Agencja Interfax powołując się na dowództwo rosyjskiego Południowego Okręgu Wojskowego zapowiedziała wycofanie z obszarów nadgranicznych z Ukrainą 10 tys. żołnierzy i oficerów w miejsce ich stałej dyslokacji. Decyzja ta, jak napisano, związana jest z zakończeniem ćwiczeń, które trwały ostatni miesiąc. Miały się one odbywać na Krymie, w Kraju Krasnodarskim i Stawropolskim, ale również na poligonach w okolicach Astrachania, Wołgogradu, Kazania, w Armenii, Osetii Płd. i Abchazji. Nie trzeba być orłem z geografii, aby wiedzieć, że z Astrachania do Ługańska jest prawie 700 km w linii prostej, a z Armenii jeszcze dalej bo 900. Nie wiedząc czy ta informacja jest w ogóle prawdziwa, ani nie znając dokładnych liczb, bo przecież z Krymu Rosja mogła wycofać np. kompanię a z poligonu w Armenii dwa bataliony, nie jesteśmy w stanie ocenić czy informacja ta świadczy o deeskalacji napięcia na granicy z Ukrainą. I wydaje się, że takie jest właśnie cel Moskwy. Sygnalizować gotowość do deeskalacji, co może być prawdopodobne zwłaszcza po wypowiedzi Putina o tym, że jest on zadowolony z pierwszych reakcji Zachodu w związku z „propozycjami” Moskwy w sprawie bezpieczeństwa, jednocześnie albo w ogóle nie wycofując wojsk albo robiąc zmiany o charakterze kosmetycznym, po to aby dawać w ten sposób do zrozumienia, że ruchy w przeciwnym kierunku też są możliwe. Ta taktyka zresztą najwyraźniej działa. Nie można wykluczyć bowiem, że doniesienia o wycofaniu 10 tys. żołnierzy są wynikiem wtorkowej rozmowy Jensa Ploetnera doradcy ds. zagranicznych kanclerza Olafa Scholza i z-cy szefa administracji Kremla Dmitrija Kozaka, który „nadzoruje” Donbas i odpowiada na rozmowy w ramach tzw. Trójkąta Normandzkiego. Miano uzgodnić rychłe rozpoczęcie rozmów rządów Niemiec i Rosji. Zaraz potem, jak informuje DPA z Putinem rozmawiał Scholz, choć na stronie Kremla brak jest informacji na ten temat. W rosyjskich mediach szeroko za to (relacjonuje się konferencję on-line Putina z Radą Federacji, na koniec której rosyjski prezydent powiedział o przeprowadzonej właśnie, udanej, próbie, wystrzelenia salwy hipersonicznych rakiet Cyrkon. To też wyraźny sygnał, który Rosja wysłała wczoraj pod adresem kolektywnego Zachodu. Cała zaś „serię” oskarżeń, choć należałoby powiedzieć salwę, wypuściła Maria Zacharowa, rzeczniczka MSZ-u na briefingu dla mediów. Jej zdaniem Kijów przygotowuje się do siłowego rozstrzygnięcia sytuacji w Donbasie, przygotowuje tam serię prowokacji, a może nawet ofensywę. Świadczyć mają o tym zarówno deklaracje premiera Szmyhala o wzroście przyszłorocznych wydatków na bezpieczeństwo do poziomi 12 mld dolarów, jak i liczna grupa zachodnich, głównie amerykańskich instruktorów wojskowych przebywających ponoć na terytorium Ukrainy. Ma ich być, zdaniem rzeczniczki rosyjskiego MSZ-u nawet 10 tys. Mamy zatem sytuację, która moglibyśmy określić mianem ambiwalencji strategicznej. Moskwa sygnalizuje możliwość deeskalacji, aby zwiększyć w ten sposób siłę argumentów „lobby pokojowego” na Zachodzie jednocześnie sygnalizując to, że ma zarówno możliwości jak i wolę, jeśli jej postulaty nie zostaną przyjęte, eskalowania napięcia.
Osobnym celem jest dyskredytowanie przeciwnika, czyli w tym wypadku Ukrainy, o co zresztą nietrudno. Dobrym przykładem jest ostatni wywiad dla portalu RBC – Ukraina Jurija Witrenki, kierującego Naftohazem. Trzeba pamiętać, że Witrenko w latach 2020 – 21 był ministrem energetyki w rządzie Szmyhala, a od kwietnia tego roku kieruje Naftohazem. Wybrany został zresztą na swoje stanowisko w sposób urągający wszelkim standardom, w tym przyjętym przez rząd Ukrainy regulacjom. Tryb jego nominacji wywołał międzynarodowy skandal w efekcie czego ze swych stanowisk ustąpili niezależni członkowie rady nadzorczej tej firmy a o Ukrainie zaczęło się pisać jako o kraju zawracającym z drogi reform. Jednym słowem Witrenko jest człowiekiem, który z racji sprawowanych funkcji miał możliwość zrobić wiele, aby Ukraina nie była zależna od dostaw rosyjskiego gazu ziemnego i mogła kupować np. gaz amerykański za pośrednictwem systemu polskich gazociągów. Mógł zrobić, ale tego nie zrobił. Zdecydował wąsko rozumiany interes ekonomiczny, a może oligarchiczny i w Kijowie przyjęto opcję na rewers, ale z obszaru Słowacji. Problem jednak w tym, że na Słowacji nie ma innego gazu niźli rosyjski, i jeśli tego brakuje w europejskich magazynach, a z taką sytuacja mamy obecnie do czynienia, to po prostu umowy w kwestii rewersu dobrze wyglądają na papierze, ale niczego nie dają. Witrenko oskarżany jest przez swych krytyków na Ukrainie o nieprzygotowanie kraju do obecnej sytuacji, a rząd Szmyhala do zaniedbania energetyki, bo przecież węgla