Jeanne Shaheen, amerykańska senator z Partii Demokratycznej, która przebywała w Kijowie w ramach delegacji parlamentarzystów wspierających Ukrainę, powiedziała mediom, że Waszyngton nie naciska obecnie na wprowadzenie sankcji wobec gazociągu Nord Stream 2 ponieważ „nie jest pewien” czy Berlin poprze tego rodzaju krok. Co więcej, amerykańskie naciski mogą „stworzyć też dystans między Stanami Zjednoczonymi, Niemcami i naszymi sojusznikami w Europie w czasie, kiedy powinniśmy się jak najbardziej zjednoczyć”.
W toku wczorajszej, długiej, bo dwugodzinnej konferencji prasowej Joe Bidena ta kwestia wróciła. Oczywiście nie na pierwszym miejscu, bo wystąpienie amerykańskiego prezydenta, mające być czymś w rodzaju podsumowania pierwszego roku jego kadencji w 100 proc. poświęcone było sprawom wewnętrznym, ale dziennikarze interesowali się sytuacją wokół Ukrainy i odpowiedzią Ameryki na zagrożenie. Jen Epstein z Bloomberg zapytał amerykańskiego prezydenta, czy w sytuacji kiedy NATO nie jest skłonne wysłać wojsk na granicę z Ukrainą, a „między sojusznikami nie ma jedności”, jakiego rodzaju sankcje nałożyć jeśli Putin zaatakuje, to czy nie oznacza, to, że Zachód właśnie pozbawił się połowy swych możliwości wywierania presji na Kreml? To interesujące pytanie przyniosło jeszcze ciekawszą odpowiedź amerykańskiego prezydenta. Joe Biden powiedział, że „nie kupuje idei, iż NATO nie będzie zjednoczone” jeśli Rosja zaatakuje, ale reakcja Sojuszu zależy od tego z jakiego rodzaju uderzeniem będziemy mieli do czynienia. Czym innym jest w jego opinii sytuacja kiedy po „drobnym wtargnięciu” kończymy kłótnią co zrobić, jak na to zareagować a czym innym, jeśli agresja ma większe rozmiary, wtedy, jak zapewnił Biden, sojusznicy będą zjednoczeni i wprowadzą sankcje, których Putin pożałuje. Zapowiedział też, co akurat powinno być w Polsce zauważone, wojskowe wzmocnienie wschodniej flanki w razie rosyjskiego ataku.
To niefortunne rozróżnienie między „mniejszym wtargnięciem” i agresją na pełna skalę, od razu zauważone przez media, zresztą dementowane czy raczej „doprecyzowane” w specjalnym oświadczeniu, które rzeczniczka Białego Domu Jane Psaki wydała w pół godziny po tej konferencji przykuło uwagę komentatorów, którzy w niemałej części byli zdania, że wypowiedź Bidena to „prezent” dla Putina. Dlaczego? Wprowadzając rozróżnienie na „mniejsze wtargnięcie” i uderzenie o pełnej skali, z których to ostatnie posunięcie miałoby w odwecie przynieść „piekielne sankcje” Zachodu Biden, w ich opinii, doradził rosyjskiemu prezydentowi jakiego rodzaju operację przeprowadzić przeciw Ukrainie tak, aby Rosja w najmniejszym stopniu ucierpiała w efekcie kroków odwetowych. Wydaje mi się jednak, że nie to jest kluczem do zrozumienia sensu wypowiedzi Bidena, choć może być tak w Moskwie interpretowane. Amerykański prezydent powiedział po prostu, że po pierwsze rosyjska agresja