Piątkowy The Wall Street Journal, powołując się na rozmowy w administracji Bidena, w tym wypowiedzi Karen Donfried, nadzorującej w Departamencie Stanu Biuro ds. Europy i Regionu Euroazjatyckiego, formułuje hipotezę, że Stany Zjednoczone nie wypracowały jeszcze realnej odpowiedzi na ostatnie prowokacyjne działania Putina, w tym przede wszystkim, dyslokację nad granice z Ukrainą, sił wojskowych.
Dziennikarze piszą, że ścierają się, generalnie rzecz biorąc, dwa podejścia. Pierwsze stanowisko, którego zwolennicy znajdują się w Pentagonie i Departamencie Stanu, opowiada się za twardą odpowiedzią na rosyjskie prowokacje, w tym w postaci zwiększenia pomocy wojskowej dla Ukrainy, nawet wysłania, o czym się mówi od pewnego czasu, „doradców wojskowych” i większej liczby okrętów marynarki wojennej państwa NATO na Morze Czarne. Ale jest tez druga opcja, również wpływowa, bo jej zwolennicy znajdują się w otoczeniu Białego Domu, która opowiada się za deeskalacją napięcia z Rosją. Miałoby to polegać na zmniejszeniu liczby NATO-wskich ćwiczeń wojskowych na wschodniej flance i w państwach aspirujących do Sojuszu, po to aby „nie drażnić Putina”. Każdy z tych wariantów Waszyngton, jak powiedziała Karen Donfried, dyskutował z europejskimi sojusznikami, a decyzja o wyborze kierunku politycznego zapadnie po przyszłotygodniowym spotkaniu państw NATO, które odbywać się będzie w łotewskiej Rydze. To w zależności od wyników spotkania, argumentują dziennikarze The Wall Street Journal, Biały Dom wybierze jedną z opcji. Którą, uzależnione będzie od stanowiska europejskich państw, członków NATO, od których Stany Zjednoczone oczekują większej aktywności.
Argumentację ułożenia na nowo relacji z Putinem przedstawił kilka dni temu na łamach Politico Samuel Charap, ekspert think tanku RAND, który od lat opowiada się za porozumieniem z Rosją. Pisze on, że polityka kolejnych amerykańskich administracji wobec Rosji i Ukrainy układa się od lat w jeden schemat – Moskwa obejmowana jest coraz to nowymi sankcjami, które są odpowiedzią na jej asertywna politykę w regionie, z kolei Kijów otrzymuje same marchewki – pomoc ekonomiczną, wsparcie polityczne i wojskowe, wszystko to w nadziei, że Ukraina zakorzeni się na trwale w świecie Zachodu. Jednak tym razem, argumentuje Charap, sytuacja jest inna – retoryka Moskwy twardsza, a polityczno-wojskowe kalkulacje przeprowadzane przez Kreml mogą skłaniać Putina do wniosku, że tym razem rachunek zysków i strat przemawia za inwazją. Co w takiej sytuacji winien zrobić Biden? - zastanawia się Charap. Jak pisze:
Ryzyko wielkiej wojny wydaje się na tyle realne, że uzasadnia nowe podejście USA. Obecna polityka grożenia karami i wzmacniania Kijowa może być moralnie uzasadniona, ale jest mało prawdopodobne, aby zmieniła kalkulację Putina. Administracja Bidena powinna zaakceptować niezadowalającą rzeczywistość, że prawdopodobnie nie będzie w stanie zmusić Putina do deeskalacji, jeśli jest zdeterminowany do działania. Wpływ Ameryki jest ograniczony.