na składach ukraińskich elektrociepłowni też nie ma. Broniąc się, mówi w wywiadzie, że problemem jest brak działań ze strony Polski, która czekała na środki unijne i nie zrealizowała odpowiednich inwestycji. Gdybym nie rozmawiał na ten temat z ministrem Przydaczem w trakcie organizowanej przez Klub Jagielloński konferencji w podkrakowskich Niepołomicach, to być może uwierzyłbym w narrację ukraińskiego polityka. Ale warto zwrócić uwagę na co innego w jego wystąpieniu. Otóż pojawia się tam wcale nie skrywany ton, iż to Polska jest zobowiązana do pomagania Ukrainie, a Kijów do pewnego stopnia jest zwolniony z odpowiedzialności za swoje sprawy. Można zapytać komu winno bardziej zależeć na możliwości zakupu gazu za pośrednictwem polskich systemów przesyłowych i kto winien być stroną w tym obszarze aktywną. Podobne kwestie dotyczą ostatniego konfliktu Ukrainy z Polską w sprawie pozwoleń na przejazd TIR-ów. Niezależnie od tego po czyjej stronie jest racja moment rozpoczęcia sporu trzeba uznać za niezmiernie niefortunny. Tatiana Silina, kierująca działem zagranicznym w tygodniku Dzierkało Tyżnia pisze, iż amerykańskie służby poinformowały w listopadzie swych ukraińskich kolegów o koncentracji przez Moskwę wojska w rejonach przygranicznych tego samego dnia do informacje uzyskali dziennikarze The Washington Times. Zdaniem ukraińskiej publicystki jest to nie budzące wątpliwości świadectwo braku zaufania Amerykanów wobec przedstawicieli służb ukraińskich, ale, jak argumentuje trudno było podziewać się czegoś innego po tym jak Kijów „spalił” latem ubiegłego roku koronkową i niezwykle skomplikowaną akcję, której celem było aresztowanie najemników z Grupy Wagnera. Silina argumentuje, iż administracja Zełenskiego, której nie jest wielkim zwolennikiem, ma kilka „trupów w szafie” jeśli chodzi o politykę wobec Rosji, jej działania nie są wiarygodne w oczach sojuszników i nadal można mówić o tym, że obecny prezydent Ukrainy w swym otoczeniu ma polityków o co najmniej dwuznacznej postawie, uwikłanych w niejasne interesy z Rosją. W wielu przypadkach, tak jak w kwestii kontunuowania zakupów oleju napędowego z Białorusi, co krytykowane było nawet przez kręgi ukraińskich wojskowych, można odnieść wrażenie, że ważniejsze są interesy niźli potrzeby bezpieczeństwa kraju.
Taka jest właśnie polityka Ukrainy. Działaniom zmierzającym do umocnienia państwa i armii, towarzyszą te, o zupełnie przeciwnym znaku. Ukraińscy publicyści, tacy jak choćby, Silina otwarcie piszą, że polityka zagraniczna Kijowa podporządkowana jest kwestiom wewnętrznym, trwającej rywalizacji o władzę i zajęcie najlepszej pozycji w zbliżającym się wyścigu prezydenckim. Towarzyszy temu zupełnie nieznośne przekonanie, iż „należy” się im przyjęcie do NATO a Zachód a akcie wdzięczności za to, że Ukraina zmaga się z rosyjską nawałą winien czym prędzej, nie zwracając uwagi na korupcję i wojny oligarchów, przyjąć Kijów do swojej rodziny.
Wszystko to razem wzięte ułatwia Moskwie rozgrywanie sytuacji. Kijów nie jest łatwym partnerem, jego działania są momentami niezrozumiałe, często dwuznaczne. Pytanie jakie winny stawiać sobie w tym kontekście polskie elity są jednak innej natury. Jaka jest alternatywa wobec wspierania trudnego sojuszu z Kijowem? Geostrategiczny zwrot w stronę Moskwy, który może nastąpić jeśli Ukraina ugnie się przed moskiewskim dyktatem w pierwszej kolejności oznaczał będzie zmianę sytuacji Polski. Z tej perspektywy wyważona polityka Waszyngtonu wobec Kijowa wydaje się dobrym rozwiązaniem. Dziennik The New York Times poinformował właśnie o gotowości dostarczenia Kijowowi, jeśli Ukraina zostanie zaatakowana przez Rosję, danych zwiadu satelitarnego w czasie rzeczywistym. Tego rodzaju informacje oczywisty sposób zmienią świadomość sytuacyjna ukraińskich sił zbrojnych zwiększając możliwości oporu. Ale, co istotne, ruch tego rodzaju, miałby mieć miejsce po ewentualnym rozpoczęciu rosyjskiej inwazji. Nie wcześniej. Informacje te wpisują się w linię amerykańskiej polityki wobec Kijowa, której celem jest nie zmniejszanie presji na rzecz reform wewnętrznych i unowocześnienie państwa ukraińskiego przy jednoczesnym powstrzymywaniu Moskwy. Trudna to polityka, bo paradoksalnie musi być obliczona zarówno na powstrzymywanie apetytów Kremla jak i zmianę postawy ukraińskich elit. Wydaje się jednak, że w obecnej sytuacji jest to jedyna możliwa opcja. Warszawa musi bardzo uważać, aby jej słuszne poparcie dla ukraińskiej sprawy, nie zostało w Kijowie odczytane jako poparcie każdego działania, lub zastanawiających zaniechań, ze strony ukraińskich elit.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/579403-trudna-polityka-wspierania-ukrainy