W wyborach prezydenckich w 2012 r. prawie połowa francuskich wyborców – 43,75 proc. – głosowała w pierwszej turze na kandydatów lewicowych. Dwa tygodnie później Francja wybrała socjalistę François Hollande’a na prezydenta. Dzisiejsza lewica nad Sekwaną to zaledwie cień tej sprzed dekady. Wybory prezydenckie odbędą się za kilka miesięcy, w kwietniu, a w sondażach prowadzi – poza ubiegającym się o reelekcję Emmanuelem Macronem – plejada prawicowych kandydatów. Marine Le Pen, Éric Zemmour, czy Valerie Pécresse mogą liczyć na dwucyfrowy wynik w pierwszej turze. A na lewicy? Tylko Jean-Luc Mélenchon, lider „Niepokornej Francji” może zgarnąć 10 proc. głosów, poparcie dla pozostałych, zaczynając od Yannicka Jadota, europosła Zielonych, po Anne Hidalgo, kandydatkę socjalistów, oscyluje w granicach 1 do 6 proc. Za mało by móc marzyć o drugiej turze. Lewica ma aż siedmiu kandydatów do wyboru (w tym dwóch trockistów), czego jej brakuje, to elektorat.
Podczas gdy w Niemczech Socjaldemokraci wygrali we wrześniu wybory do Bundestagu i utworzyli koalicję z Zielonymi oraz liberałami, a brytyjscy Laburzyści prześcignęli Torysów w sondażach, po serii wpadek premiera Borisa Johnsona, francuska lewica ćwiczy egzystencję politycznego planktonu. Według socjologa Rogera Sue „Francja to kraj o tradycji lewicowej, który głosuje na prawicę”. „Elektorat, szczególnie ten lewicowy stał się niestabilny, często oscylując między odmową głosowania a głosowaniem z protestu” – pisze Sue na łamach „Le Monde”. A sprzeciw społeczny wyraża dziś we Francji prawica, a nie lewica. Było to widoczne choćby przy okazji protestów żółtych kamizelek, które wybuchły po ogłoszeniu przez Macrona planów wprowadzenia podatku ekologicznego od benzyny. Trudny temat dla lewicy, która jest coraz bardziej wrażliwa na kwestie ekologiczne, a od obrony interesów dolnych warstw społecznych woli wojnę kulturową i politykę tożsamościową skierowaną do mniejszości. Walka klas nie ma już sensu, uznali towarzysze, i przerzucili się na piętnowanie kapitalizmu w kontekście kryzysu klimatycznego. Klasa pracująca woli więc głosować na prawicę, podczas gdy lewica przerzuciła się na wielkomiejski elektorat postępowy, napędzany (moralną) potrzebą poprawiania świata.
Według publicysty „Le Figaro” Ivana Rioufola jesteśmy świadkami „ostatnich podrygów francuskiej lewicy”. „To ona opowiada się dziś za cenzurą, za przemocą. Ma obsesję na punkcie rasy, płci. Nienawidzi białego mężczyzny i nie dostrzega antysemityzmu islamu. Jest to lewica zombie na usługach mściwych mniejszości”- twierdzi publicysta. Tymczasem nad Sekwaną centralne stały się kwestie tożsamości i cywilizacji. „Wielu Francuzów uświadomiło sobie kruchość kraju swoich przodków. Francja może stać się drugim Libanem, choć niegdyś była jedna i niepodzielna. Połączenie wielokulturowej lewicy i politycznego islamu tylko przyspieszyła dekompozycję Francji i ludzie zdają sobie z tego sprawę” – przekonuje Rioufol dalej. W konsekwencji entuzjastyczne tłumy kłębią się dziś na wiecach Zemmoura, który obiecuje „rekonkwistę”, a nie Mélenchona. Lewicowy populizm, którego przedstawicielem jest lider Francji Niepokornej, powstał na tle antyglobalistycznych protestów jak „Occupy Wall Street”, ale zdążył się już wypalić. Lewica straciła głos w kwestiach takich, jak bezpieczeństwo, imigracja czy tożsamość narodowa. Nie udało się jej także wypłynąć na kanwie protestów klimatycznych i antyrasistowskich.