W praktyce winno to, w jego opinii oznaczać wywarcie przez Waszyngton nacisku na Kijów aby ten poważniej niźli do tej pory podszedł do kwestii procesu pokojowego w ramach Porozumienia Mińskiego, zaakceptował rosyjskie oczekiwania i wdrożył niezbędne rozwiązania konstytucyjne, których przyjęcia (federalizacja Ukrainy) domaga się Moskwa. Dopiero wówczas, zdaniem Charapa, rośnie szansa na deeskalację napięcia wokół ukraińskich granic. Amerykański ekspert jest zwolennikiem polityki ustępstw wobec Moskwy, czego zresztą nawet nie skrywa pisząc, że groźby Rosji wobec Ukrainy, widoczne choćby w koncentracji wojsk przy jej granicach są „moralnie naganne” i „łamią międzynarodowe zobowiązania” Rosji, „ale aby uniknąć wojny, przekonanie Kijowa do wykonania pierwszego kroku może być naszą największą nadzieją.” Jeśli Moskwa zdecyduje się na wojskowe uderzenie, co oznacza, wybuch wojny na skale regionalną, to konsekwencje tego mogą być, w opinii Charapa fundamentalne, przy czym złe dla amerykańskich rachub strategicznych. Nie chodzi w tym wypadku wyłącznie o ofiary, które będą niemałe zarówno po stronie walczących armii, jak i ludności cywilnej, ale polityczno – wojskowe konsekwencje kolejnej wojny rosyjsko – ukraińskiej. „Europejskie bezpieczeństwo zostałoby znacznie naruszone – argumentuje Charap - a sojusznicy NATO prawdopodobnie zażądają dodatkowego rozmieszczenia (wojsk) i wsparcia ze strony USA. I tak już ograniczone perspektywy współpracy USA z Rosją w jakiejkolwiek ważnej kwestii w programie Bidena – od cyberprzestępczości po zmiany klimatyczne – całkowicie znikną.” W tym zdaniu zawiera się istota geostrategicznego myślenia analityka RAND oraz, co warto podkreślić, niemałej części amerykańskiego establishmentu strategicznego, którego zdaniem konflikt z Moskwą nie jest dziś Stanom Zjednoczonym potrzebny. Tak jak nie jest potrzebne wysyłanie dodatkowych sił wojskowych do Europy, bo przecież mogą być one w każdej chwili niezbędne gdzie indziej, czyli w regionie Indo – Pacyfiku. Kierując się własnym interesem strategicznym Ameryka nie powinna być zainteresowana w konfliktowaniu się z Rosją, bo to utrudnia jej politykę wobec Chin.
„Rosyjski plan”
Na temat obecnej sytuacji Ukrainy i szerzej „rosyjskiego planu” na ułożenie relacji na swych pograniczach wypowiedział się też w ostatnim czasie John Bolton, były doradca ds. Bezpieczeństwa Narodowego prezydenta Trumpa, uchodzący za jastrzębia, zwolennika twardej polityki w wykonaniu Waszyngtonu. Przedstawił on zupełnie odmienną, niźli Samuel Charap, linię rozumowania. Otóż jest on zdania, że świat Zachodu w swym postępowaniu wobec Rosji kieruje się polityką, którą Bolton określa mianem „mikrostrategii” podczas gdy Putin realizuje strategię w skali makro. Na czym ta różnica polega? Z grubsza rzecz biorąc, Zachód i Waszyngton, mają skłonność do traktowania kryzysów na rosyjskich pograniczu w kategoriach nie powiązanych ze sobą wydarzeń. Inną genezę i charakter w oczach większości polityków i ekspertów ma konflikt w Donbasie, inną w Naddniestrzu, nie mówiąc już o Abchazji, wojnie Azerbejdżanu z Armenią czy kryzysie migracyjnym na granicach Białorusi. Zachód oddziela od siebie te „ogniska zapalne” nie zauważając, iż ma do czynienia ze strategią Moskwy w skali makro, której celem jest zmiana statusu geostrategicznego obszarów z Rosją graniczących. Nie mamy zatem, w opinii Boltona, do czynienia z odosobnionymi kryzysami wywołanymi czynnikami natury lokalnej, ale z zaplanowaną przez Moskwę rozgrywką o charakterze strategicznym, w