogą przegrać coś znacznie więcej.
Ale wróćmy do kwestii, które tak irytują Amerykanów i część Europejczyków, zwolenników silnych więzi atlantyckich. Otóż jak informuje „The Wall Street Journal” Tallin postanowił przekazać Kijowowi stare 122-milimetrowe haubice D-30, zbudowane jeszcze w czasach ZSRR. Niemcy przejęły je z arsenałów NRD po zjednoczeniu, potem przekazały Finlandii, a Helsinki Estonii. Aby z tego kraju mogły one trafić na Ukrainę potrzebna jest zgoda Finlandii, ale ta zostanie udzielona i cała kwestia ma bardziej formalny charakter, jak już zadeklarowały władze, oraz Niemiec. W tym ostatnim przypadku decyzja jeszcze nie została podjęta, ale jak powiedział dziennikowi jeden z niemieckich urzędników najprawdopodobniej będzie negatywna, bo Berlin „konsekwentnie przestrzega zasady nie eksportowania broni w rejon konfliktu”. Ale to nie koniec ostatnich, ciekawych informacji na temat. Sidhant Sibal, indyjski dziennikarz, specjalizujący się w kwestiach strategicznych przytoczył intrygującą wypowiedź Kay-Achim Schönbacha, dowódcy niemieckiej marynarki wojennej, który akurat przebywa w tym kraju. Otóż niemiecki admirał, najprawdopodobniej nie wiedząc, że jest nagrywany powiedział, że „Niemcy i Indie potrzebują Rosji”, aby równoważyć wpływy Chin, a Putinowi „należy się szacunek”. Powiedział też, że jego zdaniem obecny alarm wojskowy nie jest związany z tym, że Rosja ma zamiar zaatakować Ukrainę, nie jest jej nawet potrzebny „najmniejszy fragment” tego kraju. Jedyne czego Rosja oczekuje to poczucie, że jej oczekiwania, stanowisko i oceny są szanowane. Dodał też, iż „Krym najprawdopodobniej nie wróci” do Ukrainy a także, że Putin zasługuje na szacunek. Jak zauważył niemiecki admirał okazanie dowodów na to, że szanuje się Moskwę „kosztują niewiele lub nic” i to lepsza opcja niźli przygotowywać się do wielkiej wojny. Jeśli zatem mówi się od pewnego czasu, że a Stanach Zjednoczonych poważnie rozważa się wariant „odwróconego Kissingera” to raczej należałoby powiedzieć, iż tego rodzaju myślenie zakorzeniło się w niemieckich elitach strategicznych. Mamy już oficjalne dementi niemieckiego ministerstwa obrony, które odcięło się od poglądów admirała Schönbach, ale podobnych co najmniej dwuznacznych sygnałów było w ostatnich dniach jeszcze więcej. I tak Robert Habeck wicepremier i minister gospodarki z formacji Zielonych, która miała być nadzieją na nieco twardszą politykę wobec Moskwy Berlina właśnie teraz uznał za celowe, o czym informuje Reuters zaprosić Rosję do pogłębienia współpracy w zakresie odnawialnych źródeł energii. W piątkowym wywiadzie dla Spiegla powiedział on, że współpraca z Moskwy pozwoli „deeskalować napięcie” na granicy z Ukrainą.
Mamy wreszcie inne doniesienia Reutersa, a agencja powołuje się na Der Spiegel jakoby kanclerz Scholz nie znalazł w ostatnich dniach czasu na pilne rozmowy z Joe Bidenem w kwestii Ukrainy, o co ponoć miał zabiegać Waszyngton. Tego rodzaju nowiny zostały oficjalnie zdementowane, ale nie zmienia to faktu, że w dniu rozmów na szczycie w Genewie między Antony Blinkenem a Sergiejem Ławrowem z Berlina zaczęły płyną sygnały każące zastanowić się wielu ekspertom amerykańskich, jak napisał Andrew Michta: „czy nadal jesteśmy w sojuszu”. W Europie zachowanie Berlina wzbudza konsternację. Nie mamy do czynienia wyłącznie z zastanawiającymi postawami polityków, czy wysokich rangą wojskowych, ale generalnie z pewnym stanem nastrojów w Niemczech, znajdujących swoje ujście w mediach, w których strach przed Rosją miesza się z podziwem dla Putina i przekonaniem, że Moskwa ma swoje uzasadnione interesy w Europie Środkowej i północnej, które trzeba respektować. Anders Åslund, szwedzki ekonomista, obecnie pracujący w Atlantic Council zwrócił np. uwagę na zadziwiająca relację i w jego opinii absurdalna relację moskiewskiego korespondenta niemieckiej stacji telewizyjnej ARD, który stwierdził publicznie, że wysłanie przez Sztokholm sił wojskowych w tym czołgów na Gotlandię, wyspę na Morzu Bałtyckim należącą do Szwecji, po tym jak Moskwa zagroziła inwazją, jest „zagrożeniem dla Rosji”.
Kto pomaga Ukrainie?
Prócz Państw Bałtyckich, Wielkiej Brytanii Ukrainie pomagają Czechy, nawet Hiszpania, Francja i Holandia zdecydowały się na wzmocnienie swojej obecności na wschodniej flance. Jedynie Victor Orban poinformował o planowanej na 1 lutego podróży co Moskwy. W tym wypadku mamy do czynienia z czymś na kształt wspólnego frontu, ligi przyjaciół Rosji, do której wchodzą Niemcy, Węgry, Bułgaria i zapewne Cypr. Rosjanie podziały rysujące się w Europie na tle stosunku do polityki Moskwy będą wykorzystywali i można zaryzykować pogląd, że stanowisko Berlina, zajmowane przezeń w obecnym kryzysie wokół Ukrainy nie wpłynie na umocnienie się pozycji Niemiec. Wyraźnie zresztą widać to z komentarza Toomasa Hendrika Ilvesa, przez 10 lat prezydenta Estonii, który napisał:
Jeśli wyjdziemy z tego bez wojny, NATO i sojusznicy indywidualnie, przynajmniej będą mieli jasność: kto jest kim, kto sprzymierza się z kim, komu można ufać i na co liczyć, kiedy g…no wybije a komu nie warto.
Trudno nie zdziwić się z takim poglądem. Ilves w charakterze przestrogi napisał, że trzeba będzie iść do przodu nawet w sytuacji kiedy jedno państwo będzie blokowało uruchomienie art. 5. Zastanawiacie się kogo miał na myśli?
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/582754-niemiecki-problem-w-zwiazku-z-polityka-wobec-rosji