zjednoczy Zachód, czyli Stany Zjednoczone i główne państwa Europy Zachodniej, bo stanowisko Bukaresztańskiej Dziewiątki jest jasne i nie budzi wątpliwości. To zaś skłania do wniosku, że jego zdaniem dziś tej jedności nie ma. Na to wskazuje też druga część wystąpienia Bidena, która raczej sugeruje, iż to sojusznicy, a nie Ameryka są zdania, że jeśli agresja Rosji będzie miała mniejszą skalę niźli się obecnie uważa, to nie ma potrzeby wdrażania „piekielnych sankcji”. Jak myślą w Waszyngtonie? Ostatnie informacje portalu Politico w świetle których amerykańska administracja ma zamiar szybko procedować prośbę Państw Bałtyckich chcących wysłać rakiety Stinger i pociski Javelin na Ukrainę nie wskazują na to, aby postulowanie stonowanej czy „miękkiej” reakcji na mniejsze wtargnięcie Rosji było stanowiskiem Amerykanów. Podobne wnioski można wyciągnąć z informacji dziennikarzy Associated Press, którzy powołując się na swe źródła w amerykańskiej administracji, opisują wojskowe opcje Waszyngtonu w wypadku rosyjskiej agresji. Wysłanie wojsk z pomocą nie wchodzi w grę, ale amerykańska administracja rozważa inne możliwości związane z wojskowym wsparciem i zaangażowaniem. Dziś Stany Zjednoczone stoją przed istotnym dylematem. Muszą tak skalibrować swoją reakcję, aby z jednej strony nie pokazać słabości, tego, że nie są w stanie, czy nie chcą zareagować na agresywną politykę Moskwy, bo takie straty reputacyjne są ostatnim czego Ameryka potrzebuje, zwłaszcza jeśli buduje się antychińską koalicję w Azji. Z drugiej strony reakcja nie może być zbyt silna, zarówno ze względu na ryzyko eskalacji konfliktu jak i chybotliwą postawę państw sojuszniczych. Na to nakłada się trudna sytuacja wewnętrzna w Stanach Zjednoczonych przed wyborami uzupełniającymi do Kongresu. Senator James Inhofe, republikanin z Oklahomy już oskarżył Bidena o „załamywanie rąk i politykę ustępstw”, co oznacza, że kwestia reakcji na rosyjskie zagrożenie będzie z pewnością jednym z tematów przedwyborczych dyskusji, może nie wiodącym, ale ważnym. Jakie opcje są brane pod uwagę? O tym co jest rozważane w Waszyngtonie świadczyć mogą niedawne wypowiedzi Johna Kirby, rzecznika Pentagonu, który powiedział, że aktualnie na Ukrainie przebywa 200 przedstawicieli amerykańskiej Gwardii Narodowej oraz niewymieniona z liczby grupa instruktorów sił specjalnych, którzy prowadzą szkolenia, jak się spekuluje, w zakresie organizowania działań na terenach zajętych przez wroga. Inna możliwość to wysłanie w trybie pilnym kolejnych transportów z bronią i amunicją. W ubiegłym tygodniu przedstawiciele amerykańskiej administracji mówili o kolejnych pakiecie wartym 200 mln dolarów. O wsparciu wojskowym dla Kijowa mówił też w ubiegłym tygodniu Jake Sullivan deklarując, że amerykańskie wsparcie dla suwerenności i integralności terytorialnej Ukrainy „dramatycznie wzrośnie”.
Co jest głównym problemem USA?