toku której rosyjskie elity używają różnych narzędzi dążąc do osiągnięcia jednego celu. Nie ma sensu przeciwdziałanie lokalnym kryzysom, czy poszukiwanie dróg poprawy sytuacji jeśli nie ma się świadomości jaką role ich inicjowanie i „kultywowanie” odgrywa w rosyjskiej większej strategii. Bolton jest zdania, że Zachód uprawia wobec Rosji politykę krótkowzroczną, nie dostrzegając, iż ma do czynienia z zagrożeniem o charakterze strategicznym. Powodzenie planów Putina będzie bowiem oznaczać również negatywną zmianę statusu geostrategicznego europejskich sojuszników Stanów Zjednoczonych, nie tylko w Europie Środkowo – Wschodniej, ale na całym kontynencie. A jak na to reagują najsilniejsze, europejskie państwa Zachodu? Bolton konstatuje fakt, że w niezwykle obszernej umowie koalicyjnej, jaką podpisały niemieckie formacje tworzące rząd Olafa Scholza nawet nie wspomina się o zobowiązaniu Berlina w kwestii zwiększenia wydatków na obronność do 2 % PKB, a w podpisanym ostatnio przez Francję i Włochy Traktacie Kwirynalskim dużo się mówi o bilateralnej współpracy wojskowej, a także przemysłów obronnych, obydwu państw, również podkreślając wagę strategicznego wzmocnienia Europy, a NATO i sytuacja na wschodniej flance w ogóle nie są wspomniane. Ta pasywność największych państw europejskich, niechęć w dostrzeżeniu prawdziwej natury polityki Moskwy, daje Putinowi niezbędne pole manewru, możliwość rozgrywania zachodnich sojuszników przeciw sobie, co obiektywnie rzecz biorąc zwiększa jego możliwości. Bolton jest zdania, że to NATO winno udzielać odpowiedzi na rosyjski napór. Ale nie tak jak obecnie, reagując na posunięcia Moskwy, bo tego rodzaju strategia oznaczała będzie, że Putin zawsze ma przewagę pierwszego ruchu. Potrzebne jest podejście strategiczne całego Paktu wobec rosyjskiego zagrożenia i działania, które mogą służyć przejęciu inicjatywy. Jeśli Moskwa napiera wojskowo na Ukrainę, to NATO winno odpowiedzieć „likwidacją” tzw. republiki Naddniestrzańskiej czy republiki Abchazji. To, a nie wyrażanie zaniepokojenia, odwróci uwagę Putina od granicy Ukrainy. Szczególnie teraz, po katastrofalnej ewakuacji Afganistanu, NATO w opinii Boltona musi pokazać, że „jeszcze żyje”. Wiadomość jaką winna otrzymać Moskwa musi brzmieć –„nie macie przed sobą łatwych dni”.
Już za kilka dni, po spotkaniu w Rydze, będziemy mieli informacje, która linia postępowania zostanie przyjęta. Ustępstw, jak proponuje Charap czy twardej gry, do czego nawołuje Bolton. W Europie stanowiska zostały już z grubsza przedstawione – Wielka Brytania poinformowała o dyslokacji części swych sił lądowych na kontynent, a Polska i Rumunia, wzywają do zwiększenia obecności wojskowej na Wschodzie. Zagadką jest postawa Berlina, Paryż będzie budował sieć sojuszniczą w basenie Morza Śródziemnego, bo do porozumienia z Grecją dodał niedawno traktaty z Chorwacją i z Włochami. Niewiele wskazuje na to, aby niemiecki centrolewicowy rząd zainteresowany zwiększeniem transferów socjalnych i zmniejszeniem migracyjnych ograniczeń był skłonny odbudować potencjał wojskowy kraju. Czy doprowadzi to Waszyngton do rewizji polityki stawiania w Europie przede wszystkim na relacje z Berlinem? Raczej brak jest sygnałów tego rodzaju. A to może oznaczać, że propozycję Charapa mają większą szansę stać się po spotkaniu w Rydze rzeczywistością niźli linią zaprezentowana przez Boltona. Chciałbym się mylić w tej sprawie.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/575852-w-przyszlym-tygodniu-moze-przesadzic-sie-los-ukrainy