Macron dokończył dzieła tworząc polityczna platformę (La République en Marche-LREM) ponad podziałami, odbierając lewicy elektorat i część politycznego aktywu. To co z lewicy zostało jest skłócone i podzielone, brakuje charyzmatycznych liderów. Młodzi działacze lewicowi związani z ruchem ekologicznym są przerażeni. W lutym powołali stowarzyszenie Oddolne Prawybory, którego celem jest wyłonienie za pomocą głosowania elektronicznego wspólnego kandydata lewicy spośród (aż nader) licznego peletonu. Tylko tak, przekonują, lewica ma szansę na druga turę. Tyle, że z wyjątkiem ppolityk Lewicowej Partii Radykalnej (PRG) Christine Taubira, która (jeszcze) nie staruje w wyborach, żaden z kandydatów lewicy nie zamierza uznać wyniku oddolnych prawyborów. Kandydatka socjalistów Anne Hidalgo była na to gotowa, ale po odmowie pozostałych, w tym Yannicka Jadota, wycofała się z tego zamiaru. Głosowanie ma się odbyć między 27 a 30 stycznia, a chęć wzięcia udziału w nim wyraziło 300 tys. osób. Rzecznicy stowarzyszenia, Mathilde Imer oraz Samuel Grzybowski, napisali przyszłemu wspólnemu kandydatowi obozu postępowego nawet program, zawiera on m.in. podniesienie pensji minimalnej, zaprzestanie stosowania pestycydów przed 2030 r., czy przywrócenie podatku od majątku. Będzie można zresztą głosować na wszystkich kandydatów, także tych, którzy odrzucają tak wyrażone vox populi, a przy okazji na działaczy, którzy nie startują w wyścigu prezydenckim. W konsekwencji zamiast wyłonić jednego kandydata pośród wielu, prawybory mogą skutkować wyłonieniem kolejnych, dodatkowych kandydatów do tych już istniejących. Sytuacje komplikuje fakt, że Zielonym byłoby na rękę gdyby socjaliści na dobre zniknęli ze sceny politycznej. Wtedy mogliby zając ich miejsce. Mélenchon zaś uważa, że socjaliści są już martwi, ale nie chce by Zieloni przypisywali sobie zasługę ich uśmiercenia.
Przedwyborczy chaos na lewicy i idące za nim zagrożenie, że po przegranych wyborach prezydenckich, lewica także przegra – i to z kretesem – wybory parlamentarne, skłoniło grupę szczególnie postępowych aktywistów do rozpoczęcia strajku głodowego. Jest wśród nich europoseł lewicowej partii „Nouvelle Donne” Pierre Larrouturou oraz córka pisarza i działacza ruchu oporu Stéphane’a Hessela, Anne. Wszyscy są radykalnymi ekologami i uważają, że bez lewicy u sterów we Francji „nie da się uniknąć katastrofy klimatycznej”. Larrouturou ma w tej dziedzinie szerokie doświadczenie. Już w 2020 r. głodował dla klimatu. Według niego Macron nie robi nic lub zbyt mało by zatrzymać zmiany klimatyczne, o pozostałych kandydatach prawicy i centrum nie wspominając. „Kolejne pięć lat braku działań na rzecz klimatu doprowadziłoby do setek tysięcy dodatkowych zgonów” – przekonywał polityk w rozmowie z „Ouest France”. Głodówka ma zmusić lewicowe partie do wyłonienia jednego, wspólnego kandydata, na wzór centroprawicy, która zrobiła to na początku grudnia, wybierając Valerie Pécresse, która dziś wyprzedza Zemmoura w sondażach i ma szanse na druga turę. Tyle, że luty to nie grudzień i nawet jeśli lewica dałaby radę się porozumieć, na prowadzenie kampanii, a przede wszystkim na wytworzenie wyborczej dynamiki, może być już za późno. Strajkujący uważają inaczej. „Sprawiedliwość społeczna i ekologia muszą wygrać” – mówią. Inaczej grozi cywilizacyjna zapaść, 200 mln uchodźców klimatycznych, głód, a „ziemia stanie się niekontrolowalna”. „Pięć lat bezczynności to zbrodnia przeciwko ludzkości” – zaznaczył w rozmowie z portalem „Le Pays” jeden z głodujących, 30-letni inżynier Arnaud Chambat. Jeśli lewica przegra, ostrzegam, nie będzie miał dzieci, bo nie chce by dorastały one na ziemi pełnej chaosu, ognia i głodu” – dodał.
Jak na razie nie widać, by lewicowi kandydaci przejmowali się nadmiernie strajkiem głodowym. O wiele bardziej przejmują się własną przyszłością polityczna, bo ta nie wygląda obecnie zbyt różowo.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/581494-francuska-lewica-czyli-nadmiar-kandydatow-i-brak-wyborcow