Wygląda zatem na to, że głównym problemem Waszyngtonu jest obecnie zbudowanie wspólnego frontu z państwami Europy Zachodniej. Wskazują na to też słowa prezydenta Emmanuela Macrona, który występując w Strassburgu na posiedzeniu Parlamentu Europejskiego zaapelował o wypracowanie wspólnej „europejskiej” polityki wobec kryzysu w relacjach z Rosją. Przez europejską należy oczywiście w tym wypadku rozumieć politykę Unii. Jak powiedział, Wspólnota powinna przygotować własny pakiet umów i propozycji dotyczących kwestii „stabilności i bezpieczeństwa” z Rosją, a także rozpocząć z Moskwą dialog na ten temat. Abstrahując od kwestii, czy wypracowanie europejskiego stanowiska jest w ogóle możliwe zgłoszenie akurat teraz propozycji tego rodzaju, kiedy trwają intensywne negocjacje a w najbliższy piątek w Genewie Blinken ma rozmawiać z Ławrowem i od tego dialogu może zależeć, jak oświadczył amerykański polityk, kwestia wojny i pokoju, należy uznać za wysoce niefortunne posunięcie, a co najmniej świadczące o różnicy zdań między stolicami europejskimi (państw zachodu kontynentu) a Waszyngtonem. Zdaniem Macrona Europa winna „koordynować” z Waszyngtonem swoje zabiegi dyplomatyczne zmierzające do deeskalacji sytuacji na Wschodzie i rozmowy z Moskwą, a nie oddawać prowadzenia rokowań na wyłączność Amerykanom. Stanowisko to należałoby skonfrontować z opiniami rosyjskich dyplomatów, którzy wielokrotnie mówili, iż powodem dla którego chcą rozmawiać z Amerykanami jest ich potencjał militarny. Zdaniem przedstawicieli rosyjskiego establishmentu NATO właśnie z tego powodu, ze względu na wojskową słabość Europy, która się w praktyce rozbroiła, jest obecnie bardziej niźli w przeszłości narzędziem politycznych wpływów Ameryki, a z opinią stolic naszego kontynentu warto się liczyć, ale nie w kwestiach wojskowych. Rosjanie zresztą to sprytnie wykorzystują. Ich niechętne stanowisko wobec rozmów wielostronnych, prowadzonych nie tylko z Waszyngtonem, ale również z udziałem innych państw NATO, ma w zamierzeniu pogłębić te pęknięcia, zarówno na tle ambicjonalnym jak i związane z różnicą zdań, co do skali reakcji na ewentualną rosyjską agresję wobec Ukrainy. Wystąpienia Macrona pokazuje, że ich rachuby nie są pozbawione podstaw.
Matthew Karnitsching, dziennikarz europejskiego wydania Politico pisze, że w świetle kamer, w publicznych deklaracjach, przedstawiciele Niemiec są dalecy od porzucenia Ukrainy (dziennikarz używa nawet ostrzejszego sformułowania pisząc o dezercji), ale kiedy kamery są wyłączone drastycznie zmieniają ton. Jak argumentuje „w ostatnich tygodniach Waszyngton próbował zaprezentować zjednoczony front zachodni przeciwko rosyjskiemu zastraszaniu, Niemcy okazały się rzucającym się w oczy wyjątkiem. Pod wpływem potężnego koktajlu interesów handlowych i energetycznych oraz kultury politycznej splecionej ze staromodnym dobrym antyamerykanizmem, Niemcy oddaliły się od Zachodu”.
Mamy zatem do czynienia, jak można przypuszczać, z nieujawnionym, choć już wyraźnym, pęknięciem na linii Waszyngton i popierającymi jego politykę państwami z północy Europy i z Bukaresztańskiej Dziewiątki a stolicami „starej Europy”. Może dlatego Antony Blinken ciągle prowadzi konsultacje z Berlinem i Paryżem, a nie z Warszawą czy Bukaresztem. Powodem tego nie jest brak kordialnych relacji z polskimi władzami, co skądinąd jest faktem, ale to, że tu stanowisko jest wspólne i nie ma czego ciągle ustalać, a na kurtuazję brak obecnie czasu. Stoimy bowiem w przeddzień wojny. Analitycy z Conflict Intelligence Team poinformowali właśnie, że rosyjskie wojska znajdują się na Białorusi w odległości 200 km od Kijowa. Nie powinno ich tam być, bo zapowiedziane kilka dni temu manewry rosyjsko - białoruskie maja się toczyć na poligonach zlokalizowanych gdzie indziej. Może to być odczytane jako przygotowanie do uderzenia na stolicę Ukrainy, ale również jako kolejny sposób na zwiększenie presji wywieranej na Zachód, aby ten ustąpił. Co gorsze, jedność Zachodu wydaje się być dość wątła, a nie zbudowana ze spiżu.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/582441-pekniecie-na-linii-waszyngton-berlinparyz